MIŁOŚĆ W SAYBROOK to spektakl lekki, łatwy i zabawny. Krotochwila. Namiastka. Żart. W scenografii idyllicznego, ekskluzywnego, hiperrealistycznego kiczu, od którego nie można oderwać oczu, w przestrzeni której chce się być, a jak już się jest, chce się pozostać. Mimo obecności smutnych, melancholijnych, mrocznych obrazów Hoppera, które jak zła wróżba, dyskretnie nawiązują do samotności przeżywanej, doświadczanej w Nowym Jorku. Tu, na obrzeżach małego miasteczka Old Saybrook, nie ma mowy o samotności. Przestrzeń jest klaustrofobiczna, mimo perspektywy na zatokę, pole golfowe. Jakby inicjowała zbliżenie się do siebie bohaterów, zmuszonych sytuacją do wyjścia z kryjówki swych niemoralnych związków. Precyzyjnie zaprojektowane kostiumy, peruki wpisują małżonków/trzy pary+pisarz / w konwencję komiksu, jego skrótu, zdawkowej logiki komunikacyjnej. Pełnej fikcji i umowności kamuflującej drobne prawdy.
To, co się na scenie wydarza jest w istocie błahe, płytkie, nieskomplikowane. Transparentne. Traktowane z dystansem. Sygnalizuje zaledwie, informuje, nie wchodzi więc w głąb. Nie drąży, nie rozdziera szat a obraca wszelkie komplikacje, problemy w niegroźny żart, przyjemne połajanie, naukę z morałem zakończoną happy endem. Nie ma sprawy, to tylko symulacji improwizacja. Psychodrama. Ćwiczenie. Nie dziwi więc wycyzelowany kostium, lalkowy makijaż, postacie jak z kreskówki lub gry ala sims, atmosfera sitcomu. Skrót sytuacyjny, mentalny, psychologiczny. Tekst używający żartu, dowcipu, ironii. Scenki kabaretowe, ruch sceniczny farsowy. Aktorstwo z prób czytanych. Po prostu przyjęto taką konwencję. Dziecinną, rozrywkową, zwariowaną. Z przymrużeniem oka. Ku pokrzepieniu. Ku nauce.
Wszystko tu dyskretnie, niezauważalnie prawie nawiązuje do Woodego Allena, autora scenariusza, ale tak naprawdę bezpośrednio z nim się nie kojarzy. Jakby reżyser Eugeniusz Korin zdecydował, że znajdzie swój własny sposób przedstawiania tekstu, wolny od maniery znanego, cenionego artysty. To ma być zabawa, żadne tam neurotyczne bulgoty, smęty, melancholie. Natrętne obsesje. Pozostaje kryzys na wesoło, zneutralizowany śmiechem, gagiem, piosenką hitem, na pół gwizdka przeżywany, w końcu przecież z sukcesem pokonany. Jakby wskazywano tylko kierunek, w którym należy pójść, by rozwiązać swoje problemy twórcze, małżeńskie. Nudę długotrwałego związku, zdradę myślą i uczynkiem, pożądanie wszystkich kobiet świata, nawet siostry żony, kłamstwo, przemilczenia. No cóż, życie jest krótkie, uroda przemija szybko, trzeba używać, trzeba korzystać! Jak można, to można! A nieszczerość, obłuda i hipokryzja to pojęcia i obce, i trudne, po co więc do nich nawiązywać? Po co o nich wspominać, wystarczy je zlekceważyć, konsekwentnie zignorować. Przemilczeć. Ostatecznie śmiechem zagłuszyć.
Postacie są lukrowane, prostolinijne, mimo poziomu klasy średniej, bogactwa. Bezproblematyczność to ich główna zasada postępowania. Nie ma co komplikować sobie dobrego, satysfakcjonującego, dostatniego, znormatyzowanego życia. Właściwie wystarczy zdrady wyjaśnić, przebaczyć i żyć jak się żyło dotąd. Obrócić problemy w żart, niegroźny impas w chwilowe zawieszenie, przerwany proces twórczy w poszukiwanie inspiracji. I choć są to papierowe, schematyczne, bezpieczne koleiny to łatwo zadowalają. Nie przeszkadzają mikroporty, fragmenciki szlagwortów, nieustanne obciąganie kusej sukienki przez piękną, zmysłową aktorkę, od której nie można oderwać oczu. Tak ma być i basta! To jest teatralna terapia grupowa. Drogowskaz zmian na lepsze. SPA teatralne. Odskocznia od realnego życia. Miło spędzony czas. Dlatego wystarczy nam, że na scenie pojawia się Joanna Liszowska a atmosfera automatycznie naelektryzowana jest jej seksapilem. Nieważne, co mówi i robi, jest cudownie. W momencie, gdy zaczyna śpiewać, jesteśmy w siódmym niebie. Jej bohaterce wybaczamy wszystko, nie pamiętamy jej błędów, nie interesuje nas jej infantylność stereotypowej blondynki, wystarczy że jest. Sonia Bohosiewicz to klasa sama w sobie. Wiarygodna, urocza gospodyni, lekceważona, zraniona zdradą żona, wyrozumiała siostra. Cukiereczek sceniczny, słodka naturalność. Nawet wtedy, gdy musi grać jak automat, mechaniczna pacynka. Wiktora Zborowskiego lubię więc go akceptuję bez zastrzeżeń. Głos, postawa, talent, doświadczenie prowadzą go bezbłędnie przez rolę zdradzonego ale zakochanego w swojej żonie męża, którego pochłania bez reszty sport. Szymon Boborowski, absolutnie poprawny, budzi zrozumiałą sympatię. To przeciętny mężczyzna, któremu wszytko trzeba tłumaczyć. Ale stara się, stara bardzo. Andrzej Poniedzielski w żadnym razie nie ma ambicji grać Woodego Allena. I bardzo dobrze! Marcin Perchuć to standardowy, znudzony żoną mąż, który bezrefleksyjnie dopuszcza się zdrady, nie bacząc na związek małżeński, związek rodzinny i jeszcze w dodatku jak pensjonarka prowadzi pamiętnik. Tylko Barbara Kurdej-Szatan gra na poważnie, dramatycznie. Ale i tak wszystko się wyjaśni i zakończy bezboleśnie, jakby nic się nie stało.
Bo przecież poruszamy się po znanym wszystkim dobrze gruncie. Bawimy się. Śmiejemy. Jeśli ktoś zobaczy w tym kryminał, jego rzecz. Ja go ze świecą szukałam. Nie znalazłam. Zobaczyłam pełną widownię oczekującą rozrywki, wytchnienia, relaksu. Pragnącą spotkania z aktorami, których bardzo dobrze zna i lubi. I doskonale się w ich obecności czuje. I wie, czego się po nich może spodziewać. Chcąca i zjeść ciastko, i mieć ciastko. Bo należy tu jeszcze wrócić. Po co się czegokolwiek wyrzekać? Nie ma takiej konieczności! Przecież"All we need is love". Trzeba nam tylko od czasu do czasu o tym przypomnieć. Na pewno warto. Zawsze warto. Wystarczy tytuł. Całą resztę dopowiemy sobie sami. Dośpiewamy.
MIŁOŚĆ W SAYBROOK
Reżyseria - Eugeniusz KorinScenografia - Maciej Chojnacki
Kostiumy - Beata Harasimowicz
Kierownictwo muzyczne - Tomasz Szymuś
Tłumaczenie i opracowanie tekstu - Eugeniusz Korin
Obsada:
Hal - Szymon Boborowski
Sandy - Barbara Kurdej-Szatan / Anna Cieślak
Norman - Marcin Perchuć
Sheila - Sonia Bohosiewicz
David - Wiktor Zborowski
Jenny - Joanna Liszowska
Max - Andrzej Poniedzielski
fot.: materiały Teatru 6.piętro