wtorek, 31 maja 2016

MIŁOŚĆ W SAYBROOK TEATR 6.PIĘTRO


MIŁOŚĆ W SAYBROOK to spektakl lekki, łatwy i zabawny. Krotochwila. Namiastka. Żart. W scenografii idyllicznego, ekskluzywnego, hiperrealistycznego kiczu, od którego nie można oderwać oczu, w przestrzeni której chce się być, a jak już się jest, chce się pozostać. Mimo obecności smutnych, melancholijnych, mrocznych obrazów Hoppera, które jak zła wróżba, dyskretnie nawiązują do samotności przeżywanej, doświadczanej w Nowym Jorku. Tu, na obrzeżach małego miasteczka Old Saybrook, nie ma mowy o samotności. Przestrzeń jest klaustrofobiczna, mimo perspektywy na zatokę, pole golfowe. Jakby inicjowała zbliżenie się do siebie bohaterów, zmuszonych sytuacją do wyjścia z kryjówki swych niemoralnych związków. Precyzyjnie zaprojektowane kostiumy, peruki wpisują małżonków/trzy pary+pisarz / w konwencję komiksu, jego skrótu, zdawkowej logiki komunikacyjnej. Pełnej fikcji i umowności kamuflującej drobne prawdy. 


To, co się na scenie wydarza jest w istocie błahe, płytkie, nieskomplikowane. Transparentne. Traktowane z dystansem. Sygnalizuje zaledwie, informuje, nie wchodzi więc w głąb. Nie drąży, nie rozdziera szat a obraca wszelkie komplikacje, problemy w niegroźny żart, przyjemne połajanie, naukę z morałem zakończoną happy endem. Nie ma sprawy, to tylko symulacji improwizacja. Psychodrama. Ćwiczenie. Nie dziwi więc wycyzelowany kostium, lalkowy makijaż, postacie jak z kreskówki lub gry ala sims, atmosfera sitcomu. Skrót sytuacyjny, mentalny, psychologiczny. Tekst używający żartu, dowcipu, ironii. Scenki kabaretowe, ruch sceniczny farsowy. Aktorstwo z prób czytanych. Po prostu przyjęto taką konwencję. Dziecinną, rozrywkową, zwariowaną. Z przymrużeniem oka. Ku pokrzepieniu. Ku nauce.

Wszystko tu dyskretnie, niezauważalnie prawie nawiązuje do Woodego Allena, autora scenariusza, ale tak naprawdę bezpośrednio z nim się nie kojarzy. Jakby reżyser Eugeniusz Korin zdecydował, że znajdzie swój własny sposób przedstawiania tekstu, wolny od maniery znanego, cenionego artysty. To ma być zabawa, żadne tam neurotyczne bulgoty, smęty, melancholie. Natrętne obsesje. Pozostaje kryzys na wesoło, zneutralizowany śmiechem, gagiem, piosenką hitem, na pół gwizdka przeżywany, w końcu przecież z sukcesem pokonany. Jakby wskazywano tylko kierunek, w którym należy pójść, by rozwiązać swoje problemy twórcze, małżeńskie. Nudę długotrwałego związku, zdradę myślą i uczynkiem, pożądanie wszystkich kobiet świata, nawet siostry żony, kłamstwo, przemilczenia. No cóż, życie jest krótkie, uroda przemija szybko, trzeba używać, trzeba korzystać! Jak można, to można! A nieszczerość, obłuda i hipokryzja to pojęcia i obce, i trudne, po co więc do nich nawiązywać? Po co o nich wspominać, wystarczy je zlekceważyć, konsekwentnie zignorować. Przemilczeć. Ostatecznie śmiechem zagłuszyć.

Postacie są lukrowane, prostolinijne, mimo poziomu klasy średniej, bogactwa. Bezproblematyczność to ich główna zasada postępowania. Nie ma co komplikować sobie dobrego, satysfakcjonującego, dostatniego, znormatyzowanego życia. Właściwie wystarczy zdrady wyjaśnić, przebaczyć i żyć jak się żyło dotąd. Obrócić problemy w żart, niegroźny impas w chwilowe zawieszenie, przerwany proces twórczy w poszukiwanie inspiracji. I choć są to papierowe, schematyczne, bezpieczne koleiny to łatwo zadowalają. Nie przeszkadzają mikroporty, fragmenciki szlagwortów, nieustanne obciąganie kusej sukienki przez piękną, zmysłową aktorkę, od której nie można oderwać oczu. Tak ma być i basta! To jest teatralna terapia grupowa. Drogowskaz zmian na lepsze. SPA teatralne. Odskocznia od realnego życia. Miło spędzony czas. Dlatego wystarczy nam, że na scenie pojawia się Joanna Liszowska a atmosfera automatycznie naelektryzowana jest jej seksapilem. Nieważne, co mówi i robi,  jest cudownie. W momencie, gdy zaczyna śpiewać, jesteśmy w siódmym niebie. Jej bohaterce wybaczamy wszystko, nie pamiętamy jej błędów, nie interesuje nas jej infantylność stereotypowej blondynki, wystarczy że jest. Sonia Bohosiewicz to klasa sama w sobie. Wiarygodna, urocza gospodyni, lekceważona, zraniona zdradą żona, wyrozumiała siostra. Cukiereczek sceniczny, słodka naturalność. Nawet wtedy, gdy musi grać jak automat, mechaniczna pacynka.  Wiktora Zborowskiego lubię więc go akceptuję bez zastrzeżeń. Głos, postawa, talent, doświadczenie prowadzą go bezbłędnie przez rolę zdradzonego ale zakochanego w swojej żonie męża, którego pochłania bez reszty sport. Szymon Boborowski, absolutnie poprawny, budzi zrozumiałą sympatię. To przeciętny mężczyzna, któremu wszytko trzeba tłumaczyć. Ale stara się, stara bardzo. Andrzej Poniedzielski w żadnym razie nie ma ambicji grać Woodego Allena. I bardzo dobrze! Marcin Perchuć to standardowy, znudzony żoną mąż, który bezrefleksyjnie dopuszcza się zdrady, nie bacząc na związek małżeński, związek rodzinny i jeszcze w dodatku jak pensjonarka prowadzi pamiętnik. Tylko Barbara Kurdej-Szatan gra na poważnie, dramatycznie. Ale i tak wszystko się wyjaśni i zakończy bezboleśnie, jakby nic się nie stało. 


Bo przecież poruszamy się po znanym wszystkim dobrze gruncie. Bawimy się. Śmiejemy. Jeśli ktoś zobaczy w tym kryminał, jego rzecz. Ja go ze świecą szukałam. Nie znalazłam. Zobaczyłam pełną widownię oczekującą rozrywki, wytchnienia, relaksu. Pragnącą spotkania z aktorami, których bardzo dobrze zna i lubi. I doskonale się w ich obecności czuje. I wie, czego się po nich może spodziewać. Chcąca i zjeść ciastko, i mieć ciastko. Bo należy tu jeszcze wrócić. Po co się czegokolwiek wyrzekać? Nie ma takiej konieczności! Przecież"All we need is love". Trzeba nam tylko od czasu do czasu o tym przypomnieć. Na pewno warto. Zawsze warto. Wystarczy tytuł. Całą resztę dopowiemy sobie sami. Dośpiewamy. 

MIŁOŚĆ W SAYBROOK

Reżyseria - Eugeniusz Korin
Scenografia - Maciej Chojnacki
Kostiumy - Beata Harasimowicz
Kierownictwo muzyczne - Tomasz Szymuś
Tłumaczenie i opracowanie tekstu - Eugeniusz Korin


Obsada:
Hal - Szymon Boborowski
Sandy - Barbara Kurdej-Szatan / Anna Cieślak
Norman - Marcin Perchuć
Sheila - Sonia Bohosiewicz
David - Wiktor Zborowski
Jenny - Joanna Liszowska
Max - Andrzej Poniedzielski

fot.: materiały Teatru 6.piętro

KLĘSKI W DZIEJACH MIASTA SZCZAWIŃSKA TEATR IM. W.BOGUSŁAWSKIEGO W KALISZU



"Gdziekolwiek jesteś w kraju, jesteś w Kaliszmarze."

I "gdziekolwiek jesteś w świecie, jesteś w Kaliszmarze." To doskonale oddaje zamysł artystyczny tego projektu/instalacji. Pokazuje punkty wspólne, które charakteryzują społeczności miejskie, historie metropolii, ich mieszkańców. W różnym czasie, z różnej przestrzeni. Nic dziwnego, że aktorzy personifikują tu Plagę, Epidemię, Wichurę czy Pożar. Pojawia się też Architekt i Marco Polo. Jeden projektuje, drugi podróżuje. A my podążamy śladami ich wizji. Wszystko poza czasem, na pozór w  abstrakcyjnym miejscu.

Spektakl jest o Kaliszu, jak na przykład KORZENIEC o Sosnowcu, BIAŁA SIŁA, CZARNA PAMIĘĆ o Białymstoku, TEREN BADAŃ: JEŻYCJADA o dzielnicy Poznania JEŻYCE ale ma zdecydowanie inną formę, konstrukcję, język. Jest oparty na poetyckim  "Niewidzialnym mieście" Italo Calvino i "Klęskach w dziejach miasta Kalisza" Władysława Kościelniaka. Weronika Szczawińska opowiada o mieście poprzez odniesienia do wędrówki po innych miastach, typowych historiach klęsk, ich przyczyn i skutków. Mamy więc architekta nie z tej ziemi o odjechanej wyobraźni, niczym nie skrępowanej wolności twórczej, który projektuje futurystyczną przestrzeń. Dlatego też pojawia się kosmita, raczej kobieta, choć to postać androgeniczna, sceniczny Marco Polo/perfekcyjna, naturalna, zjawiskowa Natasza Aleksandrowitch/, który wędruje w czasie i przestrzeni. Trzeba mieć w sobie duszę architekta o nieposkromionej wyobraźni i duszę niezmordowanego podróżnika, by organizować i poznawać życie w wielkim mieście.

Teatralny Kaliszmar odkrywa to, co zazwyczaj jest głęboko ukryte. To systemy instalacji rur kanalizacyjnych tworzących czarodziejskie instrumenty muzyczne, futurystyczną harfę, stary jak świat gong, które za dotknięciem ręki aktora, smyczka, pałki wydają dźwięki składające się melodie, koncertowe obrazy miasta. Eksperymentalny tekst  zbudowany przez abstrakcyjny język również wybrzmiewa melodyjnie. To zabawa wyobraźni artystów, chcących zachęcić widzów do niekonwencjonalnego spojrzenia na zjawisko powstawania i funkcjonowania miasta. Mentalność jego mieszkańców.

Jeśli jesteśmy gotowi na eksperyment w teatrze, niekonwencjonalną formę teatralnej wypowiedzi, która posługuje się metaforą, przenośnią, uogólnieniem, nielinearną narracją, potrafi z dystansem abstrakcji rozmawiać o sprawach poważnych/katastrofy, klęski, śmierć, powstawanie i rozpad miasta/, posługuje się materią niełatwą, łączącą muzykę, dźwięk, słowa, gest, ruch sceniczny, symboliczny kostium, to spektakl będzie dla nas dowcipny, lekki, zabawny. Choć nie opowiada o mieście szczęśliwym. Nie opowiada o szczęśliwych ludziach. Bo koegzystencja tak złożonych struktur, które składają się na miasto, jest trudna, nieoczywista, zależy od wielu czynników. Świadomych działań i łutu szczęścia. 

Weronika Szczawińska z Agnieszką Jakimiak stworzyły spektakl performance muzyczny z myślą o Kaliszu ale tak naprawdę o każdym innym mieście, który zaskakuje świeżością formalną pod każdym względem. Nie jest łatwy do oglądania. Wymaga skupienia, wyobraźni, poczucia humoru, otwartości na artystyczne wolty. Ale gdy się już oswoi z tym nowym językiem komunikacji teatralnej, z jego logiką, kodami, tajemnicą, dźwiękiem rozumiemy, że  zarówno Architekt, jak i Marco Polo to nietuzinkowe, niebanalne, kosmiczne postacie, bez których działań nie byłoby naszego miasta w takim kształcie, jaki rozpoznajemy, jaki odkrywamy. Widzowie więc muszą wsłuchać się w wizję twórcy organizującą przestrzeń i wybrać się  w podróż, podążyć za odkrywcą, w wyniku czego dowiadują się, że wszędzie jest tak samo. Ale chyba w domu, ze wszystkimi znanymi plagami, katastrofami, ograniczeniami jednak najlepiej. Tak więc każdy z nas żyje w swoim Kaliszmarze,  i jest szczęśliwy na tyle, na ile jest w stanie zaakceptować koszmar aglomeracji miejskiej, przejść nad trudnościami, traumami, nieszczęściami do porządku dziennego, przymknąć na nieprawidłowości, udręki swe zmęczone oko. Nie tracąc poczucia humoru. I ignorować lub akceptować muzykę swojego miasta. Tętniącego życiem wszystkimi znanymi i zaskakującymi dźwiękami.

Trudno powiedzieć, jak Kaliszanie odbierają spektakl/performance/koncert o swoim mieście, które przecież doskonale znają, słyszą, czują. Podczas warszawskiego spektaklu w Teatrze Powszechnym słychać było warszawski hałas, rumor, dźwięk. To prawda, że najmocniej wpadała w ucho muzyka odbywającego się obok koncertu. Współtworzyła w dyskretny sposób ten jednak niełatwy, przewrotny spektakl. Bardziej lubimy, szybciej akceptujemy, łatwiej rozpoznajemy i przyswajamy to wszystko, co jest już znane,  zorganizowane, uładzone, przemyślane, linearne. Elementy zaburzające przyzwyczajenia, równowagę, zawsze niepokoją, budzą niechęć i rezerwę. Obawę pomyłki w interpretacji, niezrozumienia przekazu. Warto jednak spróbować w ten świat wejść. Poznać go.

My, Warszawiacy, bardzo szybko odnaleźliśmy się w Kaliszmarze. Rozpoznaliśmy w nim swoje miasto. Żywe, śpiewające, grające. Ze wszystkimi jego współczesnymi plagami. Żywy organizm. Jakbyśmy obserwowali pracę -twór- nieśmiertelnego Architekta będąc ciągle podróżującym i odkrywającym nowe światy w starym świecie Marco Polo. Jednocześnie rozpracowywaliśmy efekt wysiłków twórczych Weroniki Szczawińskiej i Agnieszki Jakimiak/zespołu aktorskiego/pozostałych artystów poznając ich wizję symbolicznego, teatralnego miasta. Niekonwencjonalne spojrzenie. Oryginalne, metodyczne, naukowo-teatralne. Wymagające fantazji, naszego wejścia w konwencję tego projektu/instalacji o abstrakcyjnej formie.

Co słychać w Waszym Kaliszmarze? Jak Wam się żyje? Czy podoba się Wam muzyka Waszego miasta? Czy jesteście szczęśliwi?


KLĘSKI W DZIEJACH MIASTA
Reżyseria: Weronika Szczawińska
Tekst i dramaturgia: Agnieszka Jakimiak
Kostiumy i aranżacja przestrzeni: Dagny Szwed
Muzyka: Krzysztof Kaliski
Projektowanie dźwięku: Maciej Szymborski
Instrumenty: Krzysztof Kaliski, Maciej Szymborski
Obsada:
Natasza Aleksandrowitch, Jacek Jackowicz, Ewa Kibler, Kama Kowalewska, Marcin Trzęsowski, Izabela Wierzbicka

Premiera: kwiecień 2015
Fot. Bartek Warzecha

poniedziałek, 30 maja 2016

MATKI PASSINI TEATR ŻYDOWSKI



MATKI w reżyserii Pawła Passiniego Teatru Żydowskiego podejmuje temat intymny, osobisty, czuły. Ale dotyczący nas wszystkich. Bo stawia pytania o heroizm matek, prawdziwą tożsamość. Wiarę i prawdę o człowieku. Pokazuje tragiczny aspekt macierzyństwa , graniczne sytuacje, kiedy matki musiały podejmować bardzo trudne, a tak naprawdę ekstremalne decyzje, by ratować życie swoich dzieci. Bo były one swych matek miłości kontynuacją, przedłużeniem ich życia, nośnikiem genów i pamięci. Ważnym łącznikiem między tym co było i będzie. Paweł Passini z Patrycją Dołowy, autorką tekstu, w Teatrze Żydowskim przedstawili publiczności spektakl niezwykły, szczególny, emocjonalny. Ważny. I trudny, i bogaty. Wzruszający.

Artyści wyczarowali szczególną przestrzeń emocjonalnych przeżyć, doświadczeń. Przedstawili wiele aspektów macierzyństwa. Przywołują matki, ich motywacje, postawy. Uczucia. Pokazali siłę nierozerwalnego związku między osobami sobie najbliższymi. Połączyli na scenie autentyczne relacje DZIECI HOLOKAUSTU wypowiadane wprost do widzów przez Elżbietę Ficowską, Joannę Sobolewską-Pyz oraz Romualda Jakuba Weksler-Waszkinela z odczytywanymi z kartek dramatycznymi tekstami przez aktorki teatru/Matki-dzieci w domkach z odtworzonymi, zebranymi relacjami/, co ma duże znaczenie formalne, bo podkreśla to odrębność i charakter przytaczanych wspomnień. Z antresoli klamrą wynoszącą na wyższy, bardziej ogólny, mistyczny poziom zjawisko trudnego macierzyństwa komentują Ryszard Kluge i Jerzy Walczak. Cudownie komentują. Z dystansem przypowieści, bajkowości przekazu. Przytaczają biblijne historie Mojżesza i Izaaka w kontekście ratowania życia dzieci przez matki i sferę przeżyć z tym związaną, podkreślają głęboki sens i wartość życia samego w sobie. Traumatyczny dramatyzm podejmowanych decyzji przez matki. Dramat dziecka i matki żydowskiej w finale wyśpiewuje w języku jidisz Gołda Tencer w pieśni "Żydowskie dziecko”.

Te różne poziomy relacji: z punktu widzenia samych matek, biologicznych i adopcyjnych, dzieci, które przeżyły i same docierały do prawdy o swych losach, swoich rodzicach, biblijne i baśniowe przekazy wpisane są w performance sceniczny. Słowo mówione, wyświetlane, śpiewane. Oto wkraczamy w rewir dzieciństwa-widzimy trzy malutkie symboliczne domki, huśtawki, figurkę Matki Boskiej w skrzynce, ławkę w centrum, cegły-klocki a z nich fundamenty, fragmenty murów- wirtualny plac zabaw dziecięcych, przywracany pamięci, ze skrawków wspomnień, obrazów, zabawek, przedmiotów-wpisany w zaklęty krąg historii, którego strzegą duchy troskliwych, kochających matek, które zawsze czuwają przy swoich dzieciach. Nie opuszczą ich nigdy. Nadzwyczajne zwyczajnością, wsobne jedna podobna do drugiej. Ogołacane ze wszystkiego, unieważniane nie ustępują, choć i śmierć zagląda im w oczy, fatum szepcze do ucha. Jakby rodziły się i umierały. I rodziły i umierały ponownie. W międzyczasie zastygały z grozy i trwogi. Czynią jednak, co muszą. Ta wizualna psychologiczna przestrzeń dzieci opuszczanych przez biologiczne matki i przygarnianych, wychowywanych z oddaniem przez adopcyjne matki- związana jest nićmi autentycznej, głębokiej miłości, które dźwigają koszyczki, symbole przetrwania, nadziei, siły matczynych uczuć, przenoszącymi dzieci z rewiru wojny i zagłady w krainę normalności dzieciństwa i dorastania.

W efekcie poznajemy głęboką mądrość matek, które przeczuwając własną śmierć w czasach okrutnej, złej, zabójczej wojny, mimo świadomości bardzo wysokiego ryzyka przeżycia ich dzieci, z bólem serca ratowały je, bo winny żyć i rozwijać się w świecie, bez względu na to jaki jest. Pełne obaw, bólu, lęku ale i pewne też słuszności swych decyzji, z miłości oddawały swoje dzieci licząc na miłość, odwagę, mądrość nowych, przybranych, adopcyjnych matek. Ile ufności, siły, wiary musiały mieć w sobie. Ile miłości.

Ale i dzieci wykazywały niesłychany hart ducha, nieustępliwość w dążeniu do poznania prawdy. Uporczywie szukały informacji, bliskich, znajomych, swojej prawdziwej tożsamości. To czucie, instynkt prowadził ich w tych zmaganiach. Przypadek, szczęście pomagało dotrzeć do źródeł, przekazów, ludzi. Teraz są bardziej świadomi siebie poprzez wiedzę o tym, kim były ich matki, co dla nich zrobiły. Nie mają poczucia winy ale wiedzą, że należy o tym mówić. Przekazywać następnym pokoleniom zdobyte doświadczenie, historię swego życia. Bo ma moc budującą.

Każdy z nas ma własne doświadczenia i przemyślenia związane z relacjami ze swoją matką, matkami lub ich brakiem. Tak naprawdę dowiadujemy się, co matka może czuć, kiedy już nią sami jesteśmy. Nie da się tej wiedzy o budzącym się i rozwijającym instynkcie macierzyństwa przekazać, nauczyć. Można ostatecznie się o jego aspekcie uczuciowym, głębi skomplikowania pozasłownego charakteru tylko wiele dowiedzieć. Choćby z tego spektaklu, który korzystając z różnych przekazów, również z możliwości form sztuki teatralnej, pokazuje ekstremalnie trudne decyzje matek, rodziców, dzieci. Losy niewinnych. Ci, którzy przetrwali, nadal odkrywają siebie. Nie ustają w swych trudnych, często bolesnych wysiłkach. Spektakl pokazuje zakres, spektrum problemów. Drogę szukania, znalezienia własnej tożsamości. Dochodzenia do określania, kim jestem, ja, dziecko ocalone od śmierci, zagłady. Odpowiedzi na pytanie niejedno, co z tą wiedzą o sobie, swojej przeszłości, związku z matką, matkami należy zrobić. Jaki to wszystko ma sens. Jaki cel. Jakie znaczenie. A ma wymiar fundamentalny. I mimo naznaczonego okrutnymi, tragicznymi wydarzeniami losu, buduje i przekazuje światu nadzieję. Przywraca wiarę w ludzi. W ich usiłowaniach ratowania dzieci, bez względu na cenę, ryzyko, siebie samych. To mocne, autentyczne, altruistyczne, przesłanie naturalnego, płynącego z głębi serca dobra. Heroicznie walczącego o życie, które jest wartością samą w sobie. To działanie miłości, która liczy, że wyzwoli miłość w drugim człowieku. Międzyludzkie, matczyne porozumienie bez słów poprzez czucie. Instynkt. Wiarę. Człowieczeństwo w ludziach. Mimo wszystko. Mimo zagłady. Warto się o tym przekonać osobiście. Wzruszający spektakl/performance/spotkanie czeka. Wspaniale rozwijający się Teatr Żydowski czeka. Skorzystajcie z tej okazji. Warto. Powodzenia:)


MATKI spektakl/performance/spotkanie wg pomysłu Gołdy Tencer
reżyseria: Paweł Passini
tekst i dramaturgia: Patrycja Dołowy
przestrzeń sceniczna: Zuzanna Srebrna
multimedia: Maria Porzyc
muzyka: Daniel Moński, Paweł Passini
światło: Damian Bakalarz

z udziałem adeptek Studia Aktorskiego netTTheatre (Dominika Kimaty, Aleksandra Karpiuk, Anna Opolska, Noemi Berenstein, Olga Bury, Anna Puzio, Maja Furmaga, Paulina Wójtowicz), członków Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu”: Elżbietą Ficowską i Joanną Sobolewską-Pyz oraz gościem specjalnym Romualdem Jakubem Wekslerem-Waszkinelem.

premiera: 26.05.2016

sobota, 28 maja 2016

SZKARŁATNY PŁATEK I BIAŁY TEATR STUDIO


"Spomiędzy kartek sypią się z szelestem leciutkie płatki zasuszonych kwiatów, szkarłatne i białe" *

SZKARŁATNY PŁATEK I BIAŁY to piękny tytuł, piękny spektakl. Intrygujący, nowoczesny, działający na wyobraźnię. Wysublimowany, precyzyjnie skomponowany, działający poprzez ascetyczny, wyrafinowanie prosty ale mocny plastycznie obraz. Powściągliwość i dyscyplina konstrukcji przekazu pieczołowicie, uważnie, syntetycznie łącząca tekst, idee, charakterystyki postaci z ich wizualnym znakiem tworzy spektakl uwodzący zmysły, drażniący intelektualnie i prowokujący estetycznie.

Bo to co widzimy kłóci się z naszym wyobrażeniem. Zderza się ze zbudowanym w nas stereotypowym, realnym obrazem XIX wiecznego Londynu. Jakby twórcy poprzez działania formalne zmuszali nas do rewizji stanowisk, do przewartościowania tego, co było z tym, co nadeszło. Wizualnie, scenograficznie, kostiumowo jesteśmy poza czasem, w umownych, raczej w dzisiejszych realiach niż zaprzeszłych. I to ma głęboki sens, bo przekonujemy się, jak wiele wspólnego łączy wiek XIX z XXI. Jak trudno przychodzi zmiana statusu kobiety, transformacja relacji międzyludzkich, w tym szczególnie damsko-męskich, walka z patriarchatem, z dyktatem konsumpcjonizmu rosnącego w siłę i przejmującego kontrolę nad ludźmi, nad światem. Jak bardzo natura ludzka jest stała a silna wolna wola uporczywie, bez końca wykonuje syzyfową pracę. Bo wolność pozostaje nadal wartością marzeniem.

Oglądając sztukę doświadczyć można uczucia, że bycie prawdziwym sobą w zgodzie z potencjałem, zdolnościami, marzeniami, jakie się posiada, jest niemożliwe. To jest  jeden z ważnych tematów tej sztuki. Zawsze bohaterowie grają nie swoją rolę i, co gorsza, źle się w niej czują, pragną czegoś innego, więcej, inaczej, z kim innym. Ani w sferze osobistej, ani w zawodowej, ani w emocjonalnej, idei, wartości, polityki, sztuki. Nawet mimo prób walki, naginają się do konieczności, ograniczeń, narzucanych konwenansów czyli do tego, co raczej ubezwłasnowolnia niż zmusza do podejmowania ryzyka w celu dokonania rewolucyjnych zmian, działania pod prąd. W wyniku tego życie ludzi, których obserwujemy, jest wykoślawione, zakłamane, samotne i niespełnione. Obłuda, hipokryzja, podwójne życie boli, przynosi cierpienie, rozczarowuje. Pozbawia nadziei.Wystawia gorzki rachunek.

Im dłużej myślę o tym przedstawieniu, tym bardziej mi się podoba. Bo ono we mnie zostało, nadal pracuje. Oczywiście jest to zasługa artystów, którzy wysublimowali z ponad 800 stronicowej książki jasny, przejrzysty konstrukt archetypów problemów, których nośnikami, reprezentantami, archetypami są bohaterowie z krwi i kości, o mocnym, wyrazistym ładunku psychologicznej wiarygodności. One nie są zredukowane ale intensywnie zaakcentowane. W znaku, symbolu, komunikacie o maksymalnej emocjonalnej sile wyrazu. Których poznając, rozpoznaję we współczesności i zaczynam lubić. Którym współczuję. Dużego kunsztu artystycznej ekspresji wymaga umiejętność rozbudzenia tak empatycznego zaangażowania widza. Po obejrzeniu pozostaje smutek, nostalgia. Tęsknota za przejmującym obrazem kolejnego niepowodzenia ludzi w zmaganiu z oporem życia, losem, systemem głębokich społecznych podziałów i różnic.

Mimo niedoskonałości dramaturgicznych drugiej części przedstawienia, która jest zbyt długa, zbyt pośpiesznie kończone są wszystkie wątki, siła emocjonalna scenicznej ekspozycji, choć nadszarpnięta i osłabiona, działa. Gdyby można ją jeszcze bardziej skutecznie skondensować! Skrócić. Dramaturgicznie ujednolicić z pierwszą częścią, tak by była stylistycznie jej konsekwentną kontynuacją.

Pozostaje mocny obraz abstrakcyjnej przestrzeni, wyczyszczony ze zbędnych ozdobników, szczegółów, w których człowiek mógłby się skutecznie ukryć. A tak, na szczęście, pozostaje najważniejszym znaczącym akcentem ze swym talentem, dyspozycją- stłamszoną, wypartą, niemożliwą do zaistnienia, spełnienia, sprawdzenia. Żyjący w skrajnych sprzecznościach, gnębiony poczuciem niezrozumienia, niespełnienia, samotności. Jak na dowód istnienia opresji ról, norm, pozycji społecznych. Konieczności podporządkowania większości, zdrowemu rozsądkowi.Dyktatowi patriarchatu, który łamie mężczyzn, ale przede wszystkim kobiety. William Rackham/Wojciech Żołądkiewicz/, który z niską samooceną, bez poczucia własnej wartości podporządkowuje się woli ojca i dziedziczy firmę kosmetyczną, mimo że zawsze pragnął być artystą. W sferze osobistej też pogrąża się prowadząc podwójne życie- z idealizowaną żoną Agnes/cudownie delikatna i niewinna Anna Pruszyńska/, której nie rozumie i z wykupioną od Pani Castaway/Aleksandra Justa/ utrzymywaną przez niego prostytutką Sugar/zmysłowa, uwodzicielska Anna Smołowik/. Nie potrafi kochać prawdziwie, mocno. Sfrustrowany gra rolę męża i kochanka zgodnie z wymaganiem epoki. Pruderia i hipokryzja doskonała! Jego brat, Henry Rackham/uroczy, doskonały Łukasz Lewandowski/ walczy sam ze sobą, uwięziony w swej naturze pożądania seksualnego i równie silnego powołania duchowego. Kobiety są ubezwłasnowolniane od urodzenia. Eteryczna, wyalienowana Agnes najpierw przez ojca, przez system wychowawczy, potem przez męża, co ją utrzymuje w śmiertelnie chorym stanie niewiedzy i podporządkowania. Córka, żona, matka, kochanka nieświadoma swych ról. Silna, świadoma siebie, wrażliwa, utalentowana Sugar, która chce zostać pisarką przez matkę, która robi z niej prostytutkę, potem sprzedana Rackhamowi może tylko być guwernantką, nikim innym, niczym więcej. Na pewno nie sobą prawdziwą, bo nie ma do siebie prawa własności. Uprzedmiotowiona, zawsze finansowo zależna. Emmeline Fox/Monika Obara/ ambiwalentna natura ją ogranicza i wyklucza. Kocha platonicznie, mocno wierzy w Boga i jest emancypantką, działaczką społeczną. To kombinacja niespełnienia. Niemożności. Tylko Caroline/świetna Katarzyna Herman/patrzy na swoje życie, przyszłość bez złudzeń. Bez walki z własnym pragnieniem. Z ludźmi. Podobnie rezolutna służąca Clara/Agata Góral/.

Mroczny, potężny, zimny Londyn. Obojętny, nieczuły. Ale zapierający dech w działaniu swej oczywistej prostoty skostniałej, zachowawczej relacji wymuszanych na ludziach. Podesty jak ulice bez początku, bez końca są jak przestrzenie wysepek więżących w niemożności wyzwolenia z ograniczeń postaci. Woda /Tamiza/ zwielokrotnia obraz, multiplikuje, wzmacnia atmosferę klinczu. Każdy musi się z nią zetknąć, w niej zanurzyć. I niekoniecznie jest to akt oczyszczenia. Woda jak upływający czas-oczywista, wchłaniająca każdą furię, śmieć, podłość, desperację, niemoc. Woda, bez której nie sposób żyć. Pita z wiktoriańskich filiżanek. O smaku rozczarowania. Cyrkuluje w tej przestrzeni wzburzona tylko działaniem człowieka. Przestrzeń ograniczona doskonale wypolerowanymi płaszczyznami nie pozwalającymi wydostać się czy wspiąć wyżej poza swój los, fatum, przeznaczenie. Nie ma szansy wyjść z tej uśmiercającej czyste marzenia pułapki, jakie funduje to czy inne miasto, ten czy inny system, ten czy inny człowiek człowiekowi.

Wizualnie, formalnie jesteśmy w naszej współczesnej rzeczywistości. Wiele się zmieniło. Na ile, każdy musi odpowiedzieć sobie sam. To, że mamy więcej wolności i odpowiedzialności nie zamyka wcale Puszki Pandory, którą otwiera przed nami sztuka teatru. Pozbawia złudzeń, oswaja, demaskuje? Co zrobić ze szkarłatnym płatkiem i białym? Nałożyć sobie na oczy czy zdjąć z oczu? Niech każdy zdecyduje sam.


*Michel Faber, "Szkarłatny płatek i biały", przeł. Maciej Świerkocki, wyd. W.A.B., Warszawa 2006, s. 771

SZKARŁATNY PŁATEK I BIAŁY  Michel Faber

PRZEKŁAD: Maciej Świerkocki
ADAPTACJA I REŻYSERIA: Kuba Kowalski
ADAPTACJA I DRAMATURGIA: Julia Holewińska
SCENOGRAFIA: Katarzyna Stochalska
MUZYKA: Radek Duda
RUCH SCENICZNY: Katarzyna Chmielewska
REŻYSERIA ŚWIATŁA: Damian Pawella
PRZYGOTOWANIE WOKALNE
Aldona Krasucka

Obsada:
Agata Góral
Katarzyna Herman (gościnnie) / Monika Krzywkowska
Justyna Janowska (III rok PWST w Krakowie)
Aleksandra Justa (aktorka Teatru Narodowego)
Monika Obara
Anna Paruszyńska (gościnnie)
Anna Smołowik (gościnnie)
Miron Jagniewski (gościnnie)
Łukasz Lewandowski
Mirosław Zbrojewicz
Wojciech Żołądkowicz
Piotr Żurawski (gościnnie)
Radek Duda / muzyka na żywo
Tomasz Stawiecki / muzyka na żywo

DATA PREMIERY 14/05/2016

środa, 25 maja 2016

OBRZYDLIWCY WALLACE KALITA SCENA PRZODOWNIK



Scena Przodownik jest kameralna, sprzyja intymnym spektaklom. Widzowie mają szansę być bardzo blisko bohaterów, opowiadanych historii, przedstawianych zjawisk, problemów, sytuacji. W sposób naturalny wnikają w ich środek niepostrzeżenie, bezboleśnie, płynnie. Nie wiedzieć kiedy są w jądrze ciemności OBRZYDLIWCÓW. Twarzą w twarz, na wyciągnięcie ręki, emocja z emocją.

Scenografia się w zasadzie nie zmienia. Ona ewoluuje wraz z opowiadanymi historiami. Dostosowuje się. Wprowadza w nastrój kontekstu. Pulsuje, zgodnie z narracją, indywidualizującym ją światłem. Jego barwa ma odcień wyzwalanych w nas emocji, które zmienne są, niepokojąco wciągają w strefę podświadomych i celowych działań. To, co widzimy-background mentalny bohaterów-obskurne, brudne, zdezelowane wnętrze toalety z porozbijanymi, popękanymi od uderzeń pięści, głowy, kto wie czego jeszcze, dużymi lustrami nad uszkodzonymi umywalkami, pisuary z korpusami kobiecych ciał, obok stolik z alkoholem, szklankami, paluszkami, kanapa, krzesła, mikrofony-  jest krajobrazem wewnętrznym bohaterów. Kloaką, weekendową przestrzenią terapeutyczną, knajpą, nocnym klubem dla mężczyzn. Miejscem intymnych zwierzeń, refleksji, uzewnętrzniania monologu wewnętrznego, wylewającego się z bohaterów strumienia świadomości.

Kostiumy są starannie dopasowanym kamuflażem, będącym perfekcyjnie przemyślanym dopełnieniem charakterystyki postaci, jak i pozornie poufały, analityczny ton prowadzonej narracji. Wyraźnie zaznaczają indywidualizm mężczyzn, ich strategie działania, wiedzę o sobie i zdobyte doświadczenie. Bohaterowie są w różnym wieku, każdy inny: okaleczony, z dewiacją, obsesją, skazą, skrzywieniem sprawiający wrażenie przyjaznego, chętnego do pomocy, współpracy człowieka. Poznajemy ich poprzez to, co o sobie i swoim życiu mówią. W istocie jakakolwiek zmiana w ich życiu jest niemożliwa. To świadome siebie bestie w ludzkiej skórze w barwach ochronnych normalności przyciągających, wabiących, hipnotyzujących ofiarę, by ją złapać w pułapkę i zaspokoić pożądanie. Dla kompensacji. Rozładowania napięcia. Upustu emocji. Opowiadając o genezie stanu swej psychiki wzbudzają współczucie, zrozumienie. Niepozorni nie epatują a beznamiętnie relacjonują łamanie przez życie, ludzi, los ich kręgosłupa normalności. Nie użalają się nad sobą, nie szukają usprawiedliwienia. Nie chcą na siłę do czegokolwiek przekonywać. Drążą, przenicowują swoje życiorysy, by nie zrozumieć, bo rozumieją, nie usprawiedliwić, bo tego nie potrzebują, nie pragną nic zmienić, bo czują, że jest to niemożliwe ale chcą wyrzucić z siebie  istotę swej inności, nieprzystosowania, bólu egzystencjalnego, który jest siłą niszczącą dla nich samych i ich ofiar. Jakby wiedzieli, że na to czekamy, tego potrzebujemy, to lubimy. Bo jesteśmy albo katami albo ofiarami. Albo po prostu inni.

Powstaje obraz upadku męskości człowieka współczesnego w skutku i przyczynie nieradzenia sobie z własnym życiem zabarwiony lekkim, niewymuszonym ironicznym humorem, nienachalną groteską, podstępnym dystansem. Nonszalancją. Nie wzbudzający grozy, wstrząsu, lęku, bo w jakiś tajemniczy sposób nienormalnie normalny.  Już oswojony. Jakbyśmy wszyscy przynależeli do tego samego świata. Na zewnątrz łagodni, przyjaźni, niewinni, poprawnie normalni, od środka zepsuci, potencjalnie źli, śmiertelnie niebezpieczni. Przestraszeni. A ten sceniczny ekshibicjonizm jest tylko sięganiem do źródeł, korzeni, istoty zła. Nikt tu nie potrzebuje, nie szuka ratunku, pomocy, zrozumienia. Jest jak jest. Przenikają się jednak te światy scenicznych dywagacji z widzów doświadczeniem, wiedzą. Bo prawdziwym bohaterem zbiorowym jest tu egoizm, egocentryzm, niedojrzałość emocjonalna, zagubienie w rozbitych, dysfunkcyjnych rodzinach, skutkujące ratującą samą siebie samotnością, wyalienowaną osobowością, niezdolną do nawiązywania trwałej i zdrowej więzi, normalnej relacji, łatwym, bezrefleksyjnym uzależnieniem od używek, od mediów, które wychowują, wypaczają ogląd świata, kształtują na swój konsumpcyjny obraz i podobieństwo, wyzwalający tylko pożądanie, chęć posiadania, krótkotrwałego, kompulsywnego zaspokojenia, po którym rośnie tylko pustka, niesmak, poczucie winy przekuwane w demonstracyjny, rozbuchany cynizm. A wszystko w rozbudzeniu i z podtekstem silnie seksualnym. Zaspokojenie doprowadza instrumentalnie do uwolnienia napięcia będącego skutkiem silnego uzależnienia od przyczyny, która ukształtowała dewiację. Doprowadza to do uprzedmiotowienia człowieka, zarówno kata, jak i jego ofiary. Mężczyzny i kobiety. Obie płcie wyzwalając się z tradycyjnego modelu relacji wpadają w pułapki pozoru wolności. I błądzą. I cierpią. I są nieszczęśliwe.

Ogląda się ten spektakl z wypiekami na twarzy w przybranej pozie hipokryzji pewnego siebie podglądacza. Z poczuciem wyższości, że go to nie dotyczy, nie może dotyczyć. Tylko, że ten margines scenicznego wynaturzenia, psychologizujących obsesji, spektrum traum, wywlekanych przemyśleń, intymnych doświadczeń zawłaszcza w realu coraz większe terytorium. Jest cool i trendy. Jest modny. A przecież podstępnie podskórnie infekuje. Banalizuje zło. Znieczula na nie. Unormalnia je. Upowszednia. Wciąga usprawiedliwiającym ogólnym na nie przyzwoleniem. Akceptacją. Obojętnością. Bagatelizowaniem. Rośnie w siłę, jak stapiające się w męską jednię przeplatające się opowiadane przez bohaterów indywidualne narracje w drugiej części spektaklu. Z przystrojonym kiczem manekinem kobiety w szafie. Straszącymi maskami duszy jedna podobna do drugiej zanurzonymi w absolutnych ciemnościach. Horror trwa. Cierpienie pozornie niewinnej ofiary możemy sobie tylko wyobrazić. Bo jest naiwna, infantylna, nie podejrzewa niebezpieczeństwa czyhającego na nią w zwyczajnie wyglądającym oprawcy. Kat jest anonimowy, zimny, metodyczny, ukształtowany dyspozycją genetyczną, socjopatyczną, osobniczą przez zło zaszczepione spuścizną przeszłych pokoleń, procesem wychowawczym, przez system, który dopuszcza do dewaluacji wartości, nieobowiązywania norm moralnych.

O sukcesie przedstawienia decyduje równe, zróżnicowane, mocno zindywidualizowane aktorstwo i kompozycja narracji scenicznej. Każdy z aktorów znalazł i zastosował środki wyrazu, które są kompatybilne z jego własnymi możliwościami ekspresji. Od postaci wykreowanej przez Mariusza Drężka/super forma/ nie można oderwać oczu. Tą kreacją doszlifował swoje emploi. Tu hipnotyzuje piękna osoba transgenderyczna. Wzruszająca, przejmująca, życiowo doświadczona. Waldemar Barwiński gra nieśmiałego, wycofanego młodzieńca. Na oko niepozornego, skromnego chłopca, w istocie aż strach pomyśleć! Henryk Niebudek personifikuje dojrzałość damskiego boksera, będącego przykładem dziedziczenia przemocy rodzinnej, na pozór dobrotliwego, niegroźnego przeciętniaka. Piotr Siwkiewicz jest mrocznym perwersyjnym sadystą, psychopatą. A Sebastian Stankiewicz wchodzi w rolę narratora, moderatora, jednoosobowego chórku antycznego dramatu, który podsumowuje, komentuje, porządkuje ten współczesny cyrk obrzydliwców.

Marek Kalita  z sukcesem reżyseruje zaadoptowany przez siebie tekst, co czyni nie po raz pierwszy. Doskonały, mocny, mroczny materiał tekstowy "Krótkich wywiadów z paskudnymi ludźmi" Davida Fostera Wallace'a  przetransponował na wciągającą, nie przeładowaną dramatyczną materię sceniczną. Nie kopiuje, nie naśladuje Warlikowskiego ale rozwija swój własny język narracji teatralnej zapoczątkowany KALIMORFĄ wystawioną w Teatrze Wytwórnia /w OBRZYDLIWCACH pojawia się na lustrze olbrzymi motyl w drugiej części spektaklu jakby włączał symbolicznie  bohatera tamtego spektaklu w poczet obrzydliwców/. Wrócił więc do tematu poszukiwań i przedstawień źródeł zła, które wynaturza i niszczy człowieka. Bierze górę nad jego naturalnym dobrem, bezsilną wobec zachodzących zmian kulturą wysoką, nic nie wartymi, bo nieskutecznymi wartościami wyższymi. Łatwości z jaką się ono akomoduje w psychice i pożera jej delikatną emocjonalną tkankę, by się przystosować i przetrwać we wrogim, toksycznym środowisku rodzinnym, społecznym. Gdy kobiety zmieniają swój status; są bardziej świadome, lepiej wykształcone, niezależne. Zadaje pytanie, na ile my bierni podglądacze, widzowie, już jesteśmy zepsutymi przez media, swoją własną słabą naturę, paskudny, odrażający, zły świat obrzydliwcami. Odpowiedzi musimy udzielić sami sobie. Jak bohaterowie sztuki. Tylko jak oni nie traćmy poczucia humoru, dystansu, ironii.

Między obrazem otwarcia, na którym widzimy zauważającego u siebie symptomy dojrzewania trzynastolatka a jego skokiem na głęboką wodę na końcu spektaklu/klamra wideo/ udało nam się poznać kilku obrzydliwców, cały pakiet niebezpieczeństw, lęków i obaw wchodzenia w dorosłe życie. Warto było. Mimo, że portret socjologiczny współczesnego mężczyzny, jaki tym spektaklem przedstawił nam Marek Kalita, jest mocno niepokojący. Mamy o czym myśleć, mamy o czym rozmawiać. Bo, co nas nie zabije, może nas mocno udziwnić. Obrzydliwie udziwnić, nie wzniośle wzmocnić. Powodzenia:)


fot.:Katarzyna Chmura


OBRZYDLIWCY  David Foster Wallace
reżyseria: Marek Kalita
przekład: Rubi Birden
adaptacja: Marek Kalita
scenografia: Marcin Chlanda
kostiumy: Karolina Mazur
ruch sceniczny: Piotr Kamiński
opracowanie muzyczne: Piotr Polak

obsada: Waldemar Barwiński, Mariusz Drężek, Henryk Niebudek, Piotr Siwkiewicz i Sebastian Stankiewicz

premiera 21.05.2016 SCENA PRZODOWNIK

poniedziałek, 23 maja 2016

BIAŁA SIŁA, CZARNA PAMIĘĆ TEATR DRAMATYCZNY im. A. Węgierki w Białymstoku

INTERNET_fot_Bartek_Warzecha_┬ę_DSC6579_CB
Wchodząc do teatru, wkraczamy w strefę mroku. Ciemnogrodu białej rasy. Dominuje czerń sceniczna z akcentami. Białe są tylko: linia wyznaczająca prostokątne terytorium i pusty cokół w centrum, twarze aktorów. Pozostałe pojawiające się kolory są elementami kostiumu podkreślającymi charakterystykę przedstawianych postaci/np.: czerwony krawat posła, złota biżuteria lokalnego przedsiębiorcy/. I ten las wiatraków zawieszonych u powały sceny zastygłych na początku, które później wprawiają w ruch powietrze gęste od znaczeń problemów spektaklu. Światło też buduje i modyfikuje nastrój. Tworzy klimat. Sugeruje kontekst. Jest jednym z instrumentów kształtujących odbiór sztuki. Jak i muzyka-super wysoka mieszająca się z maksymalnie niską/Bach, disco polo/.

Na scenie pojawiają się figury białej siły, która generuje czarną pamięć /np.:księdza, kibola, biznesmena, polityka, burmistrza, prokuratora/ tworzące archetyp społeczności środkowoeuropejskiego miasta ze swoją mentalnością prowincjonalnego kompleksu, trudną , nieprzepracowaną spuścizną historyczną, w kolorycie zamkniętej, zastygłej, niereformowalnej lokalności. Z jednej strony wizualizują się problemy egzystencjalne, z drugiej brak komunikacji międzyludzkiej, otwarcie na świat tylko w zakresie merkantylnego zastosowania, wykorzystania dla własnej korzyści.

Spektakl nie opowiada linearnej historii a przedstawia sekwencję scen, które charakteryzują zjawisko problemów nierozwiązywanych tu i teraz w społeczności nietolerancyjnej, antysemickiej, ksenofobicznej, obskuranckiej, oderwanej od europejskich wartości. Pokazuje pasywność postaw tych, którzy mogliby, którzy powinni z racji sprawowanego stanowiska, pozycji, autorytetu inicjować rozmowę dla wzajemnego porozumienia, wspólnego działania dla uświadamiania zaszłości historycznych, zachodzących zmian. Rozwiązywania sytuacji krytycznych, prawnych zgodnie z obowiązującym prawem i sprawiedliwością. W mieście, w regionie, w świecie. Wszystkimi steruje strach, lęk, ubezwłasnowolniający wolę walki lub paradygmat władzy, instytucji, które za wszelką cenę chcą sprawować kontrolę, twardy rząd i nie są zainteresowane, by wprowadzać jakiekolwiek zmiany, zajmować postępową, koncyliacyjną postawę, arbitrażową pozycję. Zachowują status quo. W pozorze poprawności, we władzy hipokryzji.

Implikuje to brak poczucia wspólnotowości, który można by kształtować, wypracować, wdrażać. Społeczność jest podzielona, nietolerancyjna, ksenofobiczna, homofobiczna, ortodoksyjnie chrześcijańska. Każda grupa zamknięta, agresywna, zasklepiona w swojej tylko racji. Ci, którzy odstają od obowiązującego szablonu postaw, wzorca moralnego są brutalnie, bezwzględnie, konsekwentnie wykluczani, prześladowani, gnębieni.

Siła białego człowieka wynika z czarnej pamięci jego czynów. Sumy wyrządzonych krzywd, zaniechanych zadośćuczynień, podsycanych nienawiści, nienasyconej zemsty,  głodnej zawsze zawiści, niewyjaśnionej trudnej do przyjęcia, zrozumienia, wybaczenia wygodnej niepamięci historycznej, rozbuchanych spraw poprawnych politycznie. Tych przyczyn problemów, spraw zamiatanych pod dywan, tajemnic skrzętnie zakopywanych głęboko, więzi koteryjnych latami zacieśnianych, splątań interesów i powiązań rodzinnych, towarzyskich, biznesowych rozszerzanych jest tak wiele i tak są skomplikowane, że do starych lęków, krzywd, obaw dochodzą ciągle nowe. Trudno zmienić, rozbić, zreformować ten lokalny układ mentalny. Syndrom zaściankowej wsteczności. Pozór formalnej nowoczesności kryjący bezsilność, bezradność wobec rosnącego w siłę zła.

Spektakl jest zaangażowany, dynamiczny, ma dobre tempo. Siedmiu aktorów, w tym dwie aktorki, potrafiło stworzyć barwne, bliskie życiu archetypy postaw i zachowań, personifikujące różnorodne, złożone, niejednoznaczne problemy, niepokojące zjawiska, symptomy nieprawidłowości. Działania przekazu scenicznego są w opozycji do tego, co naprawdę złego dzieje się w społeczności lokalnej. Sztuka przejmuje inicjatywę, całą sobą pokazuje, ilustruje, walczy z tym, co ją niepokoi, zasmuca, budzi obawy. Ten korowód scen jest koronnym dowodem jej aktywności, wrażliwości, wyobraźni, która ma się udzielić oglądającym. I nie w anioły chce ludzi przerobić ale w myślących, czułych, rozmawiających ze sobą, wspólnie rozwiązujących swoje problemy obywateli. Świadomie, otwarcie, bez kompleksów kształtujących swój świat, mających wpływ na swoje życie. Z nadzieją patrzących w przyszłość. Nie obawiających się trudnej przeszłości. By biała siła była wolna, samej siebie prawdziwie godna. A czarna pamięć wyjaśniona, znana, oswojona. By biała siła wyrastała ze zrozumienia, z radzenia sobie z czarną pamięcią. Bo szara rzeczywistość to katorżnicza praca u podstaw na wielu, bardzo wielu współczesnych frontach. A że bywa syzyfowa pokazuje spektakl.

Zachęcam też do przeczytania książki BIAŁYSTOK. BIAŁA SIŁA, CZARNA PAMIĘĆ Marcina Kąckiego, na podstawie której Piotr Rowicki udanie napisał scenariusz spektaklu nie przegadanego, nie epatującego brutalną przemocą,  wyostrzoną agresją, nie podlegającym dyskusji oskarżeniem. To doskonały materiał do zastanowienia, omawiania, przepracowania. Piotr Ratajczak solidnie wyreżyserował sztukę nadając jej kształt bezpiecznie kontrolowanej prowokacji. I choc jeszcze przed premierą tytuł i jego tematyczna, obrazoburcza zawartość burząca święty spokój prominentnym siłom Białegostoku wywołała protesty, to w gruncie rzeczy sztuka się sama obroniła. I broni nadal. Wpisuje się w nurt sztuk dotyczących społeczności lokalnych, poprzez jej dramatyczne sceniczne opisanie, charakterystykę, analizę, które mają głęboki potencjał twórczy, wartościujący, analityczny, polemiczny dla nas wszystkich. Znamy i cenimy na przykład: PIĄTĄ STRONĘ ŚWIATA, MIŁOŚĆ W KOENIGSHUTTE, KONIA, KOBIETĘ I KANARKA.  BIAŁA SIŁA, CZARNA PAMIĘĆ  ma podobną siłę, a jeszcze większe być może znaczenie. Ale to czas nam pokarze. Cieszę się, że ten spektakl powstał, przyjechał na gościnny pokaz do Teatru Powszechnego. U nas w Warszawie też powinny nastąpić zmiany. Jakie? Obejrzyjcie spektakl, przejrzyjcie się w lustrze. Jest tyle pracy nad sobą, nad nami! Powodzenia:)

BIAŁA SIŁA, CZARNA PAMIĘĆ
Reżyseria i opracowanie muzyczne  – Piotr Ratajczak
Scenografia i kostiumy - Matylda Kotlińska
Adaptacja – Piotr Rowicki
Ruch sceniczny - Arkadiusz Buszko
Konsultacje autorskie - Marcin Kącki
Inspicjent - Jerzy Taborski

Obsada:
Justyna Godlewska-Kruczkowska
Aleksandra Maj
Bernard Bania
Rafał Olszewski
Paweł Pabisiak (gościnnie)
Piotr Szekowski
Michał Tokaj (gościnnie)

czwartek, 19 maja 2016

03/68 DOBRZE ŻYJCIE-TO NAJLEPSZA ZEMSTA DEMIRSKI STRZĘPKA TEATR ŻYDOWSKI

Na początku kurtyna zasłania wszystko. Resetuje naszą percepcję. I gdy się rozsuwa, otwiera się przed nami przestrzeń przyrody, w którą wpisany jest krajobraz ludzki.  Powrót do natury jest już niemożliwy. Bo w skale wydrążone są szafy z teczkami, aktami, sejfami i wychodzącymi z nich, jak duchy z przeszłości, ludźmi. W centrum rośnie stary modrzew ale i on będzie cięty piłami motorowymi. Krzesła, biurko, wykoślawiona wersalka to rekwizyty na śmieciowisku historii. Mgły, zadymy, żywa muzyka podkreślają rzeczywistość sceniczną nieoczywistą, niejednoznaczną, niechronologiczną. Mroczną, niszczącą, nihilistyczną. Naturę gwałconą przez człowieka. Człowieka gwałconego przez naturę historii.

Twórcy spektaklu odnoszą się do wydarzeń marca 1968 roku. Miesza się wszystko i plącze, przenika i splata. Indywidualnie i zbiorowo. Jednostka w morzu uzależnień, oceanie uwarunkowań. Marzec nie inteligencki, nie studencki a żydowski, ani dokumentalny, ani historyczny czy o pokoleniu Marca'68 zaczyna się od DZIADÓW Kazimierza Dejmka ale o co tam chodziło, kto to wie, co pamięta? Zostaje z tego wrażenie politycznej zawieruchy, zamieszania, rewolty.  Walki. Zaledwie fragmenty, powidoki, konkretne sytuacje, indywidualne, subiektywne narracje. Ale tak naprawdę sens tamtych wydarzeń marcowych się gdzieś zgubił, zatarł w czasie. Trudno uchwycić jego prawdziwe znaczenie. Wagę. Był a również dziś jest postrzegany, rozumiany, przeżywany indywidualnie. Pozostał, tak rozumieją to twórcy, przestrzenią psychiczną pomiędzy ludźmi.

Bo każdy opowiada swoją wersję, poprzez własne doświadczenia, emocje, wspomnienia. Swój los. I co najważniejsze z punktu widzenia własnego światopoglądu, wiary, interesu. Poraża konstatacja ubezwłasnowolnienia człowieka przez politykę czasu, miejsca, w którym przyszło mu żyć, niemożność wyzwolenia się jednostki, narodów spod wpływów historii, systemów ideologicznych, które pod przykrywką polityki zakłada na nie coraz to nowe jarzmo. Sztuka, psychoanaliza, pamięć jest bezsilna kiedy człowiek z człowiekiem przestaje się komunikować, dogadywać, znajdywać wspólną przestrzeń porozumienia. Każdy wie swoje, doświadczył swego. Mówi własnym językiem emocji. Nikt nikogo nie słucha, nie dopuszcza do swojej, dla siebie tylko stworzonej wersji pamięci, narracji.

I to jest smutne w historii głównego bohatera, Żyda komunisty Rajfera, który uwikłany jest w kontekst wydarzeń historycznych zmuszający go do wiecznej tułaczki, konieczności ciągłego przystosowywania się, by przetrwać, żyć dalej, bo jednostka jest zawsze instrumentalnie traktowana i podporządkowywana przez następujące po sobie systemy i bezwzględnie przez nie wykorzystywana. Los Rajfera  to przygrywka do komentarza bieżących czasów. To temat do przemyślenia dla nas.

A on, jak zwykły człowiek, pragnie tylko spokoju na łonie przyrody. Chce stać się jej częścią. Ani za życia ani po życiu nie będzie to możliwe. Raz znalazłszy się w trybach historii, nie może się od niej uwolnić. Silniejsi, skuteczniejsi dzierżą władzę. Nie ma już złudzeń, że polityka możliwa jest bez przemocy.  Używając manipulacji z łatwością przychodzi jej kształtować nastroje społeczne. Wzniecać atmosferę nienawiści, nagonki, wykluczenia. Zacierać odpowiedzialność polityków. W spektaklu pada pytanie kto podjudził tłum w czasie wydarzeń marcowych, jak wykorzystano wojnę sześciodniową, plotkę o komunikowaniu się w języku polskim żołnierzy przy izraelskich czołgach, puszczanie w obieg informacji o finansowaniu armii izraelskiej przez polskich Żydów do wzniecania nastrojów antysemickich. Co skutkowało przyzwoleniem społecznym na rugowanie Żydów z Polski. Rajfer i jego rodzina tego doświadcza. Muszą opuścić Polskę pozbawieni obywatelstwa. Powrót jest trudny.

Spektakl nie wydaje się jak zwykle u Strzępki i Demirskiego drapieżny, zaczepny, ostry. A jednak w warstwie słownej i wizualnej podskórnie przemyca grozę powtórki z historii. Prochy głównego bohatera mające użyźnić glebę, z której wyrośnie jego ulubione drzewo, modrzew, służą jak prochy krematoryjne użyźniające pola oświęcimskie. Obóz drewnianych domków na Mazurach, do którego urzędniczka proponuje wyjazd wysiedlanym Żydom z ich własnych mieszkań, domów, na które czekają już chętni do ich zajęcia, kojarzy się z obozem koncentracyjnym. Walizy z dobytkiem, bo cała reszta musiała pozostać na miejscu przypominają te, które zabierali ze sobą Żydzi do obozów. Przejmowanie, grabienie majątku pozostawionego na miejscu ich zamieszkania/porcelana, meble, itd/ przypomina to wojenne. Przekupstwo, korupcja jako możliwości ratunku zawsze mają się dobrze. Krótki czas na wyjazd, powrót do kraju ograniczał możliwość korzystnej sprzedaży mienia, właściwej organizacji wyjazdu zupełnie jak wtedy gdy Żydzi byli wysiedlani do gett, obozów. I ten pozór wolnego wyboru: zostać czy wyjechać? Można było zostać, co skutkowało represjami, można było wyjechać tracąc wszystko, w tym obywatelstwo.

Sugestia DOBRZE ŻYJCIE-TO NAJLEPSZA ZEMSTA to albo prowokacja Pawła Demirskiego albo dojrzałość wybierająca dezercję z wojny, z buntu, z walki. W przypadku głównego bohatera w końcu z życia. Bo jest ono wojną. Nieustającą walką. Mirażem, któremu się wydaje, że ma sens, wartość i jakość. Zemsta tak naprawdę nie jest możliwa. Bo co znaczy dobre życie? Dostatnie, konsumpcyjne czy wartościowe czyli takie, jakie chcecie wieść gdy zdaje się nam, że mamy możliwość wyboru? Demirski mówi przykładem tekstu, Strzępka zabałaganioną, nieczytelną reżyserią, że świadomy, konsekwentny wybór nie istnieje. Jest kolejną iluzją-wygodną, piękną, użyteczną-podszytą tysiącem uzależnień, konieczności, oczywistych decyzji. Tak czy inaczej żyjemy w matni. Kolejne systemy ideologiczne, polityczne, społeczne, towarzyskie, biznesowe się dewaluują, przemijają, w naturalnym procesie dojrzewania następujących po sobie pokoleń, ich "przejrzenia na oczy", własnego doświadczenia, co całkowicie pozbawia złudzeń. A dziejowe zmiany, wielkie wydarzenia historyczne, zjawiska kulturowe tylko na chwilę wybijają z kolein ten proces. Po euforii zmian wracamy do nich posłusznie i zachowujemy się, reagujemy, żyjemy jak zwykle: zgodnie ze stadnym instynktem, egoistycznym zadęciem, merkantylną korzyścią. W odruchu samoobrony, z konieczności czy swojej ludzkiej ułomnej natury, by nie załamać się, jakoś żyć, pogodzić się z brakiem możliwości wyboru, naginamy zdarzenia historyczne do własnych celów, narracji, do ograniczającej wolny wybór konieczności, według własnego wyobrażenia, zgodnie z pozycją, stanowiskiem i mentalnością. I tak historia kołem się toczy.

Rozejrzyjcie się w swoim labiryncie. Sprawdźcie swoje linki. Kto jest po drugiej stronie. Kto za nie pociąga, kto je luzuje.  Nie słuchamy siebie nawzajem, normalna komunikacja przestaje istnieć a politycy zarządzają nastrojami dla doraźnych celów politycznych. Potencjał sprawczy prowadzonych dyskusji się wyczerpał. Internet przejmuje władzę nad życiem, światem a nawet życiem wiecznym. Jest narzędziem przekazu informacji, kształtowania, profilowania tego przekazu, wirtualną mentalnością społeczną. Jeśli wydaje się nam, że jesteśmy wolni, to znaczy że manipulacja propagandy sukcesu działa. Działa ze znieczuleniem. Bez odpowiedzialności.  Ponad podziałami, ponad systemami, ponad czasem. I w tym kontekście DOBRZE ŻYJCIE sugeruje, że jednak dobrze nie żyjemy, a NAJLEPSZA ZEMSTA nie jest w ogóle możliwa, choć życie się jej domaga, by być szczęśliwym gdy sprawiedliwość będzie po naszej stronie. A może poczujemy się człowiekiem uwolnionym  tylko wtedy, gdy zostawimy wszystko za sobą, bo mamy już dość. Tyle, że nie ma dokąd uciekać, nie ma gdzie się skryć. Ale to jest nihilistyczne, smutne, ostateczne rozwiązanie. I tak naprawdę niczego, nikogo nie ocali. Koszmar trwać będzie dalej. Naznaczony spuścizną przeszłości więzić będzie następne pokolenia. Gmatwać prawdę z kłamstwem. Rzeczywistość z fikcją. Fakt z emocją. Groteskę z grozą.

To cudowne przekonać się, że Teatr Żydowski inicjuje ważną dla nas dyskusję o współczesnej kondycji komunikacji społecznej, mentalności Żyda i Polaka w kontekście wydarzeń, doświadczeń historycznych. Jego aktorzy radzą sobie z trudną materią dramatu Pawła Demirskiego, nowym dla nich inscenizacyjnym dyktatem reżyserskim Moniki Strzępki. Bo to jest specyficzny, nowoczesny, niełatwy projekt  artystyczny o wymagającej, złożonej nielinearnej formie. Ale te wyzwania artystyczne, również w ich odbiorze dla widzów,  ważne są, ciekawe, twórcze. Pokazują, że jesteśmy nieobojętni, zaangażowani i gotowi walczyć o porozumienie, rozmowę za wszelka cenę, także na terytorium, które wypracowuje i oferuje nam teatr. Może się zdarzyć, że to ona -sztuka teatru- sprawia, że poszukując sensów naszej egzystencji, jej uwarunkowań, pragnień i zawodów, czujemy się szczęśliwi. Bo sztuka wyzwala. Daje poczucie wolności. Pozwala uwolnić wyobraźnię, przybliżyć się do tego, co ukryte, nieoczywiste, nienazwane. I sprawia, że jednak można nawet w beznadziejnej, jak nam się zdaje sytuacji, odzyskać nadzieję, by cieszyć się życiem jakie jest, bez względu na to, jakie było, jakie będzie.

Plakat do spektaklu Strzępki i Demirskiego "Marzec 68. Dobrze żyjcie - to najlepsza zemsta" w Teatrze Żydowskim w Warszawie

MARZEC '68. DOBRZE ŻYJCIE - TO NAJLEPSZA ZEMSTA   PAWEŁ DEMIRSKI

Reżyseria: Monika Strzępka
Muzyka: Stefan Wesołowski
Scenografia: Martyna Solecka
Kostiumy: Arek Ślesiński
Asystentka reżyserki: Sylwia Merk
Przygotowanie wokalne: Teresa Wrońska
Suflerka: Magdalena Jaracz
Ruch sceniczny: Jarosław Staniek

Zespół muzyczny: Paweł Szamburski, Paweł Szpura, Piotr Wesołowski, Ksawery Wójciński

OBSADA: Piotr Chomik, Monika Chrząstowska, Ewa Dąbrowska, Ewa Greś, Genady Iskhakov, Ryszard Kluge, Grzegorz Kulikowski, Mariola Kuźnik, Paulina Lombarowicz, Małgorzata Majewska, Katarzyna Post, Joanna Przybyłowska, Henryk Rajfer, Rafał Rutowicz, Joanna Rzączyńska, Izabella Rzeszowska, Wanda Siemaszko, Agata Sierecka, Piotr Sierecki, Monika Soszka, Barbara Szeliga, Alina Świdowska, Małgorzata Trybalska, Ewa Tucholska, Roksana Vikaluk, Jerzy Walczak, Marek Węglarski, Wojciech Wiliński, Maciej Winkler, Ernestyna Winnicka, Piotr Wiszniowski.

fot: https://www.facebook.com/fundacja.shalom/photos/a.1191579160882148.1073741904.392089244164481/1191579547548776/?type=3&theater, plakat Teatru Żydowskiego wykorzystujący oryginał zdjęcia wykorzystanego na plakacie jest własnością WFDiF, materiał pochodzi z zasobów Filmoteki Narodowej.

sobota, 14 maja 2016

LAS PSYCHOTEATR WROCŁAW VI DNI TEATRU NA MOKOTOWIE


Melancholia, depresja, kryzys wyśpiewane jest w tym monodramie w metaforze rozedrganego cierpieniem ciała i zastygającej, wycofującej się duszy. Młodość, piękno, potencjał nie są żadnym atutem czy orężem w walce o siebie. O przetrwanie. Uzmysławiają nam tylko bezsilność wobec stanu, w jakim znajduje się człowiek przez lata uwięziony w smutku. Redukujący otoczenie, samego sobie. Izolujący się od marności, mizerii ludzi i świata.

Dynamika TAŃCA, RUCHU=JĘZYKA ciała aktorki kontrastuje, zaprzecza marazmowi właściwemu gnębiącej bohaterkę choroby, temu o czym sama opowiada. Intensywny ruch, katorżniczy taniec, gestykulacja jeszcze dosadniej ilustruje morderczy wysiłek dostosowania się do rzeczywistości, oczekiwań tych osób, na których dziewczynie zależy. Jak na chłopaku, który był jedyną kolorową postacią wśród czarno-białego tłumu. Jakby pragnęła na przekór wszelkim pojawiającym się przeciwnościom przeciwstawić się swojej inności, nieprzystawalności do tego, co ją otacza, osacza. Bo mierzi, irytuje, męczy. Odciąga od samotności. Sąsiedzi dziesięciopiętrowego wieżowca doskonale słyszani bez podsłuchiwania, obserwowani bez zbytniego śledzenia. Chłopak, który tak bardzo starał się z nią wytrzymać aż w końcu zapragnął uwolnić się od niej, by poszukać kogoś "łatwiejszego". Rodzice, którzy umarli. Znajomi z pracy: nudni, pretensjonalni, prości. A przecież tak bardzo się starała do nich wszystkich przystosować. Upodobnić. Stać się nimi wbrew swej naturze. Ale ten wysiłek był ponad siły. Ponad jej możliwości. Był bezowocny.

W końcu dziewczyna niszczy to, co tak wiele od niej wymaga. Rujnuje symbolicznie męczące ją miasto dzień po dniu. Wraca do natury. Ucieka. Rozpływa się w wodzie. Zanurza w lesie, by ją wchłonął, strawił, przetworzył. By mogła zasnąć, odpocząć, odetchnąć. Już nic nie musieć, już nic nie czuć. Nic.

Angelika Pytel opowiada, śpiewa, tańczy. Muzyka VIOLET ULTRA ilustruje konteksty. Razem tworzą studium współczesnego, młodego człowieka, który nie może się przystosować. Świat go uwiera, bezsens zniechęca, samotność osacza. Obraz wycofania, gaśnięcia jest sugestywny, mocny, prawdziwy ale poprzez swą poetykę skrótu i metafory czuły i wzruszający. Głęboko empatyczny.

Jednak pozostaje w pamięci dynamika ruchu. Waleczna. Drapieżna. Nastrój postępującej choroby uzbrajany wyobraźnią malującą alegoryczną rzeczywistość. Napierająca ciemność otoczenia nie pozostawiająca wątpliwości. Jedyne światło skupione wokół sylwetki długowłosej, pięknej dziewczyny, gasło. Jakby miało w nas pozostać  przesłanie, komunikat, że należy szukać innych, alternatywnych możliwości ratunku. Tak, te wirujące włosy wokół ciała rozedrganego w coraz to nowym układzie rytmicznych, wyrazistych, gwałtownych gestów, ten ruch wytrącający, mimo wszystko, z marazmu duszę, pozostaje jak dowód na istnienie nadziei. Bo gdy zastyga, horror wraca.


LAS PSYCHOTEATR WROCŁAW


Reżyseria, wykonanie: Angelika Pytel
Asystenci reżyserki: Agata Suropek i Sebastian Zakrzewski
Scenariusz: Angelika Pytel i Agata Suropek
Muzyka: VIOLET ULTRA, kompozycje i produkcja: Paweł Rychert, melodia i słowa: Angelika Pytel

fot:Wróbel,
 https://www.facebook.com/DniTeatruNaMokotowie/photos/pcb.1293401650687888/798600450239742/?type=3&theater

PRZEBUDZENIE WIOSNY VI DNI TEATRU NA MOKOTOWIE



Z mroku wynurza się  narracja, z głębin świata wewnętrznego młodych bohaterów. Są w okresie dojrzewania. W czasie gdy wszystko się w nich zmienia a zainteresowanie światem zewnętrznym jest silniejsze od przywiązania do tego co znają najlepiej: domu rodzinnego, który stara się na swój własny tradycyjny, zachowawczy, ograniczony sposób ich kształtować, uczyć, chronić. To moment krytyczny, bo ciekawość jest tak wielka, zmiany w nich zachodzące tak gwałtowne, a obietnica przygody, poznawania tak silna, że nic i nikt nie jest w stanie powstrzymać ich przed podjęciem ryzyka zakosztowania tego, co tak fascynuje, emocjonuje, pociąga.

Dojrzewające ciało, którego zmiany, potrzeby, reakcje  nie przygotowanych na metamorfozę fizyczną i psychiczną młodych ludzi zaskakują, rządzi ich życiem. Brak edukacji, informacji, rozmowy-pomocy dorosłych, którzy zajęci swoimi sprawami, nie wiedzący jak uświadamiać dzieci-powoduje, że te pozostawione są same sobie. Poddają się emocjom, działają impulsywnie, eksperymentują nieświadomi grożących konsekwencji na przyszłość.  Z całą mocą uwalniających się pragnień, myśli, obserwacji, pojawiających się możliwości robienia, co się tylko zamarzy, kontestują, buntują się, wypierają wszystko, co do tej pory poznali, czego ich nauczono.

PRZEBUDZENIE WIOSNY to spektakl edukacyjny. Teatr włącza się w proces wychowawczy młodzieży wizualizując problemy okresu dojrzewania. Nieumiejętność i brak przygotowania dorosłych, których nikt nigdy nie uczył jak z dziećmi rozmawiać, jak pomóc im w tak trudnym okresie. Powielają więc rodzice błędy swoich rodziców, przemilczają zachodzące w życiu ich dzieci zmiany, sytuacje krytyczne, nie wyjaśniają naturalnych przecież zmian w fizjologii i psychice młodych ludzi, nie podejmują rozmowy z nimi a ją zakłamują, gdy pojawiają się konkretne, poważne problemy. Rejestr zaniechań i błędów dorosłych jest długi. A skutki są tragiczne. Ale też młodzi ludzie nie są bez winy. Sami- uparcie, metodycznie, świadomie- doprowadzają do sytuacji, których mogliby uniknąć. Dominuje poczucie, przekonanie granicząca z pewnością, że wszystko wolno,  nie ma granic, odpowiedzialności, winy i kary, bo konsekwencje nie są uświadomione albo są bezrefleksyjnie wypierane.

Bo seksualność, która dotyczy sfery intymnej, osobistej, indywidualnej, to nadal temat tabu. I mimo, że dostęp do informacji dziś jest nieograniczony, to jednak sposób w jaki po nie się sięga, budzi wątpliwości. Spektakl- taktowny, delikatny, subtelny-wydaje się archaiczny co do treści, bo dziś rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Młodzież o wiele wcześniej, szerzej, na własną rękę teoretycznie i praktycznie poznaje swoją seksualność. Spektakl -stereotypowy i schematyczny- powtarza błędy rodziców i systemu, których charakteryzuje. Nie powoduje wstrząsu. Nie bulwersuje. Jest podręcznikowy, poprawny estetycznie. Dorośli, instytucje nadal zawodzą. I jest to bardzo oględne określenie. Zarówno dom, szkoła, kościół ciągle wydają się być zaskoczeni  skalą problemu trudnego okresu dojrzewania młodzieży. Odpuszczają sobie, patrzą jedni na drugich. Dopiero gdy dochodzi do tragedii podnosi się larum. Działa ex post. Dlatego dobrze, że takie spektakle powstają, docierają do młodzieży, dorosłych. Mogą być punktem wyjścia do rozmowy, dyskusji, burzy mózgów, która wymaga jednak doskonałego przygotowania i znajomości osób, z którymi się rozmawia. Najlepiej, jeśli są to sobie bliscy ludzie,  którzy potrafią szczerze, otwarcie z taktem rozmawiać. Bez prawdy, zaufania do siebie, szacunku, wyczucia nic się nie osiągnie.

Spektakl jest minimalistyczny ale niesłychanie dynamiczny. Cudownie łączy problematykę ważnych treści z charakterystyką postaci, które są w nieustającym ruchu. To głównie ta sceniczna choreografia buduje siłę przekazu. Każda postać jest odrębnym, specyficznym, wsobnym bytem -mocną personifikacją konkretnego problemu-dodatkowo podłączona sznurem jak pępowiną do nieokreślonego macierzystego systemu uzależnienia, ograniczeń/oprócz tych postaci, które są duchem, zjawą np./. Obraz oglądamy przez czarną gazę, która delikatnie nas dystansuje do rzeczywistości przedstawianej. Odrealnia ją. Upoetycznia. Metaforyzuje. Czterech aktorów potrafiło się multiplikować nie do poznania. Imponujące! Moc-zaangażowania, umiejętności, przygotowania- jest z nimi. Mówić trudny emocjonalnie tekst i jednocześnie właściwie tańczyć całym sobą to olbrzymi wysiłek wymagający wszechstronnego przygotowania. Ujęła mnie ta ekspresja; witalność łącząca mocno odczuwalną cielesność oraz psychiczną i intelektualna dyspozycję. Efekt to atut tego przedstawienia. Jego znak szczególny.

To ważna pozycja teatralnej misyjnej wypowiedzi. Ale wymaga kontynuacji. Już w obszarze intymnej, poważnej, bezkompromisowej rozmowy, dyskusji. Sztuka pięknie ją inicjuje. Prowokuje. Wykorzystajmy tą szansę, nie przegapmy jej, nie zignorujmy. Sztuka wyciąga do nas pomocną dłoń. Szczerze, otwarcie, prawdziwie. Całą sobą.

PRZEBUDZENIE WIOSNY  Frank Wedekind

Reżyseria: Dariusz Szymor
Scenografia: Natalia Kucia-Szymor
Muzyka: Igi, zespół Ez3kiel
Obsada: Szymon Grzybek, Aleksandra Kowalczyk, Łukasz Łęcki, Marzena Figiel
fot.: https://www.facebook.com/DniTeatruNaMokotowie/photos/pcb.1292712397423480/798111196955334/?type=3&theater

czwartek, 12 maja 2016

SALOME WILDE RAKOWSKA VI DNI TEATRU NA MOKOTOWIE



SALOME to postać tragiczna. Czujemy to od pierwszego spojrzenia na scenę: zgrzebny, jutowy worek a w nim, domyślamy się, uwięziona postać. Zaczyna się miotać, szarpać, drżeć w spazmach. Uwalnia się Salome, dzika, szalona, samotna. Zakochana do obłędu kobieta tęskni. Przywołuje ciało, usta, włosy niedoszłego kochanka. Symbolicznie się w nim zatraca. Szuka zaspokojenia. Jest głęboko nieszczęśliwa a jej ciało doznaje katuszy. Myśl tylko wokół miłości błądzi. Tego, co utraciła. Nie rezygnuje. Obsesyjnie urazą podsycana duma żydowskiej księżniczki przyjmuje krwawy, okrutny wymiar. Dusza opuściła ją świadoma, że pokochany przez nią mężczyzna jej nie chciał. Teraz miłość zawiedziona, zignorowana, odtrącona szuka swojej formy zemsty.

Salome płonie. W czerwieni podążającego za nią ognia tańczy. Zatraca się, poddaje szaleństwu. Nie wytrzymuje napięcia urażona, ośmieszona, obnażona. Nie może zapomnieć. Nie może wybaczyć. Za zmysłowy taniec dla lubieżnego Heroda żąda głowy Jokaanana. I dopina swego. Na swój własny zaburzony sposób dostaje ukochanego. Jego usta, jego włosy, jego białe ciało. Martwe. Martwa jest już i ona. Gdy ogień niezaspokojonego pożądania, które nigdy nie było prawdziwą miłością przeradza się w wypalające ją od środka furię upokorzenia, wstydu, zawodu. I niszczy siłą odwetu.

A przecież była niewinna. Piękna. Wyjątkowa. Dostawała wszystko o co poprosiła. Córka Herodiady, pasierbica Heroda. Prorok jej odmówił ust więc sama je zdobyła. Eros splótł się z tanatosem. Przypieczętował obojga los. Żądze, manipulacje, ambicje zniszczyły niewinność, szlachetność, dobro. Doprowadziły do zguby. W bieli-symbolu niewinności ale i żałoby- Salome zanika nam przez czerń mroku swej obsesji wchłonięta. Wraca do punktu wyjścia. Swego narodzenia.

Akcja monodramu toczy się od końca. I nie pamiętam słów, krzyków, dźwiękowych paroksyzmów dziewczyny aktorki. Wydały się niewłaściwe, zbędne, zacierające sensy. Wyparłam je, unieważniłam. Psuły sugestywny, mocny obraz całkowity. Pozostały trzy rytualne obrazy miłości własnej przez pełnię księżyca uruchamiane, jak trzy kolejne stopnie wchodzenia do piekła krwawego erotyzmu i mrocznej zmysłowości. Muzyka, choreografia, scenografia i kostium wprowadzały w trans barwę i kształt emocji i uczucia. Ciało tylko nadawało im intensywność. Tak, słów nie pamiętam. Po co mi one, zbędne. Pozostała sama groza historii urażonej kobiety jak rozkapryszonego, zepsutego dziecka przyzwyczajonego do tego, że spełnia się jego każdą zachciankę, fanaberię, żądanie. Nie odmawia mu się. Nie śmie ignorować.

Wychowanie bezstresowe, zastępujące naturalnie kształtowany kontakt, spontanicznie budowaną więź spełnianiem wszystkich  kaprysów, gadżetami, przedmiotami, brak nauki asertywności, zarówno mówienia NIE jak i akceptowania NIE, prowadzić może do wynaturzeń zachowań, osobowości. Sprzyja zaistnieniu patologii. Tak łatwo może się przerodzić permanentny brak uczuć w furię złości, zawodu, odwetu. W poczuciu odrzucenia. Gdy nikt nigdy nie nauczył jak radzić sobie z silnymi emocjami. Jak przekuwać je w normalność. Okrucieństwo dotkniętej odmową Jokaanana Salome obróciło się przeciwko niej samej. Zniszczyło oboje. Ale przecież w jakiś sposób zostało jej zaszczepione. Zapłodnione. W końcowej scenie dziewczyna wyjmuje z brzemiennego brzucha czerwony jego symbol i uwalnia się od jarzma grzechu demona-bestii-wampira- modliszki-femme fatale-bogini o nieziemskiej urodzie i mocy manipulacji męską wolą. Na początku była czystym, niewinnym, cudownym istnieniem. Jak my wszyscy. 

SALOME   WG  OSCARA WILDE'A

Reżyseria: Paweł Pawlik
Choreografia: Artur Żymełka
Scenografia i scenariusz: Anna Rakowska, Paweł Pawlik
Opracowanie muzyczne: Piotr Zakrzewski
 
Anna Rakowska otrzymała nagrodę główną na 18. Festiwalu Sztuki Teatralnej w Rybniku za rolę w spektaklu „Salome” Teatru Strefa Otwarta z Wrocławia

fot.: z posta użytkownika VI Dni Teatru Na Mokotowie,
https://www.facebook.com/DniTeatruNaMokotowie/photos/pcb.1291892714172115/797550843678036/?type=3&theater

środa, 11 maja 2016

MATKI I SYNOWIE JANDA TEATR POLONIA

MATKI I SYNOWIE, ależ to trudny temat! Jak istotny. Zwłaszcza, że w tej sztuce ojciec nie uczestniczył w wychowaniu dziecka, ignorował żonę. Brak miłości w domu, komunikacji, która wytworzyłaby w sposób naturalny bliskie, serdeczne, szczere, mocne więzy pomiędzy rodzicami i dzieckiem powoduje, że rodzina będąc jednością składa się z samotnych, zamkniętych w sobie bytów, skazanych na własne siły w zmaganiu się z życiem i światem, bolesną walkę z samym sobą. I to nie mające zaspokojenia pragnienie miłości, które poza bólem, niezrozumieniem , ranieniem się nawzajem nic dobrego nie wnosi. Bo naturalne, instynktowne, bezwarunkowe uczucie dziecka do matki, matki do dziecka tu istnieje, nigdy się jednak nie rozwinie w dojrzałe, mądre, odpowiedzialne uczucie, które uświadomiłoby matce, że prawdziwa miłość, to bezwarunkowa akceptacja dziecka, jakim jest naprawdę, bez kłamstw, naginania go do matczynej woli i systemu wartości, jej planów i celów. Do rekompensowania swoich niepowodzeń. Realizowania się rodzica poprzez syna życie, sukcesy. Wychowywać trzeba tak, by dziecko miało szansę dojrzeć do samodzielności w wyrażaniu i tworzeniu siebie. I gdy stan ten osiągnie, należy mu pozwolić być tym, jakim się sam odkryje, kim jest w istocie. Należy pozwolić mu odejść, by żył na własnych warunkach w świecie, który jest jego najlepszym sprzymierzeńcem w rozwoju. Matka będzie szczęśliwa tylko wtedy, gdy dziecko będzie szczęśliwe. Inaczej jej miłość stanie się toksyczną, zaborczą, ubezwłasnowolniającą trucizną. Dla niej samej zabójczą męką, więzieniem, wiecznym umartwianiem, niekończącym się żalem. Miłość rodzicielska to potencjał czystego uczucia zaburzonego równie silnym lękiem, obawą, o szczęście, powodzenie dziecka.   Miłość dziecka do rodziców oczekuje przede wszystkim akceptacji, pomocy, wsparcia. Pewności, że na nich może zawsze liczyć. Czułej uważności, nienachalnej obecności. Zwłaszcza, gdy jest w fazie dorastania, poszukiwania własnej tożsamości, drogi życia, rozwoju. W fazie naporu buntu i podważaniu wszelkich norm i wartości.

W spektaklu matka, rozczarowana, niespełniona, zaniedbywana, pozostawiona sama sobie żona, obecnie już wdowa, zawiedziona, dojrzała kobieta, konserwatywny człowiek jest całkowicie niepogodzona z życiem, swoim i syna.  Kumulacja nierozwiązanych spraw, wątpliwości, pytań pozostających bez odpowiedzi jest dla niej nie do zniesienia. Desperacko szuka pomocy. Ostentacyjnie domaga się wyjaśnień, informacji, do braku których sama swoim zaniechaniem, wycofaniem się z życia syna dopuściła. Wtedy, gdy wydaje się, że na wszystko jest już za późno.  Nic nie może naprawić, zrobić. Nie da się zbudować więzi, odzyskać straconego czasu, utraconego życia. Może tylko zrozumieć ex post swoje błędy, opanować złość, poczucie krzywdy, przestać obarczać winą innych za swoje błędy zimnego wychowania, poznać ze wspomnień, relacji Michaela lepiej syna, Andre, którego odrzuciła i już na zawsze straciła. Może spróbować sobie samej wybaczyć zdradę syna. Zaakceptować ex post jego decyzje, wybory, środowisko, jego chorobę, życie i śmierć. Bo tylko to przyniesie jej ulgę i pogodzenie się ze światem, który jest jej tak obcy, wydaje się nie do przyjęcia. To da nadzieję i siłę na dalsze życie. Wydobędzie ją z depresji, wiecznego kontestowania.

Wkracza więc Katharine Gerard/Krystyna Janda/ niezapowiedzianie w życie byłej miłości syna geja, Michaela /Paweł Ciołkosz/ i jego nowego partnera Willa /Antoni Pawlicki/, ekonomisty i pisarza wychowujących siedmioletniego syna Nicka,  staromodna, klasyczna, uzbrojona w tradycyjny, skostniały system wartości wpojony wychowaniem z pakietem pretensji, oskarżeń, pytań, pouczeń, obaw. Porusza się po tym obcym jej terytorium spięta, zdenerwowana, zdystansowana. Otulona w futro z norek miota się jak zwierzę w klatce zagubiona, niepewna, osaczona jakby chciała uciec z tego nowoczesnego nowojorskiego loftu. Bezsilna, zdezorientowana. Dusi się w tym przestrzennym miejscu obcego jej stylu życia. Ekstrawaganckiego minimalizmu, prostoty w pastelowych kolorach z mnóstwem książek przy siedziskach z poduszkami, lunetą, lampą, stolikiem, dwoma  fotelami w kolorach beżowo-niebiesko-zielonego dywanu, rysunków dziecka na ścianach. Wszystko ją denerwuje, przeszkadza, mierzi. Minęło siedem lat od śmierci jej syna a ona nadal tkwi w żałobie. W kryzysie macierzyńskiej miłości i troski, w punkcie wyjścia dla akceptacji wolności wyboru swego dorosłego dziecka. A teraz jeszcze widzi szczęśliwy gejowski małżeński związek troskliwie wychowujący bystrego, wrażliwego chłopca. Jej ból i cierpienie przez to wzmaga się, przyjmuje formę agresji i ataku. Brutalnych oskarżeń, ostentacyjnych zachowań. Czuje się nieswojo, niepewnie. Nerwowo długo przegląda zdjęcia syna, które Michael przechowywał w pudełku. Ciągle sięga po torebkę, grzebie w niej, coś wyjmuje, wkłada. Z czasem, prowadząc trudną rozmowę o synu, ich wspólnej przeszłości, jego karierze aktorskiej, ciężkiej chorobie, AIDS, śmierci Andre oswaja się z faktami z jego życia, których przecież nie znała. On czuł się odrzucony, nieakceptowany, niekochany. Podobnie jak ona, tylko z innych powodów. Nie chciała się z nim spotykać, bo była bezsilna wobec jego wyborów. I zła na niego, że jej nie słuchał i się nie podporządkował. Ale to tylko wzmagało jej cierpienie, frustrację i niezgodę na jego życie. Podobnie i z nim było.

Krystyna Janda tworzy intrygującą, złożoną, niejednoznaczną postać matki. Wizualizuje sprzeczne uczucia, skrajne stany emocjonalne, pozwala wybrzmieć wiecznym lękom starzejącego się człowieka, kobiety, rodzica o przyszłość młodych ludzi/syna, Michaela i Willa, Nicka/. Może i nienawiści wynikłej z tego jak ją wychowanie, jej świat wartości ukształtował. Przede wszystkim z nierównej walki jaką matki toczą z partnerami swoich dzieci, kiedy one się usamodzielniają i na własny rachunek chcą żyć i kochać, odnosić sukcesy i popełniać błędy. Brak pewności, że alternatywna do jej stylu życia egzystencja, jest słuszna i nie skończy się katastrofą. Bezsilność argumentów, chłód uczuć, brak więzi, zaburzone relacje, brak otwartości, zaufania nie pomagają jej się porozumieć z młodym , myślącym i żyjącym inaczej niż ona pokoleniem. Kiedy zaborczość, upór, żal, rozczarowanie, zacietrzewienie nie chce słuchać, nie chce wiedzieć, nie pozwala tak naprawdę z dzieckiem już na jego warunkach być.

Końcowa intymna, rodzinna scena przywraca nadzieję, że ortodoksyjne nastawienie można zmienić, przełamać. Jest ratunek, sposób, wyjście z tej patowej, wydawać by się mogło, sytuacji. Mimo ostentacyjnie demonstrowanej wcześniej wrogości. Wymaga jednak otwartości, naturalnej dziecięcej postawy podejmującej ryzyko. Nie obawiającej się tak różnym osobom do siebie nawzajem zbliżyć. Poddania się instynktowi, ufności, że wszystkie trudności będzie można jeśli nie przełamać, pokonać, to przynajmniej zaakceptować. Lęki oswoić. Cierpienie i ból wyciszyć. Nie osaczać swoją zaborczością tych, na których nam zależy,  nie więzić sobą tych, których się kocha. Bo należy się pogodzić z tym, czego nie potrafimy, nie możemy, nie umiemy zmienić, na co nie mamy żadnego wpływu. Żyć w bezpiecznym, jednak emocjonalnie chłodnym dystansie do samego siebie i świata. Życia własnych dzieci.

Spektakl, aktorstwo i reżyseria to cudownie pokazuje.  I uczy tolerancji, elastyczności, dystansu mądrej empatii i miłości. Pozwala przepracować trudne problemy, z którymi sami się zmagamy lub nawet jeśli nas one bezpośrednio nie dotykają, to jednak są obecne w życiu społecznym i wymagają rozeznania, przyjrzenia się im z bliska. W tej naszej polskiej, chrześcijańskiej, zachowawczej, konserwatywnej mentalności. Zamykającej się na INNEGO, OBCEGO, WYKLUCZONEGO. Teatr Polonia, Krystyna Janda podejmuje to wyzwanie. Z czułością. Z sukcesem.



MATKI I SYNOWIE   TERRENCE McNALLY
Reżyseria: Krystyna Janda
Tłumaczenie: Elżbieta Woźniak
Światło: Katarzyna Łuszczyk
Scenografia i kostiumy: Magdalena Maciejewska
Asystent scenografa i kostiumologa:Małgorzata Domańska
Producent wykonawczy: Ewa Ratkowska
Asystenci reżysera: Ewa Ratkowska, Rafał Mohr
Asystent producenta wykonawczego: Justyna Kowalska

Obsada:
Krystyna Janda, Paweł Ciołkosz, Antoni Pawlicki, Adam Tomaszewski/Antoni Zakowicz

Data premiery: 28 kwietnia 2016

GŁUPIA MĄKA WARIATÓW TEATR MUMERUS w Krakowie



GŁUPIA MĄKA WARIATÓW jest  teatralnym obrazem zainspirowanym  opowiadaniami i grafiką Brunona Schulza. Impresją snu, wspomnień, pamięci, których znaczenia zaledwie przeczuwamy i choć widzimy sceniczny hiperrealizm, to uwięzieni jesteśmy w sferze podświadomych skojarzeń, ulotnych mgnień, fragmentów, skrawków, wyimków pamięci artysty. W fantasmagorycznej podróży po mieście/ "Sklepy cynamonowe"/. Po collage'u niezobowiązujących znaczeń. Całością jest nastrój, przeczucie, muśnięcie, znak, gest. Monolitem staje się estetyka, konwencja, suma poszczególnych scen. Akcja nie istnieje, portretów psychologicznych postaci brak. To figury, zjawy, archetypy nawiedzają, wracają, męczą. Dopadają nas w luźnych sekwencjach. Jak na seansie spirytystycznym. Albo w hipnozie.

ZŁA MĄKA, SYPKA MĄKA, GŁUPIA MĄKA WARIATÓW brzmi jak abstrakcja, wyliczanka, kod dostępu. Wydobywa znane autorowi obrazy, przywołuje miejsca,  zdradza jego pragnienia, żądze, obsesje. Działania sceniczne -mechaniczne, automatyczne, powtarzalne- nie jest łatwo rozpoznać, określić, nazwać. Odkryć tajemnicę. Jeśli znamy twórczość Brunona Schulza, tematykę, styl, formę, tym łatwiej będzie odnaleźć nam kody spektaklu. Są w tonacji teatru Leszka Mądzika. Skupiają się na formie budowanego precyzyjnie sugestywnego przekazu. Autorskiej wizji. Malarskiej kompozycji kontemplacji. W tonacji czerni, z której wyłaniają się kształty nie ludzi ale archetypów, nie rzeczy a znaki symboli, nie akcja a jej zaklęty w układ sceniczny komunikat.

To nie jest łatwy spektakl ale zapada w pamięć. Jak to się dzieje? Właśnie poprzez niedzianie. Poprzez zmysły. Intuicję. Przeczucie. Wrażenie. Nawet irytacja uporczywego dociekania, co dana scena znaczy, pomaga zapamiętać. Bo wydłuża się proces szukania jej  sensu, uzasadnienia, celowości. Trudno czasem dociec, dlaczego to nie inne wspomnienie w nas zostaje, powraca, dręczy. Może chodzi o  ocalenie, drążenie, przybliżanie się. Jak do tego doszło, w jakich okolicznościach, w jakim stanie ducha. ZŁA PAMIĘĆ, SYPKA, PRZECIEKAJĄCA PRZEZ PALCE PAMIĘĆ, GŁUPIA PAMIĘĆ WARIATÓW, bo artystów, nadwrażliwców, czułych barbarzyńców. Przecież normalny człowiek nie zawracałby sobie takimi sprawami głowy. Przesypywaniem z pustego w próżne. Poszarpanego upływem czasu wspomnienia, zniekształconego czuciem obrazu świata umarłego. Szkoda by było mu na to sił i czasu. Po co rozpamiętywać to, co było? Po co drążyć to, co nie ma początku i końca? Ścigać nieuchwytne. Przyglądać się, kontemplować. Celebrować. Przywoływać czas przeszły dokonany. Jego nieuniknienie gasnące  mgnienia.  Może właśnie dla ocalenia intensywnych emocji. One żyją najdłużej, najmocniej. Najwięcej, najdokładniej nam opowiadają, charakteryzują, malują, opisują- stany świadomości i tajemnice podświadomości, miejsca, ludzi, sytuacje. Może tylko to pozostaje, ma sens. Co się czuje i jak głęboko. Jak mocno.

Czy dobrze by było najpierw poznać twórczość Brunona Schulza później zobaczyć spektakl czy na odwrót; decyzja należy do was. Witaj trudna ale fascynująca przygodo! Temacie nieoczywistości w sprawie życia i śmierci. Powodzenia:)

Mąka na młyn (Głupia mąka wariatów)

GŁUPIA MĄKA WARIATÓW

według tekstów i grafik Brunona Schulza

Scenariusz i reżyseria: Wiesław Hołdys
Aktorzy: Beata Kolak, Anna Lenczewska, Jan Mancewicz, Robert Żurek
Rekwizyty i kostiumy: Katarzyna Fijał
Muzyka: Michał Braszak
Współpraca: Agnieszka Dziedzic, Maria Śmiłek, Glen Cullen
Plakat: Tetyana Tsyupka (przy współpracy Aleksandra Maksymowa)
Premiera - październik 2014


fot.: Sylwia Domin

wtorek, 10 maja 2016

DZIADY. TWIERDZA BRZEŚĆ PAWEŁ PASSINI


Filmowy zapis DZIADÓW Adama Mickiewicza w reżyserii Pawła Passiniego to interesująca interpretacja dzieła Adama Mickiewicza. Zwłaszcza, że po projekcji w Instytucie Teatralnym można było porozmawiać z tłumaczem na białoruski, Serge Minskewichem, aktorami Brzeskiego Teatru Dramatycznego oraz reżyserem i autorką tekstu, Patrycją Dołowy.

Piękna, minimalistyczna, symboliczna czarno biała scenografia usytuowana na scenicznym kole obrotowym z klapą do piwnicy /fortepian bez nóg, książki, kukła ludzka, proste ławy- dyby, autentyczne macewy, zawieszone same korzenie drzew/?//, wokół którego usadowieni są widzowie w połączeniu z nanoszoną na nią grą- obrazem świateł, białymi maskami na ścianie, muzyką sugestywnie podkreślającą akcję oraz projekcjami wideo, prostymi kostiumami, tak że się zrastając z postacią tworzą jednię zwyczajności. DZIADY wróciły do swego źródła. Kulturowego, językowego. Kolorytu brzmienia, intonacji. A przez to siły oddziaływania, mocy obrzędu. W warunkach, gdy zawsze to, co nie mogło być wypowiedziane, było skrywane, zakamuflowane, spychane w niepamięć. Spektakl obrzędu wydobywa te lęki, grzechy, zaniechania, zbrodnie. Pozwala im przemówić.

Dominuje autorsko opracowany tekst wzbogacony o nawiązania z II wojną światową wypowiedziany dynamicznie, emocjonalnie, gest sceniczny, wypracowany scenografią i muzyką nastrój. Dźwięk rozdzieranego pod stopami, ciałem, rękami białego papieru-śniegu, szelest przesuwanych skrawków mieszających się z czarną ziemią. Cienką, papierową warstwą kamuflującą prawdę. Kontrast generujący szarość tego, co mocno rzeczywiście wyrasta z białoruskich dziadów, które Mickiewicz przetworzył w polskie. Teraz znów wybrzmiały swą melodyczną treścią, wyrafinowanie naturalną, prostą formą pokazując swój silny macierzysty związek z białoruską ziemią. Są przywracaniem pamięci. Twórcy przystępując do realizowania projektu słuchali i zbierali historie z Polesia, później je symbolicznie włączyli do sztuki.

Zderzają się w tym spektaklu na różnych poziomach tropy białoruskie, polskie, żydowskie, niemieckie. Językowe różnice wydobywające różne brzmienia, sensy. Balansują między tym, co można powiedzieć a czego nie. Co można pokazać a co musi pozostać ukryte. To generuje narastające napięcie, które kumuluje się w obrzędowym zakończeniu DZIADÓW. Sugestywnej, mocnej, prawdziwie wyzwalającej się emocji nie podlegającej żadnej cenzurze, żadnemu ograniczeniu. Siły nie do zatrzymania. Kiedy człowiek się nie boi, kiedy czyn wyraża myśl. Czucie wiarę tak naturalną, że nie do zakwestionowania. Czujemy DZIADY. TWIERDZA BRZEŚĆ podprogowo, jakby się uwalniała w nas ich naturalna siła, której nie można ograniczyć, okiełznać, zniewolić.

Wielka improwizacja Konrada w towarzystwie personifikującego się Anioła-Kobiety-Duszy-uważnego opiekuna, czułego pośrednika między Bogiem a człowiekiem- pokazuje, czujemy to, że Bóg jest z Konradem, słucha go uważnie i milczy. Konrad upomina się o siłę, o rząd dusz, by móc wyzwolić prawdę, całą prawdę o człowieku. To bój o wolność, która nie boi się trudnych tematów, sytuacji, doświadczeń, historii. To z grzechem, tym, co nie można powiedzieć, co ukryte, niewygodne, zakazane, spychane do podświadomości, brudne, słabe, złe w człowieku, w narodzie, w systemie, w którym żyje, chce walczyć Konrad. Pragnie mieć siłę kształtowania tożsamości w prawdzie. A to nie jest proste, bo człowiek, naród, system tworzą złożony konstrukt, organizm, uwarunkowany historycznie, ideologicznie. Jest wypadkową wielu splatanych ze sobą elementów, które ilustrują na wielu poziomach poszczególne sceny spektaklu. Dlatego tak ważne jest, by sięgnąć do źródła, do tego, co nam w duszy gra, co jest najskrytszą jej troską, grzechem i tajemnicą, istotą człowieka. Wypierany duch, ukryte pragnienie, grzech, zbrodnia ma tu głos. I wpisane weń cierpienie. Niebem jest prawda, jaka jest. Grzechy, winy, zaniechania, słabości, ograniczenia, zadawane okrucieństwo to piekło, które czyni z człowieka widmo i trzyma go mocno przy ziemi. DZIADY zawsze były i są, również tym spektaklem, możliwością przywrócenia równowagi, stanu normalności. Mają moc uzdrawiającą. Uwalniającą. Oczyszczającą. Rewolucyjną. Sztuka ma taki potencjał. Nazywa czyny, ludzi, rzeczy po imieniu. Sublimuje bieżącą konieczność wypowiedzi i działania. Wyzwala komunikat emocjonalny, który może nadawać bieg zdarzeniom. I nie ma siły, która mogłaby je powstrzymać. 

Przedstawienie jest pięknie, harmonijnie skomponowane, spektakl mądrze wyreżyserowany, równo ekspresyjnie zagrany. Wszystko jest przemyślane, sprawdzone, zasłyszane u źródła. W uważnym związku z intencją autora, Adama Mickiewicza. Te DZIADY balansują pomiędzy tym, co można a czego nie można z różnych względów mówić, robić, deklarować. Mocny obrzędowy charakter otwiera jednak możliwość uwolnienia się od tego, co pęta, ciąży, ogranicza człowieka, ściągając go brutalnie na ziemię. Sztuka daje możliwość wypowiedzenia się temu pragnieniu prawdy i tym, którzy nie mogli o niej mówić, jej świadczyć. W sposób cudowny przywracają porządek świata. Równowagę między duchem i ciałem. Czynem i zamiarem. Grzechem i czystością. Życiem i śmiercią. Rzeczywistością i metafizyką. Człowiekiem i Bogiem. Człowiekiem i człowiekiem.

I tylko szkoda, że nie możemy spektaklu obejrzeć na żywo. Ważny jest. Piękny. Film tak do końca tego nie jest w stanie pokazać, rozbudza tylko pragnienie. Zespół Teatru Dramatycznego z Brześcia był, twórcy byli i tylko teatru żywego nie było. Ale idea spektaklu przemówiła, emocje wyzwoliła. Siła obrzędu, sztuki, DZIADÓW zadziałała.

Myślę, że powinien powstać projekt >DZIADY< prezentująca wszystkie obecne inscenizacje krajowe i zagraniczne. Może nawet łącznie z projekcją tych historycznych, które są zarejestrowane. Bo wszystkie są wybitnie ciekawe, różne i autorskie. Jest co oglądać, o czym rozmawiać, o co się nawet kłócić. Czy ktoś ma jakiś pomysł? Potrzebny organizator, sponsorzy, miejsce. Patronat. Instytucje. Wszystkie siły na pokład! Ach nie, na scenę!

DZIADY. TWIERDZA BRZEŚĆ
pokaz filmowej wersji spektaklu w Instytucie Teatralnym /9.05.2016/

Reżyseria i muzyka – Paweł Passini
Dramaturg – Patrycja Dołowy
Scenografia i kostiumy–Elena Lola Loli
Wizualizacja – Maria Porzyc
Tłumaczenie - Serge Minskevich, Siergiej Kawalou
Asystent reżysera – Grzegosz Grecas
Koordynator – Marina Dashuk
Premiera: 12 września 2015 r. w Akademickim Teatrze Dramatycznym w Brześciu (Białoruś)
fot: https://www.facebook.com/instytutteatralny/photos/gm.991370904294206/1054954624553696/?type=3&theater