sobota, 28 marca 2015

KOŃ, KOBIETA I KANAREK TEATR ZAGŁĘBIA



Z tytułu tylko wyraz "kobieta" brzmi po ludzku. A przecież "koń" jest mężczyzną a "kanarek" nienarodzonym dzieckiem*. A więc o nią tu chodzi, o niej tu będzie. Cała reszta jest kontekstem. Dekoracją. Martwą naturą. Statystami. Środowiskiem toksycznym, opresyjnym, zabójczym. Ona jest ważna. Ona, kobieta, która ma mieć bezdyskusyjne prawo do decydowania o sobie samej. O tym, co ma się dziać z jej ciałem. I nic ani nikt inny nie może wywierać  na jej wybór presji. Ingerencja, narzucanie, przesądzanie z góry nie wchodzi w rachubę. Manipulacja, przymus, prawo ludzkie czy boskie, prawo moralne w nas, ludziach, niebo gwiaździste nad nami ani żadna inna okoliczność, powód, przyczyna.

Dziewczyna ma 21 lat, w dodatku jest zamężna, a więc poślubiona i to sakramentem świętym, kościelnym związana, bo to Śląsk, środowisko wierzących. W ciąży. I dopiero w tym momencie życia przewartościowuje swoją dojrzałość. Uznaje, że jest dorosła a więc wie, czego chce a czego nie. I ma prawo sama jedna o tym decydować.  A nie chce dziecka, nie chce go urodzić. Dla niego samego, cząstki siebie samej. Dla siebie. Dla męża, cząstki jego samego. Czy dla rodziców, świata, boga. Nie chce być matką.  Nie chce. Tak po prostu. Bo nie. Wszystkim bez wyjątku mówi: NIE, BO NIE. Bez jakiegokolwiek powodu, przyczyny, motywacji. I już. Koniec kropka.

Jednak nie żyje w próżni, w środowisku wirtualnym, zupełnie sama dla siebie samej. A ciąża nie jest niepokalanym poczęciem. I chcę wierzyć, że wolność, wolna wola wiąże się w jej świadomości z odpowiedzialnością. A więc z konsekwencjami, nawet tymi, których nie jest w stanie w żaden możliwy sposób przewidzieć. W przypadku tego spektaklu nie jest to w ogóle rozważane. Nie ma to chyba dla twórców znaczenia.

Dziewczyna jest cały czas w opozycji do otoczenia. Nie uczestniczy we wspólnych zajęciach, pracach, rytuałach czy to rodzinnych czy kościelnych, społecznych. Jest bierna. Odwrócona. Wycofana. Zdystansowana. Milcząca. I nie jest za to karana, nie ponosi za to żadnej konsekwencji. Wszyscy wywierają na nią presję, proszą, tłumaczą, domagają się, żądają. Bez efektu. Bez skutku.

A środowisko jest szczególne. Patriarchalne. Katolickie. Ale takie, co ubezwłasnowolnia  kobiety, poniża je, wykorzystuje i bardzo źle traktuje. Ogranicza. Spycha do roli matki i żony. Jest opresyjne. Wszyscy mężczyźni, bez wyjątku, to idioci, brutale, chamy. Nieokrzesani ojcowie i mężowie. Damski bokser. Opryskliwy, nieczuły syn. Akceptujący prawo i zwyczaje mężczyzn młody ksiądz. Pastwiący się nad swoją żoną, protekcjonalnie traktujący pacjentki lekarz. Ród męski pomiata rodzajem żeńskim. Molestuje kobiety lub je krzywdzi. Stosuje psychiczną przemoc, fizyczną siłę. Bezradny intelektualnie, ułomny emocjonalnie przekonuje, uzasadnia, nakłania groźbą. Wyjątkowo lub dla pozoru prośbą.

Kobiety kobietom nie pomagają. Ze swoimi problemami każda pozostawiona jest sama sobie. Jedna drugiej jest tylko w stanie poradzić, by akceptowała swój los. Matka córce. Znajoma znajomej. Katoliczka katoliczce. Bo tak zawsze było. Bo tak trzeba. Bo bunt nic nie da. Praca z mężczyznami jest niemożliwa, może się źle skończyć. W najlżejszej formie jest permanentnym upokarzaniem. Bo świat  ozutych w buty mężczyzn i bosych kobiet oddzielony jest od siebie elektrycznym pastuchem. Ta lina wyznacza symboliczny podział na świat kobiet i świat mężczyzn.

To bardzo prymitywny podział. Ten podział kontrastem. Na panów mężczyzn i niewolnice kobiety. Z pozycji TAK lub NIE. Bez uzasadnienia. Głębi psychologicznej. Prawdy historycznej. Kontekstu czasu i miejsca. Bo to, co jest pokazane działa siłą mocno obciosanego z wszelkiej wieloznaczności, rysu indywidualnego stereotypu. Obrazu czarno białego. Jednej, niczym nie uzasadnionej racji wobec wielkiej niewiadomej. Prymitywnego katolicyzmu, pustej wiary. Obśmiewanego obrządku, tradycji, obyczaju. Ciągłości przyzwyczajenia. Jednostki w opozycji do społeczności, skąd jej ród. Wrażliwej, wyciszonej, pewnej swego, choć nie wiadomo dlaczego, choć nie wiadomo, jakie konsekwencje uparta, niezłomna postawa dziewczyny przyniesie.

Jest więc ten spektakl  głosem upominającym się o aborcję. Za tym, by kobieta sama o sobie niezależnie, nie wiadomo czy odpowiedzialnie, bo o tym nie ma w spektaklu mowy, decydowała. Gdy nie chce urodzić dziecka, bez względu na powód, przyczynę, motywacje i okoliczności. Ma mieć do tego prawo. Tylko, że w taką postawę zawieszoną w próżni trudno uwierzyć. Właściwie nie można.

Kobieta symbolicznie wkładając buty nie zrobi kroku milowego w swojej niezależności w samostanowieniu  gdy widzimy, że nic ją ze światem, w którym żyła nie łączy. A to co przed nią jest zbiorem pustym. Nie kocha męża, ani rodziców, nie chce dziecka nie wiedząc dlaczego, pozbawia prawa ojca do jego własnego dziecka, odrzuca całą dotychczasową otulinę wygodnego życia, w którym nic nie robiła. Odrzuca konia i kanarka. Jak chce dalej żyć i po co, co chce robić, nie wiadomo. Jakby się to w ogóle nie liczyło, jakby nie było ważne.

Wykonała gest emancypacyjny. Dla siebie samej. W swoim imieniu i w imieniu wszystkich zniewalanych kobiet, wśród których żyła i wszystkich innych. I tylko o ten gest tu chodzi, o nic więcej. Bo w istocie nic więcej nie wiemy.

Teatr opowiada o koegzystencji prymitywnych kobiet i mężczyzn. O wspólnocie pierwotnej nie kwestionującej swego życia. Pogodzonej z nim za każdą cenę. I jeśli się buntują jednostki, to nie wiedzieć dlaczego. Jeśli to jest o naszym życiu, to ja takiego nie znam. Choć rozpoznaję zahukaną, bezwolną, modlącą się matkę. Kobietę, która  uporczywie stara się o pracę z mężczyznami choć jest przeciążona pracami domowymi, długami, zakupami, wychowywaniem dzieci. Mobingowaną żonę, kobietę pracującą. Dewotkę nie jedną. W końcu katowaną matkę z małym dzieckiem, która za każdym razem gdy się pojawia ma nowy siniak, opatrunek na twarzy. I usprawiedliwienie dla oprawcy. Ta młoda ciężarna mężatka, hołubiona córka sztygara to buntownik bez powodu. Raczej przerażona rzeczywistością. Zaczarowanym kręgiem dziedziczonego ogłupiania i niemocy wobec przemocy i upokorzenia. Wszyscy zawodzą. Rodzina zawodzi. Kościół. Święta Barbara. Silniejsi zawodzą. Niby mądrzejsi, lepiej wykształceni. I ci, co kochają, na pewno kochają, ale się boją sprzeciwić. Napompowano przekaz duszącą atmosferą niemożności. Samonapędzający się i reprodukujący system zniewolenia. Nie wiedzieć dlaczego.

To teatr publicystyczny, społecznie zaangażowany. Jednej racji bez uzasadnienia. W kontekście karykaturalnym. Schematycznym, przerysowanym. Szkolący jak uciec, uświadamiający ale z argumentami poniżej poziomu.  Dlatego jest ułomny. Nie staje się cudownie wiarygodny i przekonujący, nawet z uczestnictwem i wstawiennictwem Świętej Barbary. Autorzy dają nam do zrozumienia, że wiedzą od nas lepiej, prawdopodobnie znają problem z autopsji, buntują się przeciw słowom JPII o cywilizacji śmierci, porównaniu aborcji do wybuchu bomby atomowej. I znów z pozycji siły  mężczyźni nas pouczają. Walczą o prawo kobiet do aborcji. Wzniecają rewolucję. Ale bez wyjątku-autor sztuki z jej reżyserem- wchodzą w buty odebrane wszystkim mężczyznom, których nam w spektaklu tak płasko, jednoznacznie scharakteryzowali. Z pozycji brutalnej siły nie znoszącej słowa sprzeciwu,  z  drugiej strony elektrycznego pastucha. I uzasadniają swoją postawę: TAK, BO TAK. Koniec. Kropka.

Czy naprawdę jesteśmy tak naiwni myśląc, że każdy człowiek/a więc kobieta również/ może zawsze i wszędzie decydować samodzielnie o sobie, swoim ciele i duszy, o swoim życiu i śmierci? O warunku, że nikogo na pewno nie skrzywdzi swoją decyzją, również siebie,  można tylko pomarzyć. To zbyt poważny temat, by traktować go instrumentalnie. Rozumiem, że w tym przypadku głos artystów jest intencjonalnie czysty. Bo nie wolno milczeć. Nie wolno nic nie robić. Ale nie wylewajmy dziecka z kąpielą. Wystarczy, że dopuszczamy  myśl, że tak łatwo można je wyeliminować. Traktując jak rzecz zbędną, niepotrzebną. Powiedzieć mu asertywnie, egoistycznie NIE, BO NIE, zakładając, że tak prostackie uzasadnienie mu wystarczy. Jemu, kanarkowi, tak. Koniowi też.  Ale nie nam. My wiemy, że konsekwencje każdej decyzji nie są do końca przewidywalne. Tak naprawdę nie wiemy, co nas zabije a co nas wzmocni. Lub udziwni. Ale przecież i tak dostatecznie dziwny jest ten świat, nadal bardzo dziwny.

Koi subtelna gra Edyty Ostojak. Głos niby słaby, spokojny, ale wobec atakującego go zewsząd agresji krzyku, irytującego zgiełku, odporny, opanowany, pewny. Niewzruszony ale wzruszający. Emisją subtelny i przekonujący. Dziewczyna w swej postawie nie boi się, nie waha. Tak młodzi ludzie nie myślą o ograniczeniach, zakazach, skutkach. Pewność siebie, nawet niczym nie uzasadniona, rozsadza świat. Poszerza pole widzenia. Edyta Ostojak ma ciekawe emploi. Grając rolę nie do końca przecież dookreśloną, budzi pozytywne emocje. Zawłaszcza dla siebie , dla roli obserwatora. Czyni go swoim sojusznikiem. Rzecznikiem. Nie wiem jak ta siła się rodzi z tej słabości, delikatności, kruchości.  Może wiem, ale chcę, by każdy sam jej szukał. I odkrył.

Oglądam ten spektakl, kiedy tylko mam okazję, możliwość. W teatrze, w telewizji. Zawsze wzrusza mnie, nadal dotyka. Cały jest ze mnie, z nas. Ta presja, przymus, ta siła zbiorowości wykorzystująca cały znany nam dobrze arsenał argumentów dla złamania woli jednostki. Ten kontekst rodzinny, środowiskowy, religijny, typowo polski napierający na wymuszenie wyższej racji, która zachowuje, chroni, popiera stary patriarchalny porządek, jego punkt widzenia. Nagina do zachowań, działań obcych własnej naturze. Nie jest to, co silniejsze, bardziej doświadczone elastyczne, giętkie, reformowalne. Chroni zbiorowość, nie jej pojedynczego członka. Te wyraziste, mocne szczegóły, nawiązania do natury. Porównania. Brutalna opozycja świata mężczyzn w stosunku do świata kobiet. Mądry to spektakl, niełatwy choć prosty, jasny, przejrzysty. Zabawny nawet ale i straszny. Samo życie. W miasteczku na S czy trochę większym miasteczku na W czy K.

A jednak można się zbuntować i obrócić w pył miałkie argumenty, powierzchowność wiary, pozorną równość kobiety i mężczyzny. Można wzuć buty i stanąć na własnych nogach. Nie ugiąć się. Nie poddać. Ale chyba do końca nie da się wyrwać z serca poczucia winy i osamotnienia. Odrzucenia. By móc żyć zgodnie z samym sobą.

Dobrze, gdy ma się możliwość wyboru. Szansę na uniezależnienie. I trzeba pamiętać, że zawsze się płaci konkretną cenę, której wysokości z pozycji buntu nawet nie można przewidzieć. Czas wystawia rachunek, spojrzenie wstecz pokaże, czy było warto.


* Tytuł sztuki nawiązuje do rozporządzeń, na mocy których w latach 50. XX w. wprowadzono w polskich kopalniach zakaz pracy pod ziemią kobiet, koni i kanarków (górnicy łączą te zakazy i zwyczajowo nazywają je „3K”).



 Koń, kobieta i kanarek
tekst: Tomasz Śpiewak
reżyseria: Remigiusz Brzyk
dramaturgia: Tomasz Śpiewak
scenografia: Remigiusz Brzyk, Iga Słupska, Szymon Szewczyk
kostiumy: Iga Słupska
opracowanie muzyczne: Maciej Midor

Obsada:
Agnieszka Bieńkowska / Bezrobotna
Maria Bieńkowska / Żona Sztygara
Beata Deutschman / Żona Górnika Praworęcznego
Dorota Ignatjew / Matka Górnika Leworęcznego
Edyta Ostojak / Córka Sztygara
Małgorzata Sadowska / Żona Lekarza
Michał Bałaga / Głupek
Aleksander Blitek / Górnik Leworęczny
Piotr Bułka / Ksiądz
Grzegorz Kwas / Stróż prawa
Zbigniew Leraczyk / Sztygar
Wojciech Leśniak / Lekarz
Tomasz Muszyński / Górnik Praworęczny
Piotr Żurawski (gościnnie) / Zięć Sztygara

Prapremiera: 5.04.2014 r.
fot.:materiały Teatru Telewizji
NAGRODA GŁÓWNA – LAUR KONRADA DLA REMIGIUSZA BRZYKA NA XVI OGÓLNOPOLSKIM FESTIWALU SZTUKI REŻYSERSKIEJ INTERPRETACJE (2014)
Zwycięzca plebiscytu na najlepszy spektakl Telewizyjnego Festiwalu Teatrów Polski 2015 r.

środa, 25 marca 2015

MORFINA EWELINA MARCINIAK TEATR ŚLĄSKI



Spektakl MORFINA Eweliny Marciniak to wypowiedź dynamicznie plastyczna zilustrowana muzyką, ukształtowana językiem zmysłów, sugestywnych barw i dźwięków, tętniących emocją kalejdoskopowych obrazów malowanych gestem, ruchem, płynnie przekształcających się w kolejne układy, formy, znaczenia, sensy. Ze służebną rola niestandardowo wypowiadanego tekstu/w dialogu, bezpośredniej relacji, opisie, charakterystyce wprost, tekście piosenki/. W sennych oparach absurdu, niejasnej motywacji, pozbawionych logiki, linearnej narracji. Działających podprogowo, wykorzystujących skrót, stereotypy, klisze, znane wzorce zachowań, postawy. Więcej domyślamy się niż wiemy. Więcej czujemy niż rozumiemy.

A wiec umowność, iluzja, skojarzenie, intuicja ubrana w adekwatny kostium znaczenia sugeruje nastrój w jaki nas zasysa, wciąga sztuka. Tak, że wchodzimy w stan upojenia, oszołomienia przeżywając wędrówkę przez życie głównego bohatera. Będącego w klinczu swej natury i wszelkich uzależnień. W ciągłym samopoznaniu, sprawdzaniu. W przekraczaniu ograniczeń. Śnimy z nim sen. Będący niepokojem nieokreślonej tożsamości, poszukiwania sensu, zadziwienia sprzecznością losu z tym, kim jest w istocie. Tak, to sen mara, zwid narkotyczny wyostrzają, wyolbrzymiają spychane do podświadomości lęki, prawdziwe oblicze duszy i fizyczności ciała. Skłonności, preferencje, potrzeby. Kłębowisko kąsających żmij. Z jadem pobudzającym do podejmowania kolejnych wyzwań. Zatruwającym jasność widzenia świata takim, jaki jest. Paraliżującym strachem przed realnością świata. Ograniczającym zdolność samookreślenia.

Z drugiej strony scenografia sprowadza nas na ziemię. Przed nami pochylnia z prostokątami pól, po obu bokach pustej sceny rozstawione są liczne garderobiane lustra, przy których aktorzy przy nas przebierają się, przepoczwarzają. Namacalnie odczuwamy ten gest umowności teatru, przejściowość przyjętej konwencji, roli.

To zaproszenie do wniknięcia w historię mężczyzny stworzonego przez kobiety na obraz i podobieństwo ich potrzeb, aspiracji, wyobrażeń. To za nimi podążał przez całe życie. To one go wychowały, ukształtowały, naznaczyły swoim charakterem, losem, sytuacjami, w których się znalazły. Poprzez nie istniał i dla nich. Dorastał u boku ojca ćwiczącego w nim Niemca, pod nadzorem dominującej, silnej, despotycznej matki. Matki Polki tresującej w nim prawdziwego Polaka. Przechodził z rąk do rąk. Kobiety zmieniały go jak rękawiczki. Używały. I on ich używał, poddawał się giętki, chętny, uległy. Mężczyzna w jaskini kobiet. W klinczu rodzaju żeńskiego. W efekcie na zewnątrz cynik, łajdak, niewierny mąż, brutalny kochanek. Morfinista używający życia. Kobieciarz kameleon. Ni to Polak, ni Niemiec, ni Ślązak. Co pozwoliło mu wchodzić w wiele ról. Postępować niestandardowo w niestandardowej wojennej rzeczywistości. Dekadencko w dekadenckich czasach. Przy okazji żyć jak chciał. Człowiek bez właściwości, wymykający się stereotypom, standaryzacji, obowiązującemu etosowi honoru, Boga i ojczyzny. Płynnie przechodzący z jednego stanu nieświadomości w kolejny. W narkotycznym oszołomieniu. Pijanym zwidzie. Znieczuleniu seksoholizmem. Zatracający się ekstremalnie z poświęceniem godnym samobójcy. Konstanty Willeman. Bon-vivant. Doskonały materiał na kosmopolitę. Uzależniony, łatwo się uzależniający. Typ do wzięcia i wykorzystania. Bez sztywnego kręgosłupa zasad i kodeksu wartości. Elastycznie myślący, płynnie dostosowujący się do sytuacji, giętko podporządkowujący się osobom, okolicznościom, wymogom.

Prawdziwa, jednoznaczna tożsamość, stałe miejsce na ziemi,świadomość świata realnego jest poza jego zasięgiem. Stwarza na nowo swoją osobowość, dostosowując ją do określonych okoliczności czasu, miejsca, osób. Płynnie zmienia stan świadomości na dany moment. Bez skutków ubocznych. Jakby pędził nieprzerwanie na haju życia bez zabezpieczenia, bez trzymanki, w ciągłym stanie niepewności i zmiany. To jego status quo odurza go, nie dookreśla, nie domyka. Bo musi być otwarty na nowe wyzwania dla przetrwania, dla wyznaczanych mu celów i zadań, w końcu dla ujawnianych się predyspozycji swej prawdziwej natury. Jest tym, kim jest nie bez przyczyny.

Oto archetyp człowieka, który ukształtowany przez silne osobowości próbuje żyć samodzielnie. Jednak życie udowadnia mu, że cały czas działa na pasku uzależnień. Przeszłych, teraźniejszych wymogów, które pozwalają mu tylko sprawdzić granice swojej wolności i kreacji samostanowienia. 

Podoba mi się taki teatr. Taka kreacja. Przekaz będący kompozycją spójnych obrazów- emocjonalnych, wibrujących, energetycznych -w sposób samoistnie naturalny uwalniających sensy, znaczenia, treści. Zmysłowych, pikantnych bez dosłowności, dosadności i wulgarności. Ciekawie zmontowanym i z różnych pozycji wypowiedzianym tekstem, w równoprawnej, komentującej muzyką oprawie. W kontraście umowności teatru i realności życia. W zderzeniu iluzji z realem. Tak dobrze zagranym zespołowo! Wymagającym dużej sprawności ruchowej, zgrania, wzajemnego czucia i rozumienia. Po prostu to duża przyjemność oglądać zespół Teatru Śląskiego w tak dobrej formie. W tak odrębnej artystycznie kreacji teatralnej.

Podoba mi się takie sprawdzenie widza. Kiedy najpierw zaskoczony formą, sposobem narracji, musi się z nią oswoić. Poddać się ekspresji artystów. Ulec rytmowi sztuki. Wniknąć w jej klimat. Dać się uwieść. Nie bez oporu, nie bez zastrzeżeń. Ale ta jak Orfeusz prowadzi go dalej i dalej, głębiej i szerzej. Aż przychodzi ten moment, ze widz jest już w środku. Prawie bez dystansu, pod wpływem. Przyzwala na to uzależnienie. Na działanie MORFINY.
MORFINA
Szczepan Twardoch
Reżyseria: Ewelina Marciniak
Adaptacja i dramaturgia: Jarosław Murawski
Scenografia i reżyseria światła: Katarzyna Borkowska
Choreografia: Dominika Knapik
Kostiumy: Katarzyna Borkowska i Paula Grocholska
Muzyka: Chłopcy Kontra Basia (Barbara Derlak, Marcin Nenko,Tomasz Waldowski/Michał Heller),
Obsada: Katarzyna Błaszczyńska, Aleksandra Fielek, Natalia Jesionowska, Anna Kadulska, Violetta Smolińska, Bartłomiej Błaszczyński, Karol Huget, Paweł Smagała, Artur Święs, Mateusz Znaniecki







wtorek, 24 marca 2015

nie-boska komedia. WSZYSTKO POWIEM BOGU! STRZĘPKA DEMIRSKI STARY TEATR



Wszystko powiem Bogu!
O teatrze z krwi i kości. Oddychającym pełną piersią dzisiejszymi problemami,  zaskakującymi nas nagle faktami dokonanymi, podejmowanymi na naszych oczach ale za naszymi plecami decyzjami. Który jest nośnikiem tych samych lęków, jakich doświadczają zwykli śmiertelnicy. W kontekście ciągłości historycznej, jedni inscenizacyjnej, zmian ideologicznych, światopoglądowych, politycznych. Mentalnych. Gdzie niezmiennie ludzkość śni marzenie o rewolucji, które zrealizowane zawsze dużym wysiłkiem i wysokim kosztem, przynosi jednak gorzkie rozczarowanie. Naznacza piętnem klęski. Nie daje nadziei. Bo gdy wydaje się ludziom, że posunęli się o krok do przodu wykonując gigantyczną pracę przewrotu systemowego, myślowego, mentalnego, znów wpadają w koleinę ludzkich ograniczeń, niemożności, kombinowania, jak wyjść na swoje tylko dobro, jak siebie uratować, ocalić indywidualnie. Apogeum euforii spycha ich ostatecznie w otchłań rozpaczy.

Ta wiedza o nieuniknionej, permanentnie dokonującej się rewolucji, konieczności dostosowywania się do napierających ciągle zmian i panowania nad nimi ze świadomością, że i tak wszystko zakończy się klęską to porażająca prawda. Doprowadzająca do neurozy przechodzącej w histeryczny chaos. Zagubienie.

Duchy snują się miedzy nami. I karmią nas spuścizną przeszłych pokoleń. Widać transformację światopoglądów, idei, postaw. Nowe konteksty stereotypów. Widać rozczarowanie rewolucją. Bo jedno jarzmo zastępuje nowym. Stare, dobrze znane niewolnictwo zmienia tylko formę i zamieszkuje wygodnie, zgodnie z nowym prawem, między nami. Zamieniamy słowa po to tylko, by znaczenie się nie zmieniło. Zawsze pozostaje łączność pomiędzy starym a nowym światem. Nadal  aktualne zagrożenia, strach przed nieuniknioną zmianą, napierającą rewolucją, która dokonuje się ostatecznie po to tylko, by stare zło ubrało się w nową, bardziej perfidną, podstępną formę. Cały wysiłek idzie w gwizdek. Jest marnotrawiony. Służy tylko pozornej progresji. I nie uratuje, nie uchroni przed porażką. Bo ludzie, znajdą zawsze sposób, by postawić na swoim, ugrać swoje, choć i tak doprowadzi to do klęski. A świadomość jej powoduje, że cierpienie rośnie. I uczucie coraz większej bezsilności. Wyrywanie się ku wolności, pragnienie dobra, postępu, zmiany nie powstrzymuje zła, które bez litości ściąga wszelkie marzenia na ziemię. I poddaje próbie ognia.

W istocie znajdujemy się zawsze pomiędzy. Życiem a śmiercią. Niebem a piekłem. Marzeniem a realiami. Możliwościami a ograniczeniami. Jesteśmy w czyśćcu. Skażeni winą, naznaczeni karą. W nieustannym robieniu rachunku sumienia. Samoudręczeniu. Rozpamiętywania rachunków krzywd. Błądzimy a raczej w szalonym pędzie czasu miotamy się w multiplikujących się sprzecznościach. Będąc niewidomymi dziećmi. Nadwrażliwymi matkami. Żonami przejmującymi inicjatywę. Przestraszonymi własną wizją świata poetami. Ostatecznie przegranymi straceńcami. Mogącymi szukać ukojenia w skardze u kogoś potężniejszego od siebie, odrzucanego ale w obliczy zagłady przywracanego do życia, do świadomości. Bo gdy trwoga, to do Boga. "Od powietrza, głodu, ognia i wojny. Wybaw nas, Panie!."  Gdy porażeni jesteśmy własną niemocą, bezsilnością możemy tylko jeszcze się pomodlić. Zwrócić do tego, co nas przerasta , bo sytuacja nas przerasta. I choć przez ludzkość jest zaprogramowana, stworzona, to opanować ją może tylko coś potężniejszego. Poza ludzkiego. To jak wyjście awaryjne, jedyna droga ewakuacyjna w śmierć. Ostatnia deska ratunku nadwątlonych już zmysłów. Nawet nie nadzieja. Jakiś ostatni okruch, strzęp przyzwoitości. To przyznanie się do porażki.

To jest naprawdę nieprawdopodobne, że  historia zatacza koło, wszystko się powtarza, wznosząc się tylko na wyższy poziom okrucieństwa. Komplikacji. Wyrafinowania. I zawsze to w jakiś sposób zaskakuje. Poraża. Bo im większa wiedza, tym wyższa świadomość i paradoksalnie bardziej obezwładniająca bezsilność. Niemożność wpłynięcia na bieg zdarzeń. W stanie bezwładu wobec tego, co niedoskonale ludzkie, człowiek zwraca się do Boga, nawet wtedy, gdy w niego nie wierzy. Wszystko chce mu powiedzieć. Gdy już człowiek człowieka nie słucha. Chce poskarżyć się, donieść. Z pretensją, że został oszukany, zdradzony, wyprowadzony w pole. Zaszlachtowany siekierą, zadźgany nożem, zastrzelony, zaduszony gołymi rękami czy zamęczony ogłupiającą pracą przy kserokopiarce. Unicestwiony z całym bagażem swego jestestwa. Spuścizną przeszłych pokoleń.

To jest bardzo dobry  tekst Pawła Demirskiego, bardzo dobrze wyreżyserowany spektakl przez Monikę Strzępkę. Scenografią świetną zilustrowany. Przemyślany, harmonijnie zbudowany. Gdzie każdy z aktorów ma szansę zaistnieć znacząco, co jest też zasługą rozpisanych ról. Każdy ma co grać. I wszyscy wykorzystują swoją szansę. Są wspaniali. Zachwycają. Grają zespołowo. Grają koncertowo. Niewątpliwie sprawy poruszane w sztuce są im bliskie. Nie byłoby takiej pasji, furii, emocji zaangażowanych i siły na  nas, widzów, oddziaływania. To był przekonywujący, wyważony jednak i konsekwentnie budowany przekaz. Nie przerysowany. Bez zbytniej szarży karykatury, bez bufonady. Bo wróg już u bram. Sztuka nie przemilcza tego. Artyści antycypują. I mają siłę, talent, by czerpiąc z klasyki wybić się na przekaz wybrzmiewający współcześnie. Są przygotowani. A my?

My, zawieszeni jesteśmy pomiędzy zdumieniem a wielkim lękiem. Coraz bardziej uświadamianą sobie bezsilnością wobec galopujących zdarzeń. Niezmiennością świata co do treści gwarantowanej zmiennością coraz to bardziej wyrafinowanej formy. Dlatego tak ważne jest przepracowanie tego poprzez sztukę. By rozpoznać można było rzeczywistość i oswoić to, na co nie mamy bezpośrednio wpływu, nad czym nie jesteśmy w stanie panować. Ostatecznie, ex post, zawsze będziemy mogli wszystko powiedzieć Bogu. Choć jeśli istnieje, nawet tylko poprzez siłę niedoskonałej ludzkiej wiary, to i tak wie o wszystkim. Sama myśl, że może wysłuchać naszej skargi, jest kojąca. Bo my też, wbrew pozorom, jeśli nie wiemy to czujemy wszystko. Tylko zagłuszamy prawdę bezzasadnie oszukując się, że to, co złe, niemiłe, niewygodne nas nie dotyczy, nie dotknie. Ale chyba przyszedł czas na przebudzenie. Wiek niewinności i spokoju jest kruchy i niepewny. Okazuje się krótką chwilą wytchnienia.

Nie interesują mnie te wszystkie recenzenckie oddzielania ziarna od plew, doszukiwanie się źdźbła w oku tej sztuki teatralnej. Krytyków harakiri. Bo sztuka działa. Nawet ułomna i niedoskonała. I mówi o zjawiskach, procesach ważnych, gorących, aktualnych. Nie wyrzeka się przeszłości, nie boi ostrości wypowiedzi. Bezkompromisowa jak buntowniczy i wierni sobie są jej twórcy. Jak zagrana!!! To, co poprzez nią najbardziej uruchamia, niech pozostanie tajemnicą. U każdego może to być zupełnie co innego. Jest co innego. A niezadowoleni, rozczarowani, wzburzeni, niech wszystko powiedzą Bogu!!!




nie-boska komedia. WSZYSTKO POWIEM BOGU!
Paweł Demirski
reżyseria: Monika Strzępka

OBSADA:

niedziela, 22 marca 2015

SZKLANA MENAŻERIA TENNESSEE WILLIAMS TEATR im.J.KOCHANOWSKIEGO w OPOLU

Spotkania Teatralne, 35., moje,  osobiste zaczęłam  dzień wcześniej, oglądając SZKLANĄ MENAŻERIĘ  Teatru im. J. Kochanowskiego z Opola. Nie jest to tytuł Spotkań, ale przecież to wielki Tennessee Williams, rzadko grana sztuka w tłumaczeniu nowej gwiazdy teatralnej translacji, Jacka Poniedziałka, który w dodatku reżyseruje tu swoją pierwszą poważną teatralną produkcję.

Przy okazji spotkałam mnóstwo znajomych, szalonych , pozytywnie zakręconych teatromanów, którzy nie zważają na to, że ATM jest gdzieś na końcu warszawskiego świata, spektakl późno się kończy a trzeba nie tylko wrócić do centrum Warszawy ale do centrum Łodzi  na przykład czy jakiego innego miasta. Wpadają do teatru często prosto po pracy, wyrywają się od zajęć obowiązkowych. Chcą być choćby  na jednym akcie, bo na drugi przyjdą następnym razem. Wyjdą wcześniej, przed końcem spektaklu ale tylko i wyłącznie dlatego, że na pociąg by nie zdążyli. A krytycy potem to komentują. Wiecie jak. Że się nie podobało. Że zbulwersowało. Dlatego tak mnie to zachowanie widowni instrumentalnie wykorzystywane przez krytyków irytuje, drażni. Często nie ma nic wspólnego z prawdą a służy tylko i wyłącznie uzasadnieniu ich negatywnej ocenie sztuki.

Tak, to są niewątpliwie moje całoroczne spotkania teatralne z widzami, na których zawsze wpadam, gdy jest coś nowego, zaproszonego, gościnnego, festiwalowego lub eksperymentalnego w teatrze. Bez wcześniejszego umawiania się. Po prostu jesteśmy. I muszę tu przyznać, że ci, z którymi udało się dłużej porozmawiać, widzieli o wiele, wiele więcej niż ja. Jestem w ogonie nowości. Są hej do przodu. Muszę ich gonić. Już wiem czy warto, czy ciekawie było. Co muszę obejrzeć a co mogę sobie odpuścić. I traktuję te rekomendacje poważnie. Ufam im, polegam na ich wiedzy i wyczuciu, doświadczeniu, zawierzam ich intuicji. To moi priorytetowi krytycy, z których zdaniem się liczę.

To obcowanie zupełnie nieformalnej grupy teatralnej  jest jedną z przyczyn, dla których teatr jest dla mnie tak ważny. Bo doświadczam wyjątkowego przywiązania widzów do sztuki teatru, widzę tę niebywałą ufność, niekończącą się ciekawość artystycznej wypowiedzi. I nieograniczony kredyt zaufania, którym obdarzają teatr.  Ten pęd z premiery na premierę, to autentyczne zainteresowanie nowinkami. Angażowanie się, przeżywanie porażek i sukcesów artystów. I nie są to wyrobnicy branżowi. To prawdziwi pasjonaci. Autentyczni fani teatru.

Nie wiem czy wiecie ale taka widownia wędrująca po teatrach całej Polski istnieje. Jest obecna. Ogląda, przeżywa, pamięta. Analizuje, porównuje, wartościuje. Gdyby to wszystko spisała i udostępniła! Pomarzyć dobra rzecz.Internet na szczęście jest otwarty. Bez wymagań, ograniczeń, restrykcji. Kanonu. Internet na szczęście czeka.

Menażeria wczorajsza, teatralna spotkała się ze SZKLANĄ MENAŻERIĄ, no właśnie Williamsa czy Poniedziałka? Niewątpliwie jednego i drugiego. Ale Poniedziałek zdominował ją, przytłoczył sobą. Okroił, zredukował wygrywając substrat o rodzinie.

Toksyczna, samotna matka, dysfunkcyjne dzieci. Walka o siebie w rodzinie. Rozjazd pomiędzy tym, kim chce się być, marzeniami a koniecznością dostosowania się do sytuacji, realiów. Bunt młodości kontra napór frustracji dojrzałości. Studium piekła rodzinnego. Przepracowanie braku komunikacji, jej dysfunkcyjnych form zaburzających relacje między najbliższymi sobie ludźmi. Manipulacja. Rola nieobecnego męża i nieistniejącego ojca. Wpływ szczęścia i własnej inicjatywy na kształt życia. Nie tylko swojego.

Poniedziałek nałożył kliszę swojego życia na sztukę Williamsa. Odnalazł,  rozpoznał siebie w tej historii rodzinnej i to wyeksponował. To było chyba dla niego najważniejsze. Zrezygnował z tego, co mu nie odpowiadało do szablonu jego motywacji, doświadczeń, przeżyć, uczuć. Zubożył więc przekaz o kontekst autora. Zachował się jak widz, który poprzez oglądany spektakl rozumie i przyjmuje to, co mu się odbija tylko i wyłącznie w jego osobistym doświadczeniu i rozeznaniu. Reszta przestaje istnieć. Wymiar uniwersalny, szeroki wyparowuje. Znika. Pozostaje publicystyka, konkretny przypadek z życia wzięty.

A jednak doskonale napisany dramat trudno zepsuć.To rodzina jest szklaną menażerią. Kruchą, przejrzystą, zastygłą w ukształtowanej formie. Piękną, mimo wszystko, gdy jej się przyjrzeć z bliska pod światło. Zwłaszcza gdy tylko siebie nawzajem się ma. Mieni się kolorową tęczą. Błyskiem wyjątkowości. Każdy z członków rodziny, na swój szczególny sposób, taki jest. Również okaleczony, skrzywdzony, naznaczony cierpieniem, niesprawiedliwym losem: jakby niechcąco, przez przypadek, mimo woli. Zły los się zdarza, kłody pod nogi padają, ale nic nie dzieje się bez przyczyny. Jeden błąd rodzi kolejne, te  powodują lawinę. Jedno nieszczęście prowokuje nowe. Doprowadza do kumulacji.  Obserwujemy rodzinę w momencie przesilenia, w punkcie ekstremalnie krytycznym.

Gorzkie to i trudne dojrzewanie syna do samodzielności w poszukiwaniu sensu życia, własnej tożsamości seksualnej i drogi rozwoju. Obciążonego ponad miarę odpowiedzialnością za całą rodzinę. Absolutnie dysfunkcyjną matkę, zagubioną , autystyczną siostrę. Z nieopuszczającym rodzinę cieniem nieobecnego ojca.

Matka godzi się z faktem, że przegrała życie. Nie ma innego wyjścia, ciągle dostosowuje się do nowych warunków, sytuacji. Działa instynktownie, histerycznie, zabójczo toksycznie. Jak tonący zachłystuje się nieumiejętnością radzenia sobie z własnym życiem, wychowaniem dzieci, pracą. Ledwie się jeszcze utrzymuje na powierzchni. Jest u kresu. W histerii, stresie, bezsilności, na oślep brnie w klęskę. Od lat karmiąc się niepowodzeniem, porażką, rozczarowaniem staje się personifikacją upadku.  Nieszczęściem samym. Dla siebie i wszystkich w polu rażenia swego działania. Nadopiekuńczości, zapobiegliwości, kontroli, nadpobudliwości, upierdliwości charakteru, presji, nagabywania, szantażu, wymuszenia, osaczania dzieci, wdzierania się na siłę w ich prywatna przestrzeń.

Córka reaguje na ciosy wycofaniem. Nie jest w stanie żyć samodzielnie. Krucha, złamana, porażona. Nadwrażliwa. Zamknięta w sobie. Jest obciążeniem, poczuciem winy, karą za niezawinione grzechy. Szklanym jednorożcem ze złamanym rogiem. Bólem, zagubieniem, porażką świata. Bez nadziei na szczęście. W jednym momencie jest piękna, silna, normalna. Dziewczyna marzenie, umalowana, ubrana, uczesana wyłaniająca się z ciemności ku nam w pełnym, w jakby pochodzącym z niej samym świetle. Dziewczynka z zapałkami. Zapłonęła i zgasła. A pomiędzy jednym a drugim, przez mgnienie tylko, wydawało się wszystko możliwe, w zasięgu spełnienia. Dlatego tak boli. Tak mocno. Dojmująco. Kolejna porażka. Rozczarowanie. Sytuacja, która uzmysławia, ze kolejna szansa na zmianę przepadła. Pozostajemy z bohaterką ogłuszeni tym zdziwieniem paraliżującym nas całych w świadomości niespełnienia. Oddalającego się z czasem coraz bardziej wszelkich możliwości. Jakby świat się coraz bardziej zamykał. Zaczynał dusić, płonąć, niszcząc  w ten sposób wszelkie drogi ucieczki, ratunku. Zapadamy się, uszczelniamy. Zasklepiamy w poczuciu niższości, wykluczenia, ograniczeni. Choć z zewnątrz wydaje się wszystko możliwe. Wystarczył by jeden krok,  jedna konsekwentnie realizowana decyzja. Co powoduje, że pogrążeni jesteśmy w letargu, porażeni niemocą? Tresura wychowania? Lęki? Poczucie niższości? Predyspozycje charakterologiczne? Ograniczenia formalne? Brak ojca, osoby, która pomogłaby wybić z tego zasklepienia, stanu permanentnej niemożności. Niedojrzały, niegotowy do tej roli brat. Bezradna matka, pogłębiająca tylko traumę.  Bo kiedy się pojawia osoba, która mogłaby pomóc, jest już za późno. A poczucie beznadziei, stan klinczu jeszcze bardziej się pogłębia. Osiąga kulminację. Po przekroczeniu, której czeka już tylko samotność, upadek. Niebyt.

Cienka czerwona linia, poziom zanurzenia w brutalnym świecie biedy, bałaganu, brudu, przeciekającego dachu, zatkanego kibla, zbyt głośną muzyką, ze szczurami wielkości kotów.  Upadlających warunków życia. Czerwona szminka Laury, gdy wydaje się być pięknością, jeszcze młoda, zadbana, ogarniętą. I jeszcze czerwony zniekształcony przez pożar świecznik, użyteczne nadal wspomnienie świetności rodziny sprzed lat. Wyznaczają granicę, punkt krytyczny, graniczny, ostateczny. Ten moment, poziom, stan gdy wszystko jest jeszcze możliwe. Jeszcze działa. Okaleczone. Skażone przeszłością wpisaną w życiorys, w genotyp uczuciowy, osobowy. Tom, zbyt młody na rolę jedynego żywiciela rodziny, rezygnuje ze swych marzeń, realizowania planów, rozwijania talentu. Ale do czasu. Na szczęście buntuje się i porzuca ten rozpadający się, dysfunkcyjny matecznik. Zdobywa się na odwagę. Wybija na niezależność. Obciąża się jednak kolejną traumą. Będzie miał wyrzuty sumienia, że opuścił rodzinę w potrzebie. Nie sprostał wyzwaniu powinności, konieczności pomocy matce i siostrze. Musi jednak zaryzykować. Musi pójść swoją drogą.  Sam musi odciąć pępowinę. I nikt absolutnie nie może mu w tym pomóc. Przekroczył cienką czerwoną linię, zaczął samodzielne życie. Podjął trud samorealizacji. A może samo destrukcji. Ale spróbował. Z lękiem, że powtarza los ojca, który uciekł, stchórzył.

Deszcz w sztuce przebija się przez dach wtedy, gdy gorąca atmosfera życia rodzinnego osiąga apogeum opresji, świat czterech ścian płonie. Piosenki, muzyka rozbrajająca bomby napięcia. Ucieczki z domu do kina/?/, na taras gdy osaczenie rozhisteryzowanej matki jest nie do zniesienia. Błyski, grzmot piorunów, światło i mrok poszerzają paletę granicznej osaczenia. Wybijają brutalnie, gwałtownie z samo nakręcającej się spirali przemocy psychicznej.

Aktorzy wywiązują się ze swych zadań. Tempo doskonałe. Pomysły świetne. Zgrzyta od czasu do czasu język, przekład, choć wydaje się zwięzłą, logiczną całością. Reżyseria jeszcze zawodzi ale pierwsze koty za płoty. Williamsa trudno zepsuć. Można go okaleczyć, wybiórczo przyciąć. Zawsze jednak czuć rękę mistrza, duch Williamsa. Choćby to była tylko znacząca namiastka poprawnie wystawionego tekstu.


SZKLANA MENAŻERIA
Autor: Tennessee Williams
Przekład: Jacek Poniedziałek
Reżyseria i opracowanie muzyczne: Jacek Poniedziałek
Scenografia: Michał Korchowiec
Światła: Katarzyna Łuszczyk
Choreografia: Łukasz Przytarski
Aranżacja piosenki: Andrzej Strzemżalski
Asystent reżysera: Sylwester Piechura
Mix: DJ Polak
Projekcje: Łukasz Kustrzyński
Inspicjent: Justyna Bartman
Zdjęcia: Krzysztof Bieliński

Obsada:
Grażyna Misiorowska
Grażyna Rogowska
Leszek Malec
Sylwester Piechura

http://wyborcza.pl/1,112395,17596161,Jacek_Poniedzialek_o_osobistych_watkach_w__Szklanej.html

piątek, 20 marca 2015

35.WARSZAWSKIE SPOTKANIA TEATRALNE EX ANTE




Już za chwilę rozpoczną się 35.WST. To duża radość, święto, a na pewno okazja, by obejrzeć ważne spektakle z całej Polski. W tym roku mamy wyjątkowo wysoki poziom artystyczny, co cieszy. Przegląd umożliwi w krótkim czasie nadrobić zaległości teatralne. Pozwoli zorientować się, co tak naprawdę zaprząta głowy i serca artystów, i nie jest ważne to, czy robią to bardziej czy mniej komunikatywnie. Dla teatromanów każdy przejaw działalności teatru jest komunikatem, informacją będącą punktem wyjścia dialogu, a przynajmniej przepływu informacji. Pozwala zapoznać się z antycypującą wrażliwością ludzi czujących mocniej, przenikliwiej, piękniej, nawet piękniej inaczej. Tacy jesteśmy ciekawi, otwarci my, widzowie. Tacy ufni, uparci.

Dla mnie nie jest obojętne w jaki sposób świat sztuki ze mną nawiązuje kontakt. Prawdę mówiąc, wszystko jest dla mnie ważne. Bo zakładam z góry, że artysta tworząc, na pewno ma coś na myśli, o coś mu chodzi i się z tym swoim indywidualnym przekazem do świata- tak jak chce, jak umie, jak zdecydował-przebija.  Nie ignoruję więc trudnej formy i treści, z szacunkiem podchodzę do każdego, nawet najbardziej hermetycznego dzieła, poznaję pod prąd mojej percepcji płynące obrazy, treści. Staram się je ogarnąć, zapamiętać, poczuć. Nie jest łatwo i prosto.

Zapowiada się bardzo, bardzo ciekawie. DZIADY w dwóch aranżacjach zaatakują nasz indywidualny punkt widzenia i rozwijania przekazu wieszcza. Przekonamy się, co nowego mają nam do powiedzenia. A może, co mają nam do powiedzenia artyści czerpiący z tego źródła. Czy ma to dla nas sens, jest ważne, czy coś nowego wniesie, odkryje, zdemaskuje, zaproponuje na najbliższą przyszłość. Wzburzy czy zachwyci. Bo sztuka ma zachwycać. Przeprogramować. W anioły przerabiać. Sięgać, gdzie wzrok nie sięga. Czy choć zainteresuje? Zobaczymy.

WYCINKA Bernharda w reżyserii Krystiana Lupy to gratka dla tych, którzy interesują się twórczością tych artystów. Trzeba przekonać się osobiście, jak wiwisekcja środowiska artystycznego odzwierciedla naszą kondycję tu i teraz. Co my, zwykli śmiertelnicy, z tego przekazu zrozumiemy dla siebie. Jakie treści, spostrzeżenia, wnioski będą dla nas ważne, nieważne i dlaczego. Lupa to artysta doświadczony, mądry i odważny. Nawet jego porażki, upadki zawsze czegoś uczą. Jeśli nie rozumiemy jego przekazu, jeśli jest mało atrakcyjny, komunikatywny, nie znaczy to, że nic sobą nie niesie. Wręcz przeciwnie. Na mnie to zawsze działa, jak czerwona płachta na byka. Bijące mi prosto w oczy ostre światło, które budzi moją czujność, zabija rutynę, zmusza do sięgnięcia po myślenie niestandardowe. To cenne. To niebanalne. To rozwijające działanie sztuki.  Poza tym ciągle mam wrażenie doszlusowujące do stanu pewności, ze Lupa ma nadal, co zdumiewające i bardzo optymistyczne, nadal świeże, młode  najdojrzalsze spojrzenie na sztukę. Bezkompromisowe podejście do niej i samego siebie. Nie boi się eksperymentować, ryzykować, buntować. Poddawać swój dorobek próbie. Tylko największych artystów stać na taki gest. Na takie sprawdzenie samego siebie. Sprawdźmy siebie i my . Przekonajmy się czy punkt widzenia i czucia artysty jest zbieżny z naszym. Czy czegoś nauczy, na coś zwróci uwagę. Może się z nim nie zgodzimy. Może powadzimy. Ale nie oceniajmy bez obejrzenia spektaklu.

Dobrze, że NIE-BOSKĄ KOMEDIĘ.WSZYSTKO POWIEM BOGU Strzępki Demirskiego zobaczymy po skandalicznych przejściach reżyserskich wyborów w Narodowym Klaty. S&D to ogląd obowiązkowy. To artyści, którzy absolutnie na gorąco komentują, wypowiadają się, wtrącają w bieżące życie narodu. Wbijają się ostro w te nasze nowe wspaniałe czasy, udowadniając, że nie są obojętni. Że im zależy. Biorą sprawy w swoje ręce. Odważnie szarżują. Próbują. Ryzykują. Ostro, brutalnie, wulgarnie. Kompatybilnie  podłączeni do rzeczywistości. Publicystyczni. Z błyskiem bezdyskusyjnego talentu. A to jest bezcenne, nie do przecenienia. S&D obrażają, atakują, obśmiewają. Gryzą. Niech krew się poleje. Niech zaleje  fala oburzenia, frustracji, sprzeciwu. Przynajmniej teatr na żywo, na bieżąco, artystycznie zaangażowanie reaguje na to, co się dzieje wokół. Teatrowi potrzebna jest rewolucja, nowa, świeża krew!!! Na razie mamy S&D. Na szczęście. Zabawa trwa.

Zobaczymy w końcu w Warszawie IWONĘ, KSIĘŻNICZKĘ BURGUNDA Agaty Dudy-Gracz, MORFINĘ Eweliny Marciniak. To cieszy, zważywszy, że do tej pory były nieobecne na WST. Niesłusznie, Zupełnie niezrozumiałe. Czekam na sztukę KOŃ, KOBIETA I KANAREK z Sosnowca, ciekawią mnie też propozycje z Krakowa, WĘDROWANIE, TATO. Właściwie dobrze by było obejrzeć wszystko.  Ważne są też przecież  małe WST dla młodych widzów. Ale jak to zrobić? Chyba trzeba wziąć urlop. Zrobić sobie przerwę w pracy. I peregrynować. Podróżować po teatrach, po Warszawie. Od centrum po Wolę i Wał Miedzeszyński.



Nie chcę sięgać do swojej wypowiedzi o WST z zeszłego roku, by się nie denerwować. Bo znów mamy- w kraju ze światowym dorobkiem, prestiżową pozycją SZKOŁY PLAKATU POLSKIEGO- nieczytelny/35 czy 36 widzicie?/, funerany plakat. Smutny, przygnębiający, niegodny. Sprzeczny z radosnym czasem WST. Działa jak prowokacja. Te dodatkowe plakaty, ze zdjęciami spektakli wnoszą inny klimat! Od razu  robi się weselej, barwniej, ciekawiej.

Rekomenduję stronę internetową, facebookową Spotkań. Nareszcie profesjonalna, wyczerpująca informacja! Brawo!

Pojawiła się też bardzo cenna propozycja projekcji wyjątkowych, wartościowych spektakli Teatru Telewizji, zarejestrowanych ale już nieobecnych na polskich scenach teatralnych. Między innymi spektakle w reżyserii: Andrzeja Wajdy, Konrada Swinarskiego, Tadeusza Kantora, Jerzego Jarockiego i Jerzego Grzegorzewskiego. Na wszystkie spektakle wstęp jest wolny. Zawsze o 19:00 na Scenie Przodownik. Jednak będą prezentowane w czasie nieosiągalnym dla tych, którzy chcą obejrzeć wszystkie spektakle gościnne. Szkoda, że nie było możliwe inne rozwiązanie organizacyjne. Ale dobre i to, że są. Mam nadzieję, że wiele osób z tej szansy skorzysta. Bo warto. A może w przyszłości pojawią się nowe Warszawskie Spotkania Teatrów Telewizyjnych, festiwal, maraton, studio, galeria, salon. Jak zał, tak zwał. Ważne by był. By był oglądany. Bo mamy naprawdę cenne zasoby. Bogactwo. Sezam ze skarbami. Może tegoroczna prezentacja przerodzi się w niezależną, ważną dla teatromanów, prestiżową imprezę.  Na stałe wpisze się w kalendarz corocznych, kulturalnych spotkań. W tym miejscu przypominam, że trwa w Instytucie Teatralnym cykl 25/250 SPEKTAKLE TEATRU TELEWIZJI /pokaz spektakli z archiwum TT, najbliższe spotkanie  będzie 29.03.2015, godz 16.00/.

W sprawie selekcjonera nic się nie zmieniło. Wrażliwość filmowa decyduje o kształcie, atmosferze WST. Oczywiście jest to opinia niesprawiedliwa. Ale wybór spektakli naprawdę nie był trudny. Można by rzec, że oczywisty.  Selekcjoner nadal wypełnia chyba tylko rolę formalną- reprezentacyjną, organizacyjną, promocyjno-marketingową. Szkoda. Potrzebny jest prawdziwy faighter, wojownik, pasjonat potrafiący entuzjazmem, tworzyć, budować, rozniecać dynamiczną, energetyczną atmosferę wyjątkowości wokół teatru, WST, artystów. A niechże to będzie nawet jaki czuły barbarzyńca, uzurpator, ale z beką, charyzmą. Musi mieć szczególne zdolności medialne, kompetencje, argumenty. WST winny hipnotyzować, przyciągać uwagę, co najmniej budzić zainteresowanie. Taka okazja, takie pieniądze, taki potencjał winien być wykorzystany.

I owszem, znów Teatr Dramatyczny miasta stołecznego Warszawy, świetnie się przy tej okazji promuje. Tylko on. Znów tylko swoje spektakle podsuwa do oglądu w ramach imprez towarzyszących. Ale też przy okazji nachalnie reklamuje Letni Przegląd Teatru Dramatycznego/sic!/. To niesprawiedliwe, niesłuszne i niczym nie uzasadnione działanie. Zwłaszcza, że żadne nie jest wybitne i nie zasługuje na taką reklamę, na takie wyniesienie do rangi oglądu na WST/to moje zdanie of course/. O tym tez w zeszłym roku pisałam. Ale przeciętny, zwyczajny, statystyczny, normalny widz się chyba nie liczy. Nie ma znaczenia. Naganiany do teatru ma przyjść i płacić. I być zadowolony. Bezwolny, adecyzyjny, oszukiwany. No cóż, niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba.

Upominam się o wybitne, interesujące, ważne propozycje spektakli warszawskich teatrów . Na pewno są. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Ale to głos wołającego na pustyni lub w jakim mateczniku puszczy. Bo organizatorzy i tak robią, co chcą.

Będzie ciekawie. Mimo wszystko to święto. Uczta. Czysta przyjemność. Powodzenia. Uporu i zdrowia w zdobywaniu wejściówek, zwróconych biletów życzę. Bo samozaparcia w obcowaniu ze sztuką nam, widzom, nie brakuje. Spójrzcie nie tylko w kierunku sceny ale i na widownię. To potężny potencjał. Wielka ciekawość. Wielka miłość i przywiązanie. Ja ją zawsze widzę.  Cudowną, pozytywną, czułą energię poczujecie. Ja ją zawsze czuję.

35.Warszawskie Spotkania Teatralne tuż, tuż.

   
http://www.warszawskie.org/












czwartek, 19 marca 2015

SŁOMKOWY KAPELUSZ TEATR TELEWIZJI

Scena ze spektaklu „Słomkowy kapelusz”

Brawo dla reżysera, Piotra Cieplaka , za ten spektakl!! Brawo dla aktorów za grę zespołową!! Przeniesienie tak archaicznego tekstu do współczesności, by nie nużył banałem, oczywistością fabuły, w żadnym razie nie zaskakującym finałem, poprawnością puenty, nie jest łatwe. Trzeba mieć pomysł. Trzeba widzieć w tej adaptacji sens wystawiania tytułu. Trzeba pozyskać dla tego przedsięwzięcia sojuszników, którzy włączą się w ryzykowne teatralne czarowanie. Ale udało się setnie. Bo zaangażowanie artystów w wejście w rolę, widoczny entuzjazm w jej tworzenie, budowanie i autentyczna radość czerpana z uczestniczenia w projekcie udziela się skutecznie widzowi.

"Farsa Eugéne’a Labiche’a to arcydzieło swojego gatunku, jej premiera była „najgłośniejszym wybuchem śmiechu w dziewiętnastym wieku”. W przedstawieniu przeplatają się ze sobą komedia omyłek, komedia obyczajowa, zdrada, romans, miłość dwojga młodych ludzi, co gwarantuje znakomitą zabawę".* I mimo upływu czasu bawi nadal.

A jednak sposób przeniesienia sztuki w nasze czasy decyduje o sukcesie spektaklu. Umowna, oszczędna scenografia, ograniczająca się do nielicznych sprzętów umieszczonych w zupełnie ciemnej przestrzeni, z której jedynie światło wydobywa z nieistnienia towarzyszy tylko wspaniale ubranym w bogate, interesujące kostiumy aktorom.  Każda z postaci charakterystyczna, wykreowany plastycznie przez kostium, charakterystykę mimiki, emisji głosu, ruch sceniczny, szczególnie dla siebie właściwą, powtarzaną frazę, wykonywany gest,  koncentruje na sobie uwagę, stwarzając odrębny typ charakterologiczny, osobowościowy. Każda osoba jest odrębnym światem. Zjawiskiem. Doskonale wtapiającym się w społeczność sceniczną.

Zabawa teatrem możliwa dzięki precyzyjnej dramaturgii, doskonałej grze aktorskiej, przemyślanej konstrukcji postaci powoduje, że po tylu latach /premiera 2005/spektakl nadal uwodzi  i zawłaszcza widza. Daje satysfakcję estetyczną i intelektualną, pokazuje, że teatr będąc konwencją, iluzją jest bliższy prawdy niż samo życie. Kondensuje w jedni przekazu wiele zjawisk, problemów, obserwacji. Syntetycznie w treści i formie buduje nastrój, kulminuje napięcie. Wytwarza niepowtarzalną energię. W tak atrakcyjnym, szczególnym kształcie sztuka doskonale jest zapamiętywana, na pewno będzie długo wspominana. Wbrew pozorom ma to duże znaczenie. Zwłaszcza gdy sami się zastanawiamy, co powoduje, że niektóre obrazy sceniczne są z nami bardzo, bardzo długo gdy inne przemijają z wiatrem.

Okazuje się, że wszystko jest ważne. Angażowanie do odbioru wszystkich zmysłów. Klasyczny tekst ale zrozumiały język. Wyrazisty obraz. Kontrast postaw i charakteru. Plastyczna kreacja. Przyjęta konwencja, adekwatna do niej gra aktorska, wiarygodna narracja. Rytm i tempo. Każdy szczegół. Każdy rekwizyt. Koda.

Wcale nie garnęłam się z entuzjazmem do oglądania tej sztuki. Zmurszały tekst, stara jak świat fabuła, pretensjonalny tytuł. Ale warto czasem przełamać niechęć, przymusić się, przynajmniej na początku, tak, by choć spróbować, uszczknąć  dla przekonania się, z jakim specjałem, jaką magdalenką ma się do czynienia. To ten przypadek, kiedy mało obiecujący kęs przeradza się w ucztę. Artyści dokonali cudu. I choć od początku  swego narodzenia sztuka odnosiła sukces, nie musiało być tak tym razem.  A jednak na szczęście było. Lekko, z finezją, pomysłem. Koncepcją. Dużą radością. Kunsztem. Wystarczyło uwolnić sztukę, "wszystko od nowa wykonać, wszystko od nowa, wszystko od nowa".

Cieszy emisja tego spektaklu w TVP Kultura w związku z 10 leciem istnienia stacji. Cieszy, że spektakl został zarejestrowany. Mimo, że wielu uważa, że teatr to tylko sztuka żywa o krótkim okresie wystawiania. SŁOMKOWY KAPELUSZ w reżyserii Piotra Cieplaka jest szczęśliwym wyjątkiem od tej reguły.


SŁOMKOWY KAPELUSZ
Autor: Eugene Labiche
Reżyseria: Piotr Cieplak
Realizacja tv: Józef Kowalewski
Scenografia: Andrzej Witkowski
Muzyka: Motion Trio

Obsada: Adam Woronowicz (Fadinard), Kazimierz Kaczor (Nonancourt), Sylwester Maciejewski (Beauperthius, Emil Tavernier), Krzysztof Stroiński (Vezinet), Jacek Braciak (Tardivean), Sławomir Pacek (Bobin), Rafał Królikowski (Feliks, Achilles de Rosalba), Eliza Borowska (Helena) Edyta Olszówka (Sylwia), Maria Robaszkiewicz (Karolina de Champigny), Olga Sawicka (Klara) Paulina Holtz (Wirginia), Andrzej Piszczatowski (Trouillebert)

*http://www.teatrtelewizji.tvp.pl/kalendarium/artykul/slomkowy-kapelusz-rez-p-cieplak_18874060/

środa, 18 marca 2015

WUJASZEK WANIA CZECHOW KUTZ TEATR TELEWIZJI

Wujaszek Wania

W tej sztuce wszyscy są nieszczęśliwi, zawiedzeni, rozczarowani. Sobą samym i sobą nawzajem. Rozpadającym się wokół porządkiem. To przygnębiający, choć wizualnie sielankowy obraz. Ten rozziew pomiędzy pięknem tego świata a niemożnością bycia w nim szczęśliwym jest dojmująco bolesny. Bohaterowie przepełnieni są pragnieniem miłości ale obiekt uczuć pozostaje do końca nieosiągalny. Wydaje im się, że kochają a oni tylko tęsknią za uczuciem prawdziwym, gorącym, czystym. To dramatycznie podkreśla życiowe niespełnienie. Naznacza smutkiem, piętnem grzechu zaniechania, niezrozumiałej skazy polegającej na nieumiejętności osiągania wyznaczonych celów. Jakby bohaterowie mylili się w ocenie obiektu uczuć, tego, co sami czują. Jakby dokonywali niewłaściwego wyboru. Zawsze za późno. Nieporadni, niepotrafiący walczyć o swoje, tchórzliwi. Mylą miłość z fascynacją, podziwem szukając stabilizacji, poczucia bezpieczeństwa i pozycji społecznej/Heleny uczucia do męża/. Miesza im się miłość z preferencjami estetycznymi/ doktor kocha wszystko, co piękne, np. Helenę, nieważne, że jest żoną swego męża/. Eksploduje pragnienie miłości zagłuszające silne poczucie straty podbite zazdrością , pretensjami, że innym się zawsze udaje rozkochać kolejne kobiety, osiągać wszystko bez wysiłku /wujaszka atencja do Heleny/. Miłością nie jest zauroczenie oparte na pewności, że się dokonało błędnego wyboru męża i znajduje się w ślepym zaułku, bez szansy na zmianę /Heleny do doktora/. Myli się miłość z miłością własną, tj. kolejnym podbojem pięknej kobiety potwierdzającym wartość nadszarpniętego wiekiem ego mężczyzny/małżeństwo Aleksandra z Heleną/. No i w końcu beznadziejna, platoniczna miłość /Soni do doktora/. Czysta, naturalna, piękna.

Wszyscy błądzą. Niewłaściwie oceniają ludzi, sytuacje, niewłaściwie postępują. Boleśnie doświadczają porażki. Ta kumulacja zawodu wystawia negatywną ocenę bohaterom. Źle o nich świadczy. Popełniają błędy a potem brną w cierpienie, rozpamiętywanie, rozczulanie się nad sobą. Mają jakąś szczególną skłonność do samo udręczania.

Wraz z przyjazdem właściciela majątku,Sieriebriakowa, z drugą, piękną, młodą żoną, Heleną, sytuacja destabilizuje się. Narasta chaos. Zaburzeniu ulega rytm życia. Gospodarstwo na tym traci. Bohaterowie, oderwani od swych codziennych zajęć, zaniedbują obowiązki. Zaległości rosną. Świadomość zachodzących zmian również. Ma to wpływ na zachowanie domowników, które staje się nieprzewidywalne, nieobliczalne, zaskakujące. Co najmniej dziwne, odbiegające od dotychczasowego. Wybuchają gwałtowne uczucia, wracają animozje, tłumione pretensje. Ujawniają się rachunki krzywd. Wszyscy źle się z tym czują. W końcu, po wyjeździe gości, powraca stary porządek rzeczy. Ale świadomość beznadziei, upadku, bezwolnego czekania na śmierć, bez jakiejkolwiek nagrody tu na ziemi, jest już na innym, przewartościowanym poziomie. Pozostaje przygnębiająca, pozbawiona radości, sensu życia konieczność ratowania się codzienną pracą, obowiązkiem, rutyną. Usypiające nadzieje na zmiany, znieczulające emocje, wyciszające ambicje na szczęśliwsze chwile. Kierat dnia świstaka pozwala zaakceptować klęskę, zagłuszyć ma nienajlepsze zdanie o samym sobie. To nie jest budujący plan przetrwania. To ratunek na czas określony, gwarantujący zachowanie resztek godności, gdy nie ma wyjścia awaryjnego.

Sonia Doroty Segdy ma naturę szlachetnej naiwności. Piękną duszę. Jest pracowita, rozsądna, oddana, kochająca. Skromna. W sprawach miłosnych nieporadna, prostolinijna. To skarb, który mógłby rozkwitnąć przy kochającym sercu mądrego partnera przebijającego się przez powierzchowność, sięgającego czulej, głębiej. Jej związek z doktorem jest niemożliwy.

Trudno uwierzyć, że Helena Aldony Grochol jest kobietą zmysłową, piękną. Typem przyciągającym mężczyzn, którzy lgną do niej jak ćmy do oślepiającego światła. Nic i nikogo poza nią nie widzą. Mogą jedynie obejść się smakiem, bo jest dla nich poza zasięgiem. Kierując się rozsądkiem, wyrachowaniem trafia na manowce. Stary mąż wymagający opieki, troski nie zaspokaja jej głodu uczuć. Bezdzietna, samotna, zmarnowana, przegrana młodość. Jej związek z doktorem jest bez przyszłości. Zdradziłaby nie tylko męża ale i pasierbicę. Wujaszka też krzywdzi. Ucieka ze wsi. Dusi się tu, czuje osaczona. W gruncie rzeczy jest słaba, sama zgubiła siebie, uczyniła nieszczęśliwą.

Jej mąż, profesor Sieriebriakow Jerzego Bińczyckiego, nie liczy się z ludźmi. Skupiony na sobie krzywdzi, wykorzystuje innych, podporządkowuje sobie. W gruncie rzeczy samolubny nic nie osiągnął, nie doszedł do niczego. Roszczeniowo nastawiony, sprytny, otrzymuje od życia, co mu się na nim uda wymusić. Mimo braku talentu. Przeciętny, egoistyczny, bardzo już stary.

Doktor Jana Frycza to zapracowany człowiek idei. Samotnik. Wyrzuty sumienia, poczucie beznadziei, jałowości, brudu, marazmu życia zapija alkoholem, zagłusza ciężką pracą, wydumaną miłością do Heleny. Na próżno. Wszystko na próżno. Ślepy jest na miłość Soni. I nie liczy się z konsekwencjami. Chce świat cały ratować, a jednemu człowiekowi kochającego go szczerze nie jest w stanie pomóc, ulżyć w cierpieniu.

Wujaszek Wania Romana Gancarczyka oddany jest ludziom i naturze. Pracuje, haruje, nie myśli o sobie. A gdy uzmysławia sobie, że rezygnuje ze wszystkiego dla fałszywego, samolubnego człowieka, egoisty, Sieriebriakowa, jest już za późno na jakąkolwiek korektę życia. Fascynacja Heleną też nie ma przyszłości. Czuje się człowiekiem przegranym, oszukanym, skończonym. Znieczula porażkę pracą. Ale to gorzkie lekarstwo.

Kutz za Czechowem czule pokazuje świat martwych za życia ludzi. Jakby uwięzionych we własnym ograniczonym, samotnym świecie. Zawsze zagubionych, błądzących, wykorzystywanych, jakby nie zorientowanych w tym jaka jest prawda o świecie i ludziach. Gdy ją poznają, ich cierpienie staje się trudne do zniesienia. Symptomatyczne jest to, że to uczucie zawodu, beznadziei, niemożności zmiany swojego losu dotyczy wszystkich bez wyjątku. Jakby ci ludzie nigdy nie dojrzeli do dorosłości a gdy ich życie boli, mocno doświadcza, są zupełnie wobec niego bezbronni i bezwolni godzą się prowadzić po jego kres w naiwności ubezwłasnowolnionego  przez sytuację dziecka, podporządkowanemu silniejszemu od siebie przewodnikowi. Wystarcza im sił jedynie na powrót w dotychczasową koleinę  codzienności. Bez nadziei. Bez miłości. Bez sensu.

http://www.teatrtelewizji.tvp.pl/kalendarium/artykul/wujaszek-wania-rez-k-kutz_18873765/



WUJASZEK WANIA
Autor: Antoni Czechow
Reżyseria: Kazimierz Kutz
Przekład: Jarosław Iwaszkiewicz
Realizacja TV: Stanisław Zajączkowski
Scenografia: Tadeusz Smolicki
Kostiumy: Anna Smolińska
Muzyka: Joanna Wnuk-Nazarowa
Zdjęcia: Roman Piotrowski, Andrzej Prynda

Obsada: Jerzy Bińczycki (Sieriebriakow), Aldona Grochal (Helena), Dorota Segda (Sonia), Halina Gryglaszewska (Maria Wojnicka), Izabela Olszewska (Niania), Jan Frycz (Astrow), Leszek Piskorz (Tielegin), Roman Gancarczyk (Wujaszek Wania- Iwan Wojnicki), Piotr Cyrwus (Parobek),

niedziela, 15 marca 2015

KĄPIELISKO OSTÓW TEATR TELEWIZJI

Magda Czerwińska i Krzysztof Stroiński (fot. TVP)

 To portret  rodzinny we wnętrzu. O polskim genotypie. W klinczu czereśniowego sadu, odzyskanego majątku, zdewastowanej fabryki, w małym zniszczonym dworku nad rzeką smródką. Gdy złoty wiek tego miejsca i ludzi już dawno minął. O ostrym zapachu prowincji, rodzinnych animozji, perypetii. Obserwujemy małe polskie piekiełko z wywleczoną historią krzywd niezawinionych i zagubieniem w nowych, wspaniałych czasach demokracji. Z pytaniami: kim byliśmy i kim jesteśmy?, co dalej i jak żyć? Zbiór archetypów prawdziwego Polaka, każdy w swojej roli: bezradnego księdza, sympatycznego nieudacznika na nieustającym rauszu, przedsiębiorcy pogrzebowego ożenionego z Niemką z krótką wizytą w ojczyźnie, dojrzałej kobiety po rozstaniu z mężem, matki Polki, ojca w kryzysie wieku późnego, nowobogackiego sąsiada, młodej dziewczyny szukającej szczęścia, psującej krew całej rodzinie. Kłębowisko irytującego niezadowolenia, rosnącego rozczarowania, niekończącego się narzekania, męczącego smęcenia. Nieustanne droczenie się, przekomarzanie, ścieranie, obrażanie, dąsanie. Choć nikt nikomu nie czyni zła, nie wyrządza krzywdy. Zagubiony, rozbity, poszukujący nowej drogi życia z całym bagażem przeszłości obraz rodziny. Ale w udręczeniu podskórnego rozczarowania, fizycznego zmęczenia życiem. A w gruncie rzeczy sobą.

Rodzinne spotkanie wypada całkiem spokojnie. Jest rozpoznaniem sytuacji. Służy zrozumieniu spuścizny przeszłości. Przypomina, kim byli przodkowie, co przeszli, czego dokonali. A teraz dokąd zmierzają współcześni. Jak rozwiązują swoje problemy, czy się dogadują. Czy są w stanie wzajemnie sobie pomóc, wrócić do równowagi, osiągnąć przynajmniej stan małej stabilizacji. Na miarę możliwości. Dla zaspokojenia podstawowych potrzeb. Gdzie każdy znajduje swoje miejsce na świecie i spokojnie może żyć dalej bez wielkich nadziei na zmiany w przyszłości. Bo nie ma pomysłu, a nawet marzeń. Nie ma sił, bo te się wyczerpały. Mało kreatywni, bez inwencji, bez doświadczenia. Bez potencjału intelektualnego. To taki moment dla wszystkich, gdy już nie można wiele zmienić w życiu. by poprawić swoją sytuację, by planować nowe przedsięwzięcia, dekonstruować życie. Z tego punktu, w jakim znaleźli się bohaterowie można tylko doszlusować spokojnym nurtem codzienności do końca.

Wszystko w otulinie późnego lata, dojrzewających czereśni, zapachu łąk, śpiewu ptaków i napierającej cywilizacji. Pojawiająca się strzelba w spektaklu odegra swoją rolę. Wystrzeli nie raz, nie dwa ale trudną do zniesienia kanonadą. Krótko pohałasuje, sprowokuje irytację. Interes na horyzoncie da nadzieję na realizację planów po sprzedaży odzyskanego właśnie majątku. W słońcu i pogodzie ducha, mimo niepokojów wewnętrznych, przejściowych kłopotów, zawirowań emocjonalnych. Ale nadal rodzina pozostanie ciałem niespójnym, tworem adecyzyjnym, z trudem dochodzącym do porozumienia nawet w warunkach domowych, bezpiecznych, przyjaznych. Bo stanowi zbiór indywidualistów o mentalności psa ogrodnika, który ogranicza się do tu i teraz bez spojrzenia daleko w przyszłość. Bez pomysłów, środków na tyle znaczących, by zmienić rzeczywistość wokół siebie. Oprócz sytuacji pełnej mobilizacji gdy członkowie rodziny zachowują się z empatią, z konieczności  szukania sposobu na ratunek, rozwiązania problemów gdy nie ma innego wyjścia.

To bardzo ciepła, komediowo zabarwiona,  teatralna wiwisekcja. Delikatna, czuła, sentymentalna. Jakby jej bohaterowie trwali w stanie zawieszenia, wyczekiwania, byli w fazie przejściowej, pomiędzy. Tyle tylko, że młodzież i najbardziej przedsiębiorcze osoby albo wyjeżdżają za granicę /do swojej nowej rodziny czy do szkoły /albo umierają z przemęczenia w Polsce. To nie rokuje najlepiej. Bo nie wiadomo, kto i w jaki sposób miałby budować przyszłość. Ci, co pozostają, mają tyle tylko sił i pieniędzy, by wystarczyło na przeżycie. W trwaniu. W chwilowej harmonii i względnym spokoju pomiędzy jedną, drugą a kolejną walką o przetrwanie. Taki kiepski los. Taki gasnący potencjał. Takie żadne możliwości.

Aktorstwo to mocny atut sztuki. Wybrzmiewa naturalnie, prawdziwie. Buduje nastrój, decyduje o charakterystyce postaci, interpretacji ich położenia, motywacji działania. Przeważa rys lekki, komediowy, humorystyczny. Z przymrużeniem oka. Ciepło opowiadający o całej rodzinie.  Możemy cieszyć się obecnością obrażonej, milczącej nader wymownie Zofii Rysiówny, zbuntowanym, zatraconym w szaleństwie korzystania z uroków życia, buntującym się Ignacym Gogolewskim, rozbrajającą bezradnością i opiekuńczością Marty Lipińskiej, zupełnie niepozbieranym, popijającym zanadto, rozbitym życiowo Andrzejem Zielińskim, tracącym kontakt z rzeczywistością Igorem Przegrodzkim, typowym, chcącym wszystkich pogodzić księdzem Krzysztofa Stroińskiego, rozsądnej, mocno stojącej na ziemi młodości Magdy Czerwińskiej. I koncertowo rozumiejących się, nadających na tych samych falach fantastycznych realistów, jedynych w towarzystwie pragmatycznie, biznesowo myślących i działających na jawie a nie w oparach absurdu osób: Piotra Fronczewskiego ze Sławomirem Orzechowskim w mądrej, wyważonej choć trudnej rozmowie. Wszystkie postaci są przez ich stwórcę, Pawła Huelle, usprawiedliwiane, postawy umotywowane, wyjaśnione.

Reżyseria Macieja Englerta jest dyskretna i skuteczna. Plenerowa sceneria czarująca. Prawdziwe wnętrza uwiarygodniają rzeczywistość w upadku, rozpadzie, u schyłku swej świetności. Czechowa twórczości klimaty-psychologiczne charakterystyki, smętne stany zawieszenia, niemocy, trudny do zdefiniowania i uzasadnienia marazm, jakby wbrew okolicznościom, miraże nowych możliwości wyboru, zmiany losu poza zasięgiem, wolności pozorne-znajome. Bez rozdzierającego duszę dramatu braku kreatywności, pragmatycznego działania, praktycznego myślenia, wzięcia się z życiem za bary. Raczej zgoda na bezwolne trwanie po kres. Bo urodzeni i wychowani w rzeczywistości PRL-u ograniczającej wolny wybór, nie uczącej samodzielności i odpowiedzialności za swoje życie, nie mogą się zmienić. Nie potrafią. Nie wiedzą jak. Nie mają odwagi. Ani siły. Ani silnej woli. To komedia z czułym dystansem przyglądająca się życiu. Wyrasta z doświadczenia polskich rodzin. Zwyczajna, powszednia, codzienna.


KĄPIELISKO OSTÓW
Autor: Paweł Huelle
Reżyseria: Maciej Englert
Scenografia: Marcin Stajewski
Kostiumy: Katarzyna Gabrat
Muzyka: Zygmunt Konieczny
Zdjęcia: Michał Englert

Obsada: Zofia Rysiówna (Matka), Ignacy Gogolewski (Ojciec), Piotr Fronczewski (Julian), Marta Lipińska (Ewa), Andrzej Zieliński (Błażej), Krzysztof Stroiński (Piotr), Igor Przegrodzki (Pan Wacław), Magda Czerwińska (Ela), Sławomir Orzechowski (Trybulak)

premiera 2004

http://www.teatrtelewizji.tvp.pl/kalendarium/artykul/kapielisko-ostrow_18823611/

piątek, 13 marca 2015

TRĄD W PAŁACU SPRAWIEDLIWOŚCI TEATR TELEWIZJI



Gustaw Holoubek i Anna Seniuk w spektaklu telewizyjnym „Trąd w pałącu sprawiedliwości” (fot. TVP)

To taki przypadek, gdy wiemy, że nam się należy nagroda, zasługujemy na awans ale nie czekamy biernie a przejmujemy sami inicjatywę. Bo nadarza się okazja. Bo czas na zmiany. Bo są  konieczne. Chcemy być pewni wygranej. Nie ma mowy o innym niż korzystnym dla nas zakończeniu. Kreujemy rzeczywistość, działamy, dbamy zapobiegliwie o to, by cel osiągnąć za wszelką cenę. Jakbyśmy badali granice swoich możliwości, przekraczając je. Gdy cel uświęca środki.  Bo czemu nie. Bo nam się należy. Żyjemy dla kariery. Ciężko pracujemy, staramy się. Zasługujemy na sukces, na nagrodę, na awans. Subiektywnie i obiektywnie. Gdy liczy się walka, bo jesteśmy wojownikami zaprogramowanymi na zwycięstwo. I gdy musimy, to wymóg konieczny, osiągnąć je absolutnie sami. Tylko wtedy się liczy. Ma właściwy smak i wartość. Dla nas. Konkurencja tylko podbija stawkę. A sytuacje niebezpieczne, nieprzewidywalne stanowią skrajny sprawdzian możliwości. I wiemy, że grać musimy nieczysto. Bo wszyscy są skażeni złem, upodleni w mniejszym lub większym stopniu. Inaczej się nie da. Uczciwie, prawdziwie i wprost.

W tej sztuce jest jak u Lampedusy: w Pałacu Sprawiedliwości musi się zmienić wszystko, by nie zmieniło się nic. Morderstwo i szukanie winnego jest tylko pretekstem do zmian personalnych na stanowisku prezesa Trybunału Sądu. Choroba tocząca środowisko pozostała. Dochodzenie prowadzone dla wyjaśnienia, kto zabił, wygląda jak proces kwalifikacyjny mający na celu wyłonienie zwycięzcy poprzez sprawdzenie kandydata w biegłości manipulowania rzeczywistością i jej uczestnikami. To morderca przechodzi egzamin dojrzałości umożliwiający objęcie funkcji przywódcy chorej rzeczywistości. Najbardziej zepsuty, zimny, perfidny, odporny na sytuacje zaskakujące, nietypowe, przewidujący i potrafiący kreować zdarzenia bez pozostawiania śladów oraz pozbawiony uczuć człowiek z żelaza, człowiek świnia nadaje się na przewodnika, prezesa Trybunału Sądu. Doskonale zna środowisko, jest  nim przesiąknięty. To najbardziej reprezentatywny jego członek. Tylko wtedy zachowanie status quo niesprawiedliwości może przetrwać w głupim, ograniczonym społeczeństwie. Jakby ukoronowaniem zepsucia było wyłonienie na dowódcę człowieka najgorszego z możliwych, najbardziej wyrafinowanego wcielenia zła. Znającego je z autopsji. W teorii i praktyce. Pozytywne cechy -ambicja, inteligencja, przenikliwość, biegłość zawodowa, językowa, zdolności obserwacji, kreatywność -są tu na usługach diabła. Gdy głównym przeciwnikiem człowieka jest on sam dla siebie. I największym wyzwaniem. Gdy sam sobie wyznacza cele do osiągnięcia. Walczy sam ze sobą. Samotny, zamknięty w sobie, niedostępny. A na zewnątrz błyskotliwie, profesjonalnie gadatliwy i nie do zastąpienia. Zna swoją wartość, wie na co go stać, do czego jest zdolny. Zawdzięcza sukces sobie. Cruz, bo o nim tu mowa, ma godnego siebie konkurenta do stanowiska, Croza. Co tylko podkręca sytuację, podnosi poprzeczkę, jest bardziej emocjonujące. To oni dwaj są głównymi graczami w wyścigu, w walce o stanowisko.

To, co słabe, zużyte, naiwne, czyste musi być wyeliminowane. Albo jest sposobem do osiągnięcia celu. Vanan, dotychczasowy prezes, nie wytrzymuje presji oskarżeń, manipulacji. Jest stary, wyczerpany, bezbronny. Popada w obłęd po śmierci córki Heleny. Nie jest w stanie spojrzeć w martwą twarz córki. Uporczywie twierdzi, że zmarła, gdy była małą dziewczynką. Wyczerpały się już jego siły niezbędne do panowania nad imperium zła. Psychicznie i fizycznie zniszczony, musiał się wycofać. Kochająca go córka- niewinna, ufna, krystaliczna dusza-nie ma szans w konfrontacji z tak wyśrubowaną intrygą, skalkulowaną perfidią kłamstw i pomówień. Popełnia samobójstwo lub zostaje wypchnięta z okna lub przypadkowo wypada- nieważne-martwa jest nieszkodliwa. Nie zagraża. Nie będzie niebezpieczna. Nie będzie zadawać niewygodnych, dociekliwych pytań. Nie pasuje do tego zepsutego krajobrazu mataczenia, kombinacji oszustw, intryg i kłamstw. Irytuje jej absolutny brak rozeznania w realiach środowiskowych zależności. Jest jakby istotą z innego, obcego świata. Zagraża porządkowi zła. To w istocie ją zabija. Zaskoczenie, zdziwienie po zetknięciu z niemożliwym w jej mniemaniu a zaistniałym faktycznie oskarżeniu ojca. To oczywiste, że musi zostać usunięta. Mogłaby pokrzyżować mordercy plan przejęcia władzy. Mogłaby świadczyć prawdę. Zło zewnętrznego świata pokonało jej wewnętrzne dobro, które nie uratowało, nie ochroniło, nie ustrzegło, nie uodporniło na kontakt z rzeczywistością. Pozostała zagadka. Ta pozbawia złudzenia, że prawda może zwyciężyć.

Cust, który jest mordercą, dokonuje zbrodni doskonałej, seryjnej. Działa jak perfekcyjnie zaprogramowana maszyna. Realizuje swój plan z precyzją godną geniusza. Wszystko ma przemyślane, zaprogramowane, przewidziane. Wielowariantowo. Nie pozostawia pola przypadkowi. Zna wszystkich przeciwników i uczestników zdarzeń bardzo, bardzo dobrze. Przenicował cały system. Doskonale go zna.  Jest inteligentny, kreatywny, elastyczny, błyskotliwy, użyteczny, wiarygodny. Antycypuje. Inicjuje zdarzenia, zeznania, sytuacje. Podpowiada, sugeruje. Sieje wątpliwości. Przejmuje inicjatywę. Panuje nad sytuacją z bezwzględnością i brakiem empatii psychopaty. W pełnej samokontroli. Skutecznie. I jak natural born killer ma potrzebę opowiedzenia o wszystkim czego dokonał, jakby musiał wyrzucić z siebie całe plugastwo,  którym jest wypełniony ponad miarę. Z pychy, próżności, dla aprobaty, dla pochwalenia się przed publicznością, nawet wtedy gdy wie, że to będzie martwy w jego mniemaniu a faktycznie słyszący wyznanie Croz lub sam milczący Bóg. Jakby to zło musiało się wylać z niego na zewnątrz. Jakby to wyznanie było ostatecznym triumfem, dowodem na to, że zamysł, słowo stało się ciałem i zamieszkało miedzy słabymi śmiertelnikami. Jakby to wyznanie było końcowym zmierzeniem się z najsilniejszym, potrafiącym docenić go przeciwnikiem. Przypieczętowaniem zwycięstwa.

Oczywiście nie da się wszystkiego przewidzieć, nie popełnić błędu i Cust wpada w zastawioną przez swojego konkurenta do stanowiska zasadzkę, Croza. Lecz ten przegrywa, nie wytrzymuje emocjonalnie walki. W obliczu prawdy, zakończonej walki, która wyczerpuje jego siły i doprowadza go do śmierci, przeczuwając ją, bierze całą winę na siebie, przyznając się do niepopełnionej zbrodni. Samodzielnie, z własnej nieprzymuszonej woli podejmuje tę zaskakującą decyzję. Umiera z poczuciem wyższości nad Custem, którego w istocie pokonał, rozgryzł, złapał przy grzebaniu w dokumentach, co było przesądzającym dowodem winy Custa. Ale ta pewność winy konkurenta, pewność, że go pokonał,  załamuje go, może być ostatnim ciosem w przeciwnika. Zdaje sobie sprawę, że nie ma szans skonsumować zwycięstwa. Jest za słaby, czuje, że umiera. Przyzwala tym samym na zło. Dlaczego? Mógł zaświadczyć i udowodnić prawdę, wyjawiając dowody i imię mordercy. Ale prawda się nie liczy. Croz ma świadomość, że selekcja się już dokonała i pozostaje mu wyznaczyć następcę Vanana. Po to, by zło samo się wyczerpało. Z czasem. Ze zmianą okoliczności.  Ze zmianą wewnętrzną Custa, który sam przyczyni się do własnej zguby, eliminacji. Na co liczył Croz? Może na nie dające spokoju Custowi wyrzuty sumienia. Ale to błędny trop. Bo ten sumienia nie ma. Może liczy na słabość, istniejącą rysę w planie Custa, która z czasem go pogrąży. Jednak przypadek Cust wyeliminował. Jest zapobiegliwy, sumienny, dokładny. Może Croz liczy na wyczerpanie się zła nie znajdującego już pożywki w osobie sprawcy. Niemożliwe, Cust karmi się złem, które rośnie w nim w siłę. A może Croz uznał, że zło nie da się wyeliminować za sprawą jego decyzji, bez względu na prawdę, musi być kontynuowane jego dzieło. I złego poprzednika musi zastąpić doskonalsza jego wersja. Młodsza, sprawniejsza, bardziej wyrafinowana. Croz chyba jednak liczy na to, że jego wyznanie będzie niszczyło Custa. Tego ambitnego, sprytnego, narcystycznego gracza, który nie zniesie upokorzenia bądź co bądź porażki. Bo to swoje purrysowe zwycięstwo nie zawdzięcza tylko i wyłącznie sobie ale i Crozowi. Jego wyznaniu. Ten wyścig po władzę, podstępny, brudny, po trupach ma więc skazę pierworodną i jest w istocie początkiem jego klęski. Niszczyć go będzie od środka. Tyle tylko, że Cust w swym stanowisku okrzepnie, obrośnie w piórka. Władza doda mu sił. Wzmocni jego ego. Przynajmniej na początku. Cust pozostanie jednak kolejnym ogniwem w łańcuchu zdarzeń. Po nim przyjdą młodsi, mądrzejsi, lepiej przygotowani następcy, wyhodowani na piersi doskonalącego się zła, które ciągle wyznacza coraz to bardziej wyrafinowane cele, zaspokaja zakamuflowane apetyty, realizuje zbrodnicze ambicje. Te zakładają z góry możliwość poradzenia sobie z porażką, potknięciem, a nawet klęską, na które człowiek jest coraz bardziej uodporniony. A może nic się Custowi nie stanie, bo ma zawsze szczęście. Gdy z piętnem winy zmarł Croz, jego rywal, nic nie zagrażało już Custowi. Helena zmarła również, nie mogła już wątpić w winę ojca, nie zagrażała. Vanan też zmarł dla świata. Z wysokim odznaczeniem odszedł z urzędu na emeryturę oszalały, nieobecny, nieszkodliwy. Wszystko się logicznie wyjaśniło dla świata. Reszta pozostała śmiertelnym milczeniem.

Kamień wpadł do wody, pojawiły się kręgi ale jej powierzchnia i tak się szybko wygładziła.

Spektakl w tonacji kontrastu czerni z bielą precyzyjnie pokazuje mechanizm walki o władzę. Selekcję kandydatów. Sekcję ducha i ciała, motywacje mordercy. Anatomię zbrodni. Eliminację najsłabszych elementów. Bez zbędnych sentymentów, mrzonek o sprawiedliwości i prawdzie, iluzji o potędze dobra. Osłabiających zawsze działanie. Wskazuje na zło jako siłę sprawczą. Narzędzie korekty i wyboru. Nie ma mowy o wymierzeniu kary.  Choć wszyscy są w istocie winni. Bo świadomie przyzwalają na zło aby tylko w papierach, formalnie wszystko było w porządku. Logiczne, sensowne, zrozumiałe. Wszyscy tworzą, konstytuują, akceptują chory system. W tym względzie przekaz jest niezakłamany, przejrzyście czysty. Triumf najsilniejszego, najbardziej przebiegłego kłamcy, obłudnika, biegłego w swoim fachu gracza. Profesjonalisty z talentem. W imperium zła może zwyciężyć tylko najlepszy z najgorszych. I to on wspina się w końcowej scenie po schodach, w górę ku szczytom władzy. Samotnie, bezsennie, bezkarnie. Po morderczej, wykańczającej przeciwników walce.

Obserwujemy w tym spektaklu niebezpieczne związki pozoru prawdy z realnym złem  w tworzeniu warunków, motywacji  i profili psychologicznych liderów, by możliwe było świadome  przyzwalanie wszystkich, bez wyjątku, na zbrodnię na słabych, wykluczanych, potrafiących odróżnić dobro od zła, a priori wierzących w człowieka, jego prawość i uczciwość. W imieniu gwałconego prawa i sprawiedliwości.

Zwłaszcza, że natura szybko leczy wszystkie, nawet najgorsze rany, wyrównuje straty. Bóg przebacza i przemilcza i ludzie także. Aha, jeszcze dla wygody, świętego spokoju, szybko zapominają. Zapominają.

TRĄD W PAŁACU SPRAWIEDLIWOŚCI
Autor: Ugo Betti
Reżyseria: Gustaw Holoubek
Reżyseria TV: Anna Minkiewicz,
Scenografia: Alicja Wirth,
Przekład: Jadwiga Pasenkiewicz

występują: Gustaw Holoubek (Cust), Henryk Borowski (Croz), Zdzisław Mrożewski (Vanan), Anna Seniuk (Helena), Andrzej Szczepkowski (Erzi), Alfred Łodziński (Archiwista), Henryk Machalica, Andrzej Żarnecki (Sędziowie), przekład: Jadwiga Pasenkiewicz,

wtorek, 10 marca 2015

TRIO O ZMIERZCHU NOEL COWARD TEATR TELEWIZJI

Trio o zmierzchu

Trójkąt małżeński, tercet doskonały, trio o zmierzchu życia. Trójka wspaniałych aktorów-Gustaw Holoubek/pisarz/, Ewa Wiśniewska/kochanka z przeszłości/, Teresa Budzisz-Krzyżanowska/żona/-obsługiwana przez młodego Krzysztofa Ibisza. Na pozór wszyscy załatwiają interesy osobiste. Każdy ma swój cel do osiągnięcia, do ugrania. Każdy oddzielnie ale jednak razem gra do jednej bramki. Chodzi o dobro sztuki, prawdę o sobie. Zachowanie szacunku, rozsądku, godne postępowanie. Zarówno do siebie samego, jak i innych. Ocalenie pamięci o prawdziwej przeszłości. O niezafałszowanej historii uczuć. Bo tylko wtedy możliwe jest skuteczne działanie godne ludzi z klasą. Mówi się dużo o miłości, tej, której w ogóle nie było i o tej, która przeminęła, wypaliła się bezpowrotnie. Lub została przerwana gwałtowną śmiercią na wojnie. O namiętnościach, mrocznym przedmiocie pożądania.  W prawdzie o tych, którzy miłości doświadczali. I cenią jej wartość.

Dojrzałość jest głównym bohaterem i wytrawnym smakiem tej sztuki. Dojrzała miłość, dojrzałe podejście do życia, dojrzałe decyzje, dojrzała rozmowa. I dojrzały talent grających aktorów, którzy odkrywają przed nami związki pomiędzy postaciami, prawdę o nich, istotę więzi międzyludzkich, ich sens, znaczenie. Różne odcienie pamięci.

I tak dowiadujemy się, jak kruche jest uczucie, miłość, delikatna emocja a jak wytrzymuje próbę czasu praktyczny kontrakt ślubny, przyjaźń. Jak wiąże przyzwyczajenie, druga natura człowieka. Zgranie, komplementarne działanie w związku. Kompromis.  I zależności biznesowe, a w tym przypadku także artystyczne cele i budowana wspólnie przez lata kariera.

Gorące uczucie, szalona fascynacja prędzej czy później się wypala i pozostaje pięknym wspomnieniem ale nie wystarcza do budowy wspólnego życia jeśli kompromis jest niemożliwy do osiągnięcia. Podobnie jest z zakazanymi, obyczajowo nieakceptowanymi związkami homoseksualnymi.  Te zniszczyłyby karierę pisarską, uniemożliwiłyby swobodne tworzenie i życie w społeczeństwie. Bo naznaczyłyby pisarza piętnem zepsucia, zła. Doprowadziłyby w rezultacie do całkowitego odrzucenia, wykluczenia.  No i ten przypadek, gdy kochać mocno i gorąco można tylko raz, a gdy obiekt miłości ginie na wojnie dobrze jest dzielić życie z innym mężczyzną tylko na zasadach zawartego układu, tworzenia partnerskich więzi. Z nadzieją na coś więcej. Na przykład przyjaźń, szacunek, czułość, wzajemną o siebie troskę.

Sztuka pokazuje, że jednak warto przeżyć każdy rodzaj możliwej, danej przez los miłości, bo pozostawia zawsze jakiś ładunek pozytywnej energii przeradzającej się w działanie, które pozwala zignorować wszelkie trudności, pokonać przeszkody, objawy zmęczenia życiem. Jak instrumentalne traktowanie kobiet przez pisarza. Jego oschłość, apodyktyczność, obcesowość. Wykorzystywanie ponad miarę. Relacje naznaczone widoczną irytacją, niechęcią, nieufnością. Z wyraźnym dystansem. Bez uznania prawdziwych intencji, wkładu pracy, szczerego oddania. Kochanka tego doświadczyła. Kochanek z przeszłości też. Żonie to nie przeszkadza, jakby sama obecność męża, jego twórczość rekompensowała jej brak łączących ich głębszych uczuć a nawet zaufania. Dla pisarza taki formalny układ małżeński jest wygodny, bezpieczny. Jest przykrywką jego prawdziwych preferencji seksualnych. Żona dba o jego karierę, interesy, wizerunek. Obsługuje całą sferę promocji, reklamy w kontaktach ze światem. Chroni go i dba o jego dobre imię. Bezwzględnie lojalna, sumienna, oddana, zapobiegliwa.  Mądra kobieta, wierna żona, idealny wspólnik, partner na dobre i złe. Prawdziwy przyjaciel. Ta rola jej całkowicie wystarcza. Pozycja satysfakcjonuje. Mimo, ze mąż ja obraża, nawet poniża, ostentacyjnie lekceważy.

Była kochanka, mimo wygasłych dawno uczuć, też zachowuje się godnie. Choć jest brutalna, do bólu szczera i otwarta. Nie oszczędza adwersarzy. Atakuje odważnie. Gra wybornie. Nie boi się ryzykownych szarż. Walka o interesy są tu tylko pretekstem do osiągnięcia wyższych celów. Ujawnia prawdę o pisarzu, przyczynia się do  poznania jego charakteru i tajemnic. Opowiada, jak traktował tych, których darzył uczuciem. Czy walczył o nich, czy dbał,  pomagał, wspierał, utrzymywał kontakt. Dowiadujemy się, że to człowiek egoistycznie wykorzystujący ludzi dla własnych celów. Gdy są mu już niepotrzebni, zapomina o nich. Nie przejmuje się ich losem.

Tu kobiety wypadają znacznie lepiej od mężczyzny. Ten traktuje je chłodno. Z nonszalancją, lekceważeniem, a nawet wyrachowaniem. Protekcjonalnie. Bez sentymentów i czułości. Pokazuje swoją wyższość, wyniosłość, władzę. Od samego początku jasne jest, kto tu rządzi. Próżny, zarozumiały, zapatrzony w siebie, humorzasty, apodyktyczny cynik do szpiku kości, który dzięki temu był tak doskonałym krytykiem swoich czasów. Nie docenia kobiet. A te walczą o swoje do końca. Również dla niego i jego sztuki. Była kochanka nie waha się zaatakować i obrazić żony pisarza, choć spotykają się po raz pierwszy. Mówi o niej pogardliwie, nie znając do końca prawdy poniża. Wyrzuca jej, że jest jedynie jego sekretarką, cieniem, zasłoną dymną. Wykorzystywaną przez mężczyznę kobietą. Kimś, kto dla niego pracuje, wyręcza go w wielu organizacyjnych sprawach. Służy mu wsparciem i pomocą. Żonie, sentymentalnej Niemce, wystarcza jednak to wieloletnie przywiązanie, praca, odrobina przyjaźni i bliskości, ta namiastka, pozór związku. Zna swoją sytuację i właściwie ją ocenia. Nie oczekuje więcej. Nie ma złudzeń. Nawet co do tego, że zostanie zrozumiana.

To nie był uroczy wieczór wspomnień i sentymentów. Kobiety prowadziły męska rozmowę z mężczyzną ich życia. Każdy musiał się odsłonić, być szczery i gotowy na konfrontację z prawdą, otwarty i elastyczny w działaniu. Zderzyły się oczekiwania i rozczarowania z przeszłości z tym, co zostało po latach z gorących uczuć. Do starych rachunków dołączyły nowe. Dawne, zagojone przez czas rany otworzyły się i znów musiały krwawić. Ale warto było. Wiele się wyjaśniło, wiele odkryło. Te różne punkty widzenia, odmienne doświadczenia i przeżycia tych, z którymi było i jest się związanym, ma wpływ, mniejszy lub większy, na życie obecne, ma swój ciąg dalszy w przyszłości. Prawda w jakiś czarodziejski sposób wyzwala od napięcia, ciężaru skrywania tajemnicy. Przebija balon lęku. Ujawnia prawdziwe oblicze człowieka, definiuje istniejące uczucia, określa status związków.

Trio o zmierzchu pięknie walczy o swoje. Pokazuje, jak ważne są argumenty i jak należy ich używać, by osiągnąć swoje cele, nie krzywdząc innych. Dochodzi w końcu do porozumienia. Może dlatego, że wszyscy są wytrawnymi graczami, mądrymi ludźmi, świadomymi swojej pozycji i natury. Każde z nich robi swoje w zgodzie ze swym talentem i predyspozycjami. Każde z nich na swój sposób realizuje swoje osobiste plany, osiąga cele. Świadomie podejmuje decyzje. Konsekwentnie postępuje, zgodnie z samym sobą i okolicznościami w jakich się znajduje.

Ewa Wiśniewska jest piękną, uwodzicielską heroiną. Zmysłową mądrością. Bezkompromisowym, twardym przeciwnikiem. Chodzi jej o coś więcej niż własny interes. Chciała dowieść, że zrozumienie i współczucie dla innych jest wartością samą w sobie, że nasza własna ludzka zdolność do miłości jest ważna, czego nie rozumiał albo nie chciał przyjąć do wiadomości pisarz. Ważne są dzieła nie reputacja, bo co pomyśleliby potomni, gdyby dowiedzieli się, że jednak miał serce? Choć w tym momencie to reputacja mogłaby zniszczyć życie, złamać karierę artysty.

Teresa Budzisz-Krzyżanowska w roli to powściągliwość i praca. Szara, pracowita myszka. Przenikliwa, zapobiegliwa, sprytna. Skuteczna. Pisarz jest dla niej wszystkim, co ma. Walczy o niego, dba i chroni go sprawnie przez dwadzieścia lat. Znosi dzielnie razy i pozostaje przy swoim punkcie widzenia. Spokojna, pewna, trzeźwo patrząca na życie i swój fasadowy związek. Zna swoje miejsce i wartość. Inteligentna, oddana  fighterka. Cudowna kobieta. Wspaniały człowiek.

Gustaw Holoubek gra jakby wbrew własnej naturze. Ale mimo podłej roli jest uroczy. Choć jest zdystansowany, nieprzyjemny, niesprawiedliwy nie sposób go nie lubić, nie rozumieć. Typ egocentryka, zimnego cynika, żyjącego według własnych zasad artysty. Podporządkowujący wszystkich i wszystko swojemu dziełu, pracy i konstytuującej ją karierze. Odrzuca wszystko, co mu przeszkadza, szkodzi. Eliminuje to, co zbędne, już niepotrzebne, zużyte. Jak wyczerpująca swój zasób miłość do mężczyzny, nie mogący trwać dłużej związek z kochanką. Jak nadbudowa czułości do żony, gdy wystarczy ją tylko akceptować jako wygodny balast, przyjazne otoczenie, które zabezpiecza komfort tworzenia i spokojne brylowanie w świecie zewnętrznym. Bo świat wewnętrzny zaprogramowany jest na pisanie. Żona to rozumie, akceptuje, wystarczy jej, że jest niezależną satelitą. Kochanka chciałaby pisarzem wstrząsnąć. Ale jest za późno. Skupiony na sobie, zamknięty w sobie, żyje dla siebie tylko i dzieła. I nic tego nie zmieni.

Zgadzam się z opinią byłej kochanki. Też nie żałuję tego wieczoru, był boleśnie szczery, interesujący. Pouczający. Pięknie pokazał rolę kobiet, prawdziwie artysty.


TRIO O ZMIERZCHU
Noel Coward

reżyseria: Majewski Janusz
przekład: Baltyn Hanna
realizacja TV: Minkiewicz Anna
scenografia: Lewandowski Marek

OBSADA: 
Hugo Latymer – Holoubek Gustaw
Hilda Latymer – Budzisz-Krzyżanowska Teresa
Carlotta Gray – Wiśniewska Ewa
Felix – Ibisz Krzysztof