wtorek, 28 czerwca 2022

WIECZÓR TRZECH KRÓLI ALBO CO CHCECIE TEATR NARODOWY W WARSZAWIE


Spektakl WIECZÓR TRZECH KRÓLI ALBO CO CHCECIE w Teatrze Narodowym w Warszawie w przekładzie Stanisława Barańczaka, wybitnej reżyserii Piotra Cieplaka to wspaniały teatr łączący ponadczasowy tekst Williama Shakespeare'a, urzekającą plastyczną wizję Andrzeja Witkowskiego (odpowiedzialnego za scenografię, kostiumy, światło, projekcje), muzykę Jana Duszyńskiego wykonywaną na żywo pod kierownictwem Tomasza Pawłowskiego i doskonałe aktorstwo całej obsady spektaklu.  

Artyści proponują widzom komedię o miłości, grze pozorów, pomyłkach w lokowaniu uczuć w warstwie wokalno-muzycznej brzmiącą raz jak musical, innym razem jak farsa, operetka a nawet opera. Są komentarze sympatycznego tercetu, CHÓRU LOVELASÓW (Jakub Gawlik, Paweł Paprocki, Hubert Paszkiewicz),  w wymowie chóru antycznego w oprawie chórku kabaretowego, co jeszcze? Co chcecie? Niektórzy mogą spektakl odbierać jak bajkę dla dorosłych ze zmultiplikowanym wątkiem miłosnym, wtrętem łotrzykowskim. W gruncie rzeczy jest to wesoła przypowieść o relacjach międzyludzkich, w której nadzwyczaj wyraziści, wspaniale charakterystyczni bohaterowie są karykaturalnie ale pozytywnie, ciepło, przyjaźnie sportretowani.  Twórcy poważnie potraktowali tytułowe "CO CHCECIE" i bogatą, barwną, dynamiczną  inscenizacją otworzyli sezam obfitości  pięknych kompozycji scenicznych obrazów, aktorskich kreacji, zaskakujących interpretacji, wywołujących silne emocje. Sztuka wypracowana solidnym, najwyższej klasy warsztatem artystycznym, błyskotliwą inteligencją, wyrafinowanym zmysłem estetycznym, poczuciem humoru przedstawia się lekko, zabawnie, przyjemnie. Akcja płynie gładko. Okazji do śmiechu i refleksji jest co nie miara. Efekt jest doskonały. Zasłużenie uniósł publiczność do standing ovation.


Urzeka widzów pragnienie miłości, poezja duszy. Chwyta za serce nieporadność ludzkich działań, mających doprowadzić do spełnienia niewypowiedzianych uczuć, marzeń, tęsknot. Wzrusza też niedoskonałość natury ludzkiej ale i jej nadzwyczajny spryt, niespodziewana pomysłowość, błyskotliwa zaradność. Bawi skłonność do ulegania nałogom. Dualizm postaw robi wrażenie. Zdumiewa mądrość człowieka splątana z jego słabością. Brak umiejętności wyrażania wprost czego pragnie, co naprawdę czuje. Bez zawoalowania, podstępu, przebrania się nie obyło. Zdystansowany, mądry, dowcipny błazen Cezarego Kosińskiego posługuje się przenośnią, metaforą, sarkazmem. Czułą piosenką. Nie sposób przestać go lubić. Elektryzuje Oliwia, którą zachwycająco stwarza na scenie Wiktoria Gorodeckaja. Piękna, demoniczna, wyniosła, operowym głosem fenomenalnie oddaje skalę uczuć, których się nie spodziewa, których nie chce okazywać jej postać. Dynamiczna, wyniosła, władcza emanuje niezwykłą energią, którą stara się powściągnąć, ukryć, kontrolować. Tą walkę z samą sobą wyraża ekspresja jej ciała, tembr głosu. Oskar Hamerski cudownie narcystyczny, zakochany przede wszystkim w sobie Książę Orsini, uwodzi widzów swoją manierą neurotycznego, romantycznego kochanka. Viola-Cesario Michaliny Łabacz, delikatna, subtelna, pięknie śpiewająca musicalowe songi, i Sebastian Henryka Simona, siła spokoju- ocaleni z katastrofy bliźniacy w przebraniu, naturalni, liryczni- o niejednoznacznej seksualności postacie są katalizatorem uczuć.  Intrygująco wypada Monika Dryl w rolach męskich, gra Kapitana i Antonia. Szczególną uwagę i sympatię budzi wyjątkowo błyskotliwy trójkąt:  ciepła, pomysłowa, sprytna służąca Maria Joanny Kwiatkowskiej-Zduń oraz  kuzyn Oliwi, Sir Tobiasz Bartłomieja Bobrowskiego i jego kompan, Sir Andrzej Mariusza Benoit-jako uroczy birbanci, niepoprawni lekkoduchy, zabawni łotrzyki. Jerzy Radziwiłowicz nie gra, jest Malvoliem, zarządcą domu Oliwi. Jego bohater- oschły, humorzasty formalista, bufon, człowiek próżny, pompatyczny- nie wzbudza na początku zaufania, sympatii, ale na końcu wzrusza. Malvolio przykuwa uwagę od momentu, gdy tylko pojawia się na scenie. Bo ten garnitur brązowy z marynarką "zawieszoną" brzuchu, bo buty za duże (jak u klowna) i pozersko wyniosła postawa, żaboty, różowa koszula, ulizana fryzura, na twarzy butna mina, wzrok nieobecny, no i to cyzelowanie frazy, słowa po słowie, krystaliczny dźwięk każdej wypowiedzianej litery. To rola charyzmatyczna, w każdym calu perfekcyjna, wirtuozerska. Mistrzowska. Można odnieść wrażenie, że Jerzy Radziwiłowicz bawi się tworzoną przez siebie postacią, ciągle ją udoskonala, zmienia. Na oczach widzów tworzy wariacje na temat. Jest Malvoliem i opowiada o Malvoliu. 


Charakterystyka każdej postaci w tym spektaklu jest prowadzona do kulminacji poprzez konfrontacje, prowokacje, działanie pozostałych bohaterów.  Kostiumy podkreślają, ruch sceniczny potęguje, język ciała wzmacnia ten cel. Imponująca jest różnorodność stylistyczna aktorstwa, charakteryzacji, muzyki, co decyduje o odrębności tworzonych portretów bohaterów, jakby wyrzeźbionych z innego materiału, wsobną, autorską techniką. Może dlatego świetnie się sprawdza scenografia: tańczący żywopłot, rustykalne kanapy i fotele na kółkach przejeżdżające z aktorami przez scenę, zmieniające się olbrzymie obrazy w głębi sceny, postrzępiony żagiel okrętu, który może być latawcem. Najważniejsze jest jednak to, że zachowana została harmonia scenicznego przekazu. Bogactwo formy, gatunków, stylistyk nie wprowadza chaosu, nie skutkuje poczuciem nadmiaru, który mógłby być męczący, nieuzasadniony lub powodowałby zaburzenie jasności narracji, motywacji bohaterów. Trzeba podkreślić, ze to prostota, intensywność i kunszt gry aktorskiej decyduje o atrakcyjności sztuki. Działa jak magnes. Kradnie całą uwagę. Wiemy oczywiście, że duch Shakespeare'a tu króluje. Ale dyskretnie wycofany, pozostaje prawie niezauważalny. No cóż, "jeśli muzyka jest pokarmem miłości, graj dalej" WIECZÓR TRZECH KRÓLI wspaniała orkiestro, grajcie cudowni aktorzy. Na tak wysokim poziomie artystycznym możecie naprawdę grać wszędzie, dla każdej publiczności wszystko CO CHCECIE.

WIECZÓR TRZECH KRÓLI ALBO CO CHCECIE WILLIAM SHAKESPEARE

przekład : Stanisław Barańczak
reżyseria: Piotr Cieplak
scenografia, kostiumy, światło, projekcje: Andrzej Witkowski
muzyka: Jan Duszyński
kierownictwo muzyczne: Tomasz Pawłowski

wtorek, 21 czerwca 2022

MATKA JOANNA OD ANIOŁÓW TEATR NARODOWY w WARSZAWIE


Najbardziej interesujące w spektaklu MATKA JOANNA OD ANIOŁÓW w reżyserii Wojciecha Farugi, z dramaturgią Julii Holewińskiej jest poszukiwanie równowagi pomiędzy walczącym, spolaryzowanym binarnie światem: sacrum i profanum, boga i człowieka, kobiety i mężczyzny, dobra i zła, duszy i ciała, rozumu i emocji. Symbolicznie ciemności i światła. Dlatego w tym artystycznym imaginarium dominuje biel i czerń, cisza i hałas, ekspresja i pasywność. Z mroku zła rodzi się nieoczywista jasność świętości, dwuznaczny blask dobra. To z krzyku wewnętrznych tajemnic ciała i ducha wypełzają opętańcze rozedrgania, szalone zachowania, złe czyny i myśli. Biel pozostaje zbrukana, spokój nieosiągalny. Trwa nieustająca walka.


Obraz uwodzi czystością formy, klarownością kompozycji, ekspresją gry aktorskiej. Harmonią wyrazu myśli, adekwatnym do niej działaniem ciała. Siłą plastyczności barwy, dźwięku i ruchu, które tworzą elektryzujące napięcie. Budują logiczne, mocno zabarwione zaangażowaniem niejednoznaczne sensy. Już pierwsza scena, w której ksiądz Suryn ubrany w sutannę stopiony z czernią podłogi leży krzyżem a mniszki, jak zło przyobleczone w szaty święte, pełzną ku niemu pomrukując ni to zaklęcia, ni to modlitwy- mrozi krew w żyłach. Diaboliczny przemarsz śpiewających, potykających się w tajemniczym skurczu ciała zakonnic wprowadza w zaburzony zakonny świat. "Taniec" Matki Joanny z siekierą, która od pierwszej sceny(rąbanie drewna) do ostatniej(Suryn ucisza nią pomstujących na okrucieństwo ojca, inicjuje własne opętanie), uzmysławia jej przerażającą walkę ze złem, pokusami, słabością. Podobnie surowa, bardzo mocna emocjonalnie scena walki o dominację Suryna z Joanną, obraz sparingu, w którym długo, bardzo długo raz kobieta mężczyznę, raz mężczyzna kobietę uderza coraz silniej w twarz, wbijając wzrok jedno w drugie jakby sięgało dna duszy, jakby badało ludzką wytrzymałość-głęboko boli. 

W gruncie rzeczy w przekazie spektaklu nie chodzi o to, by zła się pozbyć, bo jest to niemożliwe, ale by je poznać, zaakceptować i nad nim panować. Potrzebna jest tu świadomość, że walka pomiędzy przeciwnymi wartościami, stanami emocjonalnymi jest niezbędna, by ukształtował się ostatecznie charakter każdego człowieka, ujawniło jego przeznaczenie ale wymaga zawsze postawy przyzwolenia, otwarcia się na tą walkę. Dlatego Joanna przyznaje się i chełpi, że to z jej woli demony w nią wniknęły. Tym samym sugeruje, że również tylko z jej przyzwoleniem ją opuszczą. To był jej własny wybór drogi do świętości. Jej decyzja. Mierzyła bardzo wysoko. Ambitnie. Całą furię samotności, upokorzenia, podporządkowania przekuła w siłę napędową przyszłego sukcesu. Będzie żyć wiecznie w sercach innych ludzi. Nie o Boga, nie o wiarę ale zaspokojenie własnej pychy toczyła wojnę, nie z demonami a z ludźmi. Badała ich odporność na manipulację jej argumentów, ponętnego ciała. Małgorzata Kożuchowska jest Joanną podstępną, inteligentną, przebiegłą. Zdeterminowaną. Wykorzystuje wszystkie atrybuty, by skłonić innych do realizacji swojego celu.  To ona jest demonem, który prowokuje, wnika w innych, sama pozostając zimna, wyrachowana, czysta. Święta. Kontroluje siebie, kontroluje innych. Ma rząd dusz. 


Suryn, ksiądz, który przybywa ją ratować, jest mężczyzną słabym, przelęknionym, uległym i pysznym ale inaczej niż Joanna.  Daje się prowadzić ku zgubie na powrozie swojej natury. Pychę ma wpisaną w męski genotyp, jej pycha jest opozycją wyrosłą z oporu wobec przymusu konieczności, opresji świata. Poczucia niesprawiedliwości, samotności, nieakceptowanego posłuszeństwa, podporządkowania. Pycha patriarchatu wynika z wywalczonej, ukonstytuowanej władzy, ze  statusu płci, tożsamości, z przewagi fizycznej, budowanej przemocą historycznie, religijnie, ideologicznie. Pycha kobiety, wiedzącej kim jest i czego pragnie, wynika ze świadomości, że jeśli zechce, w każdej, nawet najbardziej niekorzystnej sytuacji, może znaleźć sposób, by przechytrzyć system i uzyskać swoje, wykorzystując jego zasady, hierarchie, wartości. Bez odkrywania światu prawdziwej siebie. To wyższy poziom samoświadomości, siły wolnej woli i znajomości natury człowieka i świata. Nie poświęcenia i uległości ale twardej zawoalowanej strategii gry o wszystko. Joanna nie walczy ze złem ale znając jego istotę, wykorzystuje jego potencjał. Potrafi przekonać Suryna, by dobrowolnie uwolnił swoje skłonności, pragnienia, żądze. Zmierzył się ze swymi demonami, otworzył na nowe. Matka Joanna uwiodła go, skusiła, wyzwoliła od strachu, niepewności, zagubienia. Wodziła na pokuszenie. Dała mu wygodne usprawiedliwienie jawnego czynienia zła. Demony nigdy Joanny nie opuściły, były jej armią, integralną częścią planu. Księdza Suryna również. Joanna je w nim obudziła, wzmocniła, uzbroiła. OJCZE NASZ w języku aramejskim wypowiedziane w seksualnym uścisku, przypieczętowane namiętnym pocałunkiem to przymierze umalowanej kobiety i płonącego z pożądania mężczyzny. To wyznanie wiary w potęgę człowieka, która może wykorzystać wszystko i wszystkich, by osiągnąć cel. Tak więc to on sam, bez udziału Boga, jest w stanie kontrować dobro i zło, które z niego pochodzi. Jeśli traci nad nimi kontrolę, jest zgubiony. 

Zło w barwie czerni, w kształcie i mocy siekiery, w działaniu ludzkim ujawnia się poprzez każdą postać. Ruda Karczmarka Aleksandry Justy wróży, Małgorzata Edyty Olszówki naiwnie przyznaje się do swoich demonów i jawnie grzeszy , Juraj Kamila Studnickiego nie znajduje wybaczenia dla ojca, który stosuje przemoc wobec całej rodziny, Kaziuk Mateusza Kmiecika nie potrafi mu pomóc, Wołodkowicz Jarosława Gajewskiego jak chytry lis poluje na niewinność, Brymem Krzysztofa Stelmaszyka folguje swojej słabości do piwa, wyniosły, surowy Egzorcysta Adama Szczyszczaja zachowuje się wobec opętanej zakonnicy jak sadysta. Nikt nie jest bez grzechu. Nikt z niego nie rezygnuje. Folguje sobie. Czerpie z niego przyjemność. 

Sukces spektaklu MATKA JOANNA OD ANIOŁÓW jest wypadkową talentu i wysiłku całego zespołu. Kostiumy Konrada Parola są dostosowane do charakteru, statusu bohaterów. Ruch sceniczny Krystiana Łysonia tworzy fantastycznie celne, przejmujące układy, obrazy. Scenografia ze światłem Wojciecha Farugi przedstawia prosty, surowy świat zewnętrzny adekwatnie ilustrujący krajobraz splątanych motywacji postaci. Wszystkie te elementy współgrają, wzajemnie podbijają znaczenie przekazu, charakterystyki wyrazistych, pięknie kreślonych doskonałym aktorstwem postaci. Budują napięcie zapierające dech w piersi. Uruchamiają emocje trudne do powściągnięcia. Malują opozycje postaw, intencji, pragnień. Wdrażają świetne pomysły, jak ta czerń, która smoli ręce, ubrania i dusze. Jak kompozycja z obniżającą się zapadnią i księdzem Surynem próbującym ratować- (dosłownie)brać na swe barki ciężar grzechów- wszystkich. Jak mrok zła, który w opozycji do jasności dobra trzyma człowieka w klinczu podstępnego objęcia. Wystarczy wybrać: świętości czy szaleństwa, życia czy śmierci. To człowiek decyduje. Ma wolną wolę. Ma ogromną moc. 



MATKA JOANNA OD ANIOŁÓW JAROSŁAW IWASZKIEWICZ
na podstawie scenariusza filmowego Jerzego Kawalerowicza i Tadeusza Konwickiego

reżyseria, scenografia, światło: Wojciech Faruga
kostiumy: Konrad Parol
muzyka: Teoniki Rożynek
dramaturgia: Julia Holewińska
ruch sceniczny: Krystian Łysoń

Małgorzata Kożuchowska(Matka Joanna od Aniołów),  Karol Pocheć(ksiądz Suryn), Aleksandra Justa(Karczmarka),  Edyta Olszówka(Małgorzata), Kamil Studnicki(Juraj), Mateusz Kmiecik(Kaziuk),  Jarosław Gajewski(Wołodkowicz), Krzysztof Stelmaszyk(Brymem), Adam Szczyszczaj(Egzorcysta i Chrząszczewski), Zakonnice(Aleksandra Baj, Anna Bieżyńska, Marta Franciszkiewicz, Dominika Kachlik, Malwina Laska, Małgorzata Majerska, Elżbieta Nagel), dzieci: Alunio – *** i Krysia – ***.

wtorek, 14 czerwca 2022

IMAGINE TEATR POWSZECHNY W WARSZAWIE / TEATR POWSZECHNY W ŁODZI


Najpierw pandemia trwająca dwa lata, teraz demony wojny szalejące tuż, tuż, z nimi fala uchodźców z Ukrainy- znaleźliśmy się w szczególnym momencie historii. Doświadczamy sytuacji granicznych, wymagających mobilizacji ciała i ducha. Życie sprawdza wszystkich, indywidualnie i zbiorowo. Bezlitośnie obnaża słabość cywilizacji zachodniej. Jej dopełniającą się slow agonię, którą IMAGINE, 6- godzinny esej teatralny Krystiana Lupy próbuje rozpoznać, zarejestrować, zrozumieć. Co prawda sztuka sięga do lat 60 i 70-tych i znacznie starszych ale przecież historia się powtarza a natura ludzka nie zmienia. Niestety.

Krystian Lupa wprowadza widza do dobrze znanej z poprzednich spektakli przestrzeni obskurnego pokoju ze zniszczonymi meblami, barłogiem, kozłem gimnastycznym. Jesteśmy u Lupy, z Lupą. To samotnia, graciarnia, więzienie, piekło podtrzymujące traumy, wspomnienia, tęsknotę za utraconym czasem,  w poczuciu zawodu i straty. Tu wszystko gaśnie, umiera, bo wyczerpało się, zużyło. Oprócz wyjścia awaryjnego, dużego okna, bo gdy się otwiera, wdziera się do środka światło, rumor ulicy, siła i radość życia. Na mgnienie zaburza przygnębiający nastrój, głęboko depresyjną atmosferę, ożywia martwą przestrzeń,  umierającego Antonina/Grzegorz Artman/, przywołującego duchy przeszłości, powidoki swojego życia, popadającego w szaleństwo, bo toczy spór z resztką własnego rozumu/Andrzej Kłak/. W klinczu rozczarowania, bezsensu, beznadziei właściwej  pokoleniowej porażce. Ideowej klęsce. Życiowej końcówce. Przytłaczający obraz tego traumatycznego miejsca, rozmowa z samym sobą, duchami, widmami "dzieci kwiatów"/ Patti Smith (Marta Zięba), Janis Joplin (Karolina Adamczyk), Susan Sontag (Anna Ilczuk), Timothy Leary (Julian Świeżewski), aktorka Marieliv (Ewa Skibińska), Lucy (Michał Czachor) i inni/podkreśla desperacko powtarzane pytanie: "co spierdoliliśmy?" W tonacji zawodu, wyczerpania, rozkładu. W emocji wściekłej furii gestu ocalenia czegokolwiek ze straconych złudzeń, zaprzepaszczonych szans, kończącego się życia. Już nie z przeczucia, obawy ale niezachwianej pewności, że człowiek jest "mechanizmem katastrofy", "bucem wojny", marionetką nie w swoich  rękach lecz bezdusznego fatum. Do końca pozostaje słabą istotą, niedoskonałym tworem swoich czasów, szaleństw, majaków, z trudem wychodzącym poza własny indywidualizm. Żyjącą na haju religii, idei, polityki, wojny. Nie własnych czynów, tylko zbiorowych wyobrażeń. Takich jak IMAGINE, piosenka Johna Lennona.

Pierwsza część spektaklu to wizualizacja krajobrazu wewnętrznego bohatera, uwięzionego w stuporze bezsilności, bezradności, w mizerii życia zmierzającego do (samobójczej, bo wynikającej z rejterady) śmierci. Ten los jednostkowy jest personifikacją cywilizacji, która znajduje się w fazie głębokiego kryzysu, wyczerpania, wyjałowienia. Egzystencji prowadzącej do samounicestwienia. W sytuacji, kiedy może tylko zadawać pytania o przyczynę. Nie ma już sił analizować, wyciągać wniosków, stawiać diagnozy. Nie jest w stanie. Lupa ilustruję tę fazę destrukcji poprzez przykład idei hipisowskiej wolności bez granic, bez wojen, wyobrażenia sobie świata, ludzi otwartych na drugiego człowieka bez uprzedzeń, warunków, kodeksów. Artysta może tylko pytać o upadek wzniosłej myśli, chwytającej urokiem lepszego świata wizji, która eliminuje wątpliwości, wyklucza błędy, ignoruje zło. Fantazja samorealizującego się dobra, iluzja szczerych intencji, bezwarunkowej otwartości wzniecona przez kontrkulturę hipisów szybko zgasła. Jak każda inna, w innym miejscu i czasie. Choć część pierwsza spektaklu kończy się zbiorową imaginacją widm, zmartwychwstaniem Lennona-Chrystusa(punkt zapalny pewnej rewolucji), sakralizacją idei, którą za wszelką cenę pragnie się ocalić.

Dlatego druga część spektaklu to wizualizacja świata zewnętrznego człowieka. To obraz ruiny, zniszczenia, katastrofy. Pustki. Degradacji świata w wyniku działania ludzi. Gdzieś z uchodźcami na granicy, z przybyszami z kosmosu na pustyni, po której błądzi nowe wcielenie Antonina/ Andrzej Kłak/ szukając inspiracji, ratunku, wyjścia z apokaliptycznej sytuacji/poruszające się za Artaudem Kłakiem drzwi/, kobietami wypowiadającymi się w 5 minut na dowolny temat, by w końcu w górach mógł wybrzmieć tam-tam oznajmiający zarzewie nowego początku starego porządku patriarchatu, zmultiplikowanego męskiego ego /Piotr Skiba/. Dzikiego i wściekłego, prymitywnego i wojowniczo nastawionego do świata. Nagiego, uzbrojonego tylko w kij super macho, komunikującego nie językiem, nie myślą, nie ideą swoją determinację i siłę. Jeszcze nie wie, że historia zatoczyła koło, znów wszystko się powtórzy. Zaburzony chorobą, szaleństwem człowiek buńczucznie demonstruje nowe ludzkości samobójcze otwarcie.  I krzyczy profetycznie: NIE!

Lupa, jak sądzę, opowiada o swoim doświadczeniu IMAGINE z perspektywy tu i teraz.  Myślę, że to jest jego autorska, autobiograficzna teatralna projekcja. Strumień świadomości. W odcieniu podróży sentymentalnej, rozliczeniowej. Z pomrukami reżysera wbijającymi się w soundtrack scenicznej materii. Z fantastycznym poczuciem humoru, z celnym kontrapunktem, zwariowanymi pomysłami/podążające za bohaterem drzwi/. I kontynuacją dotychczasowej estetyki. Z nagością, co nic nie wyraża, nie ukrywa. Jałowością seksu. Z doskonałym aktorstwem całego zespołu/ rewelacyjny Andrzej Kłak, przejmujący Grzegorz Artman, demoniczny Piotr Skiba, intrygujący Michał Czachor jako Bonaparte i Lucy,  zabawny, ujmujący Julian Świeżewski  jako Timothy Leary w tańcu w lateksowej, czarnej mini sukience, z mikro koncepcją na życie, doskonała, jakże charakterystyczna Ewa Skibińska, emocjonalna Karolina Adamczyk w roli Janis Joplin, społecznie zaangażowana Susan Sontag Anny Ilczuk/ . Z antyreligijnością, która nie jest bluźniercza, bo zmartwychwstanie czy reinkarnacja Lennona w postać Chrystusa jest konstatacją, że żywotność, działanie, skuteczność idei może gwarantować przejęcie od religii jej struktury, zasad oddziaływania, uzasadnianie pozytywnej perspektywy. Tyle  tylko, że IMAGINE, kontrkultura hipisów propagując wizję eksplodującej wolności, a priori otwartości, w opozycji do dotychczasowych systemów, hierarchii wartości zatrzymała się na deklaratywności, nie stworzyła własnych twardych struktur. Rozśrodkowana, zindywidualizowana wypaliła się w fazie buntu, euforii, pomysłu. Nie wystarczy mieć rację, trzeba umieć ją skutecznie, metodycznie wdrożyć, zinstytucjonalizować. Dlatego potencjał IMAGINE Lennona, jak Mickiewicza "Człowieku! gdybyś wiedział jaka twoja władza!..."pozostał tylko utopią. Niespełnionym snem, niezaspokojonym pragnieniem. Pięknym marzeniem. Bezpłodną iskrą czucia tylko.

Lupa grzęźnie w marazmie. Wizualizuje okres dekadencji schyłkowego etapu. Mocą swego statusu, siłą autorskiej sztuki może sobie pozwolić na ignorowanie czasu, na mielizny rozwleczonego tekstu, słabość dramaturgii, niejednoznaczność narracji. Prowadzi widza do wyczerpania, zniechęcenia, by poddał się duchowi, materii, narracji jego teatru.  Drażni nihilizmem, wszelkim nadmiarem. Sprawdza cierpliwość, poczucie humoru, pozbawia dystansu. Ćwiczy go z wrażliwości, myślenia. I dręczy spowolnieniem wygaszanego depresją, starością, rejteradą życia w końcówce, straszy samobójstwem (resztki) rozumu, odrywającego się od stosu nagich zwłok, mimo energii płynącej ze wspomnień, pragnień, marzeń (jakby wzniecały je płonące zapałki w bajce Andersena). Męczy błądzeniem na pustyni. Poszukiwaniem. Szaleństwem narodzin nowego wspaniałego świata. Infekuje lękiem, że przyszłe wcielenie IMAGINE umrze równie szybko. Bo zawsze coś spierdolimy. A ponieważ nie wiemy co, cykl się powtórzy, przecież ciągle się powtarza.

Gdy życie spowalnia, wycisza się, gaśnie- pozostaje wspomnienie, budzi się wyobraźnia. Bo tak naprawdę nie ma się już czego chwycić poza wewnętrznym przekonaniem. Poza spojrzeniem w otwartego okna światło. Znów majaczy nadzieja, że może nie wszystko było po nic. Że może to coś najbardziej szalone, niemożliwe, utopijne się odrodzi w innej formie, w innym czasie. Zaistnieje, spełni się. Sprawdzi. Na przekór wszystkiemu, wszystkim. Wbrew resztkom czystego rozumu. Choć to zwyczajnie pozbawione sensu majaczenie, to naturalne, po prostu bardzo czułe, piękne. Głęboko ludzkie.

W takim punkcie jest Krystian Lupa. Może i my. IMAGINE...

wtorek, 7 czerwca 2022

42.WST DZIEWICA ORLEAŃSKA Teatr Narodowy w Mannheim


W czasie trwania 42.Warszawskich Spotkań Teatralnych mogliśmy obejrzeć projekcję spektaklu Teatru Narodowego w Mannheim pod tytułem DZIEWICA ORLEAŃSKA Friedricha Schillera w reżyserii Eweliny Marciniak. Jednak nagranie było bardzo dobrej jakości, napisy w języku polskim, dla tych, którzy nie znają języka niemieckiego a obraz obejmował przestrzeń całej sceny Teatru Dramatycznego w Warszawie. Było warto. 

Ten, wydawać by się mogło, anachroniczny tekst o historii młodej dziewczyny z Lotaryngii, Joanny d'Arc, prostej wieśniaczki, która poprowadziła wojska francuskie do zwycięstwa nad Anglikami, dzięki nowoczesnej interpretacji, kompozycji i oprawie wizualnej stał się opowieścią o kobiecości a także o teatrze, aktorach, czasach współczesnych. 

Już początek zapowiada poziom emocji.  Mężczyzna z furią, z impetem uderza młodą kobietę w twarz. Usta wydają niemy krzyk, oczy wyrażają przerażenie, lęk, zaskoczenie. Jej głowa z rozsypującymi się gwałtownie włosami tańczy jak płomień na tle czerwieni. To prolog/przemoc, jaką stosuje ojciec/  i epilog/spalenie na stosie/ w jednym obrazie zamknięty, ilustrujący władzę patriarchatu. Joanna nie jest pokorna, nie chce słuchać ojca, zwleka z wyjściem za mąż. Ubrana jest w jasną sukienkę w kwiaty ale srebrne skarpetki, mokasyny są dysonansem wieszczącym zmiany. Staną się później integralną częścią zbroi, gdy nastąpi przemiana w dziewczynie, gdy odnajdzie cel w życiu, by spełnić przeznaczenie. 

Ewelina Marciniak w sposób mocny, skondensowany, dosadny akcentuje, co zazwyczaj się przemilcza. Pokazuje bezwstydną, prowokującą seksualność /scena z ojcem/. Wplata ją w bardzo wielu momentach spektaklu, w zmieniającej formie dla osiągnięcia różnych celów. Z jednej strony jasno sugeruje wyuzdanie Joanny, z drugiej podkreśla jej dziewictwo. To ta niejednoznaczność będzie tym, co uruchamia akcję, mężczyzn, jest napędem przemiany Karola, króla Francji, na początku  pogrążonego w letargu, depresji przez co przegrywał wojnę z Anglikami. Pojawienie się Joanny, Lolity-dziewicy, prostej dziewczyny znikąd, wszystko zmieniło. To jej deklarowana czystość, niedostępność seksualna budziła wyobraźnię mężczyzn, ich chuć i jurność w walce. Joanna na stosie wyglądała glamour, pociągająco, kusicielsko. Jest statyczna, widzimy, że pozuje do zdjęcia. Zupełnie inaczej niż -przywoływana już prywatnie przez aktorkę-surowa, ekspresyjna, aseksualna, na skraju szaleństwa Renée Jeanne Falconetti w niemym filmie Carla Theodora Dreyera z 1928 roku. Tym samym Ewelina Marciniak ilustruje przemianę figury Joanny aż po dzień dzisiejszy. Najpierw kontrolowana przez reguły patriarchatu nie uległa mu, potem wdarła się na jego teren i zwyciężyła, by przez kolejne wieki inspirować i być wykorzystywana dla partykularnych celów. 

Żona Karola to inny typ seksualności. Wyzywająca/współczesny taniec w wodzie, we mgle/, przez cały czas skąpo ubrana, nienawidzi dzieci, otwarcie odrzuca rodzicielstwo/brutalnie rzuca do wody plastikowego niemowlaka/ w gruncie rzeczy jest bardzo samotna, krucha, głęboko nieszczęśliwa. Wzruszająca.  Mocno przeżywa odrzucenie męża. 

Jeszcze inaczej przedstawia się sfera intymna aktorki 60+  w opowieści o czułości, która mówi o czystej radości płynącej z bliskości, spontanicznego związku z mężczyzną oraz miłości, jaką czuje do dziecka. Piękne to rozwinięcie tematu, bo dotyczy wieku kobiety, który jest zazwyczaj przemilczany, pomijany, nieważny. A tu mamy zaskoczenie, doświadczona aktorka, stara kobieta w prywatnym wyznaniu odkrywa głęboką mądrość, wrażliwość, wielkie piękno. Ma tyle do zaoferowania, do powiedzenia. Wystarczy zwrócić na nią uwagę, wystarczy jej posłuchać.

W spektaklu tym mężczyźni są w większości brutalni, agresywni, napastliwi(ojciec, Anglicy). Tylko Karol jest aseksualny, pasywny, wycofany. Bracia Joanny, wyznający, że jest kochana, wspaniała, ubrani są w dziewczęce sukienki. Nie jest łatwo im uwierzyć. Przebrani, nie są wiarygodni. Ich opinia jest dwuznaczna. Świat męski stoi w opozycji do świata kobiet. Ale kobiecość nie musi oznaczać słabości, uległości, podporządkowania. Nie jest synonimem rezygnacji z siebie.

Ewelina Marciniak wykorzystuje środki teatru postdramatycznego/wideo, brak linearnej fabuły, ciągłości, wtręty narracji współczesnych, komentarze aktorów, ich prywatne teksty, nowoczesna, super dizajnerska scenografia z przestrzenią dobitnie sygnalizującą nawiązanie do współczesności/, by połączyć tekst Schillera ze swobodną wypowiedzią, refleksją współczesnej perspektywy. Analizuje życiorys Joanny, tworzy jej profil psychologiczny, stara się ją poznać, odkryć tajemnicę fenomenu tej postaci, opisać żywotność jej legendy, wykorzystywanie jej przez artystów, intelektualistów, polityków. Ten spektakl też ją w jakiejś mierze eksploruje, bo Joanna służy uzasadnieniu pewnej tezy. Stanowi bazę wyjściową do rozważań na temat kobiecości, procesu kształtowania się tożsamości, tego, co po latach zostaje w pamięci. Spekuluje, co by było, gdyby Joanna dożyła późnej starości. Stawia pytania, zastanawia się, dlaczego brakuje odpowiedzi. Konstatuje, że trudno jest przywrócić do życia to, co dawno umarło, ale niesie nadal potężny potencjał. Spektakl jest próbą takiej transfuzji. Tym boleśniejszą, że kobiety nie są w stanie o sobie samych wiele powiedzieć, nie potrafią wiele zrobić, by zdezawuować stereotypy, pozbawić je siły nośnej, żywotnej, zakłamującej rzeczywistość. Zawsze pozostaje jakaś wersja, nowa perspektywa mniej lub bardziej przybliżona do prawdy. Wariacja na temat. Naznaczona subiektywizmem, skażona emocjami, osłabiana brakiem pewności siebie. Ukształtowana spuścizną historyczną, presją wychowania, siłą patriarchatu. Ale, jak udowadnia historia Joanny, zmiana jest możliwa. Zwycięstwo kobiety, mimo że nie dożyła późnej starości, jest niepodważalne. Dziś i w przyszłości wybór alternatywnych dróg prowadzących do spełnienia, może mieć szczęśliwe zakończenie.

Warto więc podejmować kolejne próby. Jest o co walczyć. Sztuka Eweliny Marciniak walczy.



DZIEWICA ORLEAŃSKA   Friedrich Schiller
PROJEKCJA SPEKTAKLU

reżyseria: Ewelina Marciniak
choreografia: Dominika Knapik
scenografia i światło: Mirek Kaczmarek
kostiumy: Natalia Mleczak
muzyka: Jan Duszyński
reżyseria wideo: Ewelina Marciniak, Przemysław Chojnacki
produkcja wideo: YANKI FILM
dramaturgia: Joanna Bednarczyk, Anna-Sophia Güther, Sascha Hargesheimer

OBSADA:
Annemarie Brüntjen, Boris Koneczny, Christoph Bornmüller, Sophie Arbeiter, Vassilissa Reznikoff, Maria Munkert, Arash Nayebbandi, Matthias Breitenbach, László Branko, Ragna Pitoll

fot. Christian Kleiner/Natalia Mleczak

poniedziałek, 6 czerwca 2022

42.WST WUJASZEK WANIA Teatr Ludowy w Krakowie

 


Małgorzata Bogajewska proponuje WUJASZKA WANIĘ Antoniego Czechowa w formie kameralnego teatru. Płynącego od motywacji, czucia, przeżywania do zrozumienia, oswojenia, akceptacji. Reżyseruje spektakl skupiony na budowaniu napięcia, gęstniejący emocjonalnie. To sztuka najwyższej, najszlachetniejszej próby.

Wnętrze domu jest klaustrofobiczne, stare, zużyte, w nieustającym remoncie. Skrzydłami ścian otwiera się na cały świat. Nie zdradza, że jest więzieniem, klatką, schronieniem. Uprzedmiotowionym marzeniem, samotnością, koniecznością bez alternatywy, bez możliwości wyboru. Jasny, ciepły kolor ścian, przykrytych cienką, ochronną folią, buduje atmosferę tego domu, rozświetla wnętrze. Mieszkańcy doskonale się wpisują w to otoczenie. Nie wiadomo, czy świat ich ukształtował, czy to oni świat na własne podobieństwo stworzyli i nieustannie, bez końca go remontują, zmieniają. I tak obraz zwykłej, normalnej, przeciętnej rodziny trwa poza konkretnym miejscem, poza czasem. Choć mówi się o nim, nie ma samowara. Jakby nie ma Czechowa. Jest człowiek, świat w kryzysie. Jego świadomość, czucie, udręka życia. Krystaliczne człowieczeństwo.

Bohaterowie są w fazie schyłkowej, na końcu drogi, która decyduje o kształcie, przeznaczeniu, sensie życia. Każdy z indywidualnym programem ale też już z bagażem porażek, klęsk, rozczarowań. Ze zdiagnozowaną ich przyczyną. Sztuka prezentuje końcówkę rozpoznania. Definiuje podsumowanie. Gdy się wszystko rozstrzyga, decyduje, kończy, a potem już będzie tylko zmierzało do ostatecznego rozwiązania-śmierci. Bez zmian, bez fajerwerków, bez walki. Ale z jakimś nieokreślonym do końca wrażeniem, że  nieważny jest ten ujemny bilans życia, brak miłości, brak szczęścia, spełnienia, rozczarowania.  To właśnie w tych usiłowaniach, próbach, syzyfowej pracy jest sens życia. W zapale, intencji, konieczności. W upokorzeniu, poświęceniu, samotności i świadomości daremności wszelkiego wysiłku. Bo nie o samo przeżycie tu chodzi. Życie samo w sobie ma wartość i sens. I wszystko, co ze sobą niesie. Dobro i zło. I wszelkie ich niuanse, odcienie. Wszystko.

W takim punkcie granicznym jest Niania(Jadwiga Lesiak). Ma demencję. Siedzi milcząca, nieobecna, wycofana. Już się nie krząta, nie robi na drutach, reaguje nieadekwatnie do sytuacji. Gaśnie. Robi wstrząsające wrażenie. Ale wystarczy być. Wiemy, kim była, co robiła. Czujemy, że odchodzi. I choć jest to widok bolesny, przejmujący, trudny do zniesienia, to mamy świadomość, że jej życie pełne pracy, oddania, służbie, jest spełnione. Jadwiga Lesiak pozwala nam w pełni odczuć tę intensywną, choć prawie milczącą obecność. 

Maria Wojnicka, wdowa i matka, pozostaje zamknięta w swoim świecie. Powtarza jak mantrę, że należy wierzyć i słuchać profesora. Ukształtowana przez przeszłość, w niej tkwi ubezwłasnowolniona. Jak pozostałe kobiety nie ma wiele do powiedzenia. Barbara Szałapak gra osobę, która ma wszystko za sobą. Niczego już nie dokona, niczego nie zmieni. Tym bardziej samej siebie. Upiera się tylko przy swoim ślepym oddaniu fałszywemu, męskiemu autorytetowi. 

Profesor Seriebriakow(Kajetan Wolniewicz), zdziecinniały hipochondryk jako naukowiec jest skończony, czeka na śmierć terroryzując otoczenie z zaciekłością, zaborczością stetryczałego starca, który boi się bólu, a tak naprawdę śmierci. Nic nie osiągnął, nic nie znaczy a jednak próbuje wpływać na życie innych. Irytuje swoją pewnością siebie, mimo że wie doskonale jak jest słaby, bezsilny. Nie sprzeda domu, nie kocha żony. Jest całkowicie bezużyteczny a jednak to jego obecność tak mocno elektryzuje otoczenie, powoduje, że wszyscy się zmieniają i mają szansę spojrzeć na siebie z innej, podsumowującej ich życie perspektywy. To starość histeryczna, zdziecinniała, bez godności, ale ponieważ taka jest, dopomina się uwagi, troski i w końcu ujmuje, wzrusza. Żona przy nim zostaje. 

Tielegin (Tadeusz Łomnicki), rozbitek życiowy ośmieszony przez żonę, do końca robi wszystko, by nie stracić radości i wiary w życie. Nie przeszkadza mu, że gra na ukulele. A gdy jeszcze śpiewa, rozbraja smętki, choć na moment, na mgnienie. Dowodzi, że może nie trzeba zbyt głęboko rozpamiętywać swego cierpienia, nie rozszarpywać ran. Bo to zabija, niszczy. Wybaczenie, a przynajmniej dystans do tych, którzy nas krzywdzą, pomoc im przynosi ulgę, daje poczucie, że robi się, co trzeba. Tadeusz Łomnicki z powodzeniem gra ciepłą postać, która naiwną, ufną wiarą kocha życie i swoją obecnością niepostrzeżenie wprowadza spokój, równowagę, radość. 

Wujaszek Wania(Piotr Pilitowski ) żył zawsze dla innych, nigdy dla siebie. Ze świadomością, że inaczej nie można. Zrezygnował z siebie i nic dziwnego, że nic mu na koniec nie zostało. Może poza uczuciem, że inne wybory, byłyby dla niego lepsze, szczęśliwsze. Ale taka myśl nie dawała mu żyć tylko przez chwilę. Wystrzeliła i zgasła. Pozostał do końca, kim był zawsze-dobrym, pracowitym człowiekiem. Wszystko przyjmował z pokorą. Ból skrywał. Scena, kiedy wchodzi z kwiatami i widzi Astrowa z Heleną, jest tym momentem, w którym wiemy co czuje, gdy cierpi z powodu straty/ nie tylko  kobiety, którą, wydaje się mu, że kocha ale wszystkich innych życiowych możliwości, z których zrezygnował/. Piotr Pilitowski doskonale potrafi oddać skalę dramatu tej postaci.

Doktor Astrow(Piotr Franasowicz) młodszy a już zmęczony życiem i sobą mężczyzna, też ciężko pracował przez całe życie. Jego miłość do ludzi, świata, piękna nie potrafiła go jednak ocalić. Kochał deklaratywnie (Helena),  nie chciał być z osobą, która była mu bezgranicznie oddana(Sonia).  Tylko pragnął, całe życie pragnął, nawet wiedział czego pragnie a ponieważ nie wierzył w siebie i starał się za mało, pozostał z niczym. Świadomość, że życie w swej istocie nie ma sensu, zagłuszał pijaństwem na umór. Piotr Franasowicz gra młodego, pełnego werwy, energii Astrowa. Dynamicznie, sugestywnie. Tym bardziej dramatycznie odczuwa się brutalnie cyniczne zachowanie jego bohatera. Szczere wyznania. Samooskarżenia. I końcowe wycofanie. 

Piękna, namiętna Helena(Roksana Lewak) wszystkich rozpala ale nikogo nie zaspokaja. Jest  tajemniczym przedmiotem pożądania, jednak zmarnowała wszystkie atuty: talent muzyczny, urodę, zmysłowość. Szansę na szczęście straciła w momencie wyboru profesora Seriebriakowa na męża. Kolejne jej decyzje były konsekwencją pierwszej. Cały potencjał zaprzepaściła. Pogrążona w melancholii, bez miłości traci chęć do życia. Rezygnuje z oferty Astrowa, znosi humory męża, który staje się coraz bardziej uciążliwy, próbuje nawiązać bliższe relacje z Sonią. Rozumiemy ją, bo Roksana Lewak dokładnie swoją grą odkrywa motywacje, wyjaśnia wybory, ilustruje zachowanie Heleny. Żal nam tej młodości straconej, tej urody tylko do kontemplowania, podziwiana.  I tego, że się poświęca, choć każda inna decyzja byłaby złym wyborem(Astrow, Wujaszek Wania). Tragizm tej postaci polega na tym, że nie może żyć dla siebie. Pozostaje, jak inni, w sytuacji bez wyjścia. Marnotrawi potencjał, jest nieszczęśliwa i mimo że jest młoda, jej życie się skończyło. Nic się w nim już nie zmieni. Po kres.

Dobroduszna, ufna, oddana Sonia(Maja Pankiewicz) ujmuje swoją skromnością i skrywaniem bólu, na który nie zasłużyła. Przyjmuje cios za ciosem z pokorą, spokojem, godnością. Przemilcza te razy od ludzi, których kocha nad życie. Wybacza. Zakłamuje rzeczywistość, by nie stracić resztki radości, energii, siły niezbędnej do życia. Ona też jest młoda/jak Helena, Astrow/ ale wszystkie wątki jej życia już się domknęły. Życie Soni jest wypadkową decyzji niezależnych od niej samej. Będzie, jak było. Świadomość tego nie zabija jej a wzmacnia. Jest naturalna. Tak więc dalej uporczywie będzie pracować, trwać, żyć i to jest jej wybór. Maja Pankiewicz w subtelny, delikatny sposób pokazuje przemianę nieporadnej, nieśmiałej, zakompleksionej Soni w osobę, która przejmuje inicjatywę i bierze odpowiedzialność za siebie i innych. Z jakąś nadludzką dyscypliną, determinacją, akceptacją. Z wiarą. 

I w końcu mała dziewczynka, piękna jak aniołek, gra na skrzypcach. Ona jest początkiem, który może rozwinąć się w spełnione, szczęśliwe ciągi dalsze. Ma talent, potencjał, czas. Jej życie może przynieść to wszystko, czego zabrakło lub co stracili, zaprzepaścili bohaterowie Czechowa. Za czym tęsknili, za czym śnili, co naprawdę prawdziwie, mocno by ze wzajemnością pokochali. Bez duchowego cierpienia, bez zawodu, rozczarowania, zwątpienia. Czy jednak jest to możliwe? Warto pomarzyć, że tak. Warto pomyśleć, że wszystko jest możliwe.

Piękny, mądry, prawdziwy spektakl o ludziach, o życiu, o trudnym człowieczeństwie wyczarowała swoją sztuką Małgorzata Bogajewska. Przedstawia nam ludzi, którzy żyją wyłącznie dla innych, spragnionych miłości, szczęścia, spokoju. Daje odczuć klęskę tych wysiłków. Aktorzy z najwyższą maestrią oddali jej wizję  na scenie. Energia popłynęła ku widzom. Ci byli zachwyceni. Bo taka sztuka krzepi, wzrusza, uszczęśliwia. Nadal mocno działa. 


WUJASZEK WANIA  Antoni Czechow

tłumaczenie: Agnieszka Lubomira Piotrowska
reżyseria: Małgorzata Bogajewska
scenografia: Anna Maria Karczmarska
muzyka: Bartłomiej Woźniak
reżyseria światła: Dariusz Pawelec
inspicjent, sufler: Manuela Nowicka

OBSADA:
Kajetan Wolniewicz(Seriebriakow), Roksana Lewak(Helena), Maja Pankiewicz(Sonia) (gościnnie), Barbara Szałapak(Maria Wojnicka), Piotr Pilitowski(Iwan Wojnicki), Piotr Franasowicz(Astrow), Tadeusz Łomnicki(Tielegin), Jadwiga Lesiak (Niania)(gościnnie), Piotr Piecha(Robotnik), Pola Galica-Galoch / Gabriela Sarbiewska (gościnnie)(dziewczynka)

fot. Klaudyna Schubert

czwartek, 2 czerwca 2022

42.WST KOMEDIA. WUJASZEK WANIA TEATR ZAGŁĘBIA W SOSNOWCU



To Czechow z innej bajki. Słowo KOMEDIA, usytuowane na początku tytułu, do czegoś zobowiązuje i twórcy spektaklu się z tego metodycznie wywiązują. Ale nie bez konsekwencji. Nie bez strat.

Humor, dowcip, piosenka disco polo, kolorowe baloniki, różowa imprezowa peruka, sztuczne kwiaty, mocna charakteryzacja i kostium kojarzący się ze strojem klauna, gra aktorska na pograniczu pastiszu, groteski, zabawy konwencją, wywołują śmiech, ocieplają wizerunek bohaterów, usprawiedliwiają ich psychologiczny portret ale jednocześnie go spłycają, upraszczają, pozbawiają wieloznaczności, egzystencjalnej tajemnicy, głębi. Wszystko jest oczywiste, uproszczone, przewidywalne. Dla łatwego zrozumienia, przeżycia, uhahania.  Poruszamy się po powierzchni, ignorując bardziej złożone analizy. Gruba kreska charakterystyk postaci wzmacnia nieznośną lekkość bagatelizowania sytuacji życiowych, realnych problemów, klęsk, emocjonalnych porażek. W efekcie wszystko, co najważniejsze a więc prawdziwy obraz  społeczności w kryzysie, zamazany intensywnymi kolorami karykaturalnej gry aktorskiej, oprawy plastycznej, blaknie, ginie. Obśmiany, staje się nieważny. 

A przecież scenografia celnie podkreśla całkowity rozkład. Właściwie dom przestał istnieć. Nie ma ścian, sufitów, okien-przestrzeni ważnej dla życia rodziny. To, co jest przyczyną kłótni /majątek, dom/ już nie istnieje. Tylko przesuwane 3xdrzwi zbite w trójkąt stanowią przestrzeń intymną, skrywaną, wstydliwą. Ale do bólu umowną. Przez nie przetaczają się bohaterowie, w ich obrębie przycupnięci, ukryci zwierzają się, dzielą się swoimi tajemnicami/Sonia mówi o swej miłości do doktora, gdy ten pochłania żarłocznie suchą bułkę, Sonia z Heleną piją bruderszaft, zbliżają się do siebie/, przeżywają swoje smutki. Te poruszające się, często centralnie usytuowane drzwi-przejścia są wspaniałym pomysłem łączącym bohaterów. Tylko tyle zostało z domu, kapsuła czasu z samymi wyjściami awaryjnymi służącymi do ucieczki w nieograniczoną niczym przestrzeń wolności. Kilka mobilnych kolorowych ławek z poduszkami, samotny żyrandol z różowym misiem, nieśmiertelny samowar, teatralne rekwizyty/sztuczny, różowy tort, filiżanki przyklejone do tacy, czego się nie ukrywa, narysowana na papierze karafka z wódką, kieliszki/,  podkreślają umowność, pozory  prawdy, życia i to, że członkowie rodziny, jej znajomi są życiowymi rozbitkami, wydaje się, bezdomnymi biedakami, bankrutami życiowymi. Marną imitacją bohaterów ze sztuk Czechowa. To nieudacznicy, którym nie współczujemy, to ofiary losu, których upadkiem się nie przejmujemy, to nieszczęśnicy, których nie polubimy. I nie chcemy widzieć w nich siebie. Ta komedia nie ociepla wizerunku a dystansuje, nie śmieszy. 

Wujaszek Wania/Tomasz Muszyński/ wygląda jak jedno wielkie nieszczęście/białe skarpetki, sandały, spodnie mocno zielone pod pachy, kolorowy szlafrok, włosy przetłuszczone, twarz przemęczona, zwiędła/. Budzi litość. Doktor Astrow/Aleksander Blitek/ już nie młody, ale też nie stary, niestety sterany znojem codzienności, własnych słabości i niemocy, pozostaje do końca bez nadziei, radości i chęci do zmian. Pije. Nawet jego zaangażowanie w sadzenie lasu, zainteresowanie ekologią, troska o ludzkość jest mało wiarygodna, fasadowa. Profesor Sieriebriakow/Przemysław Kania/ stetryczały hipochondryk terroryzuje wszystkich, potrafi tylko nękać żonę, wzbudzać litość, odciąga uwagę od swoje bezużyteczności. Oprócz matki/Maria Bieńkowska/, siostry/Joanna Połeć/ i młodej żony/Mirosława Żak/, które nie mają w ogóle nic do powiedzenia, nikt go nie szanuje, nie ceni. Pasożytuje. Robi dużo hałasu wokół własnej osoby. Matka zachowuje się jak upiór, z innego porządku, z innej imprezy. Tylko niania/Ryszarda Bielicka-Celińska krząta się, robi na drutach/ i Sonia nosi kalosze, sprzęty do pracy na roli/ są normalne. Pracują cały czas. Myślą zdroworozsądkowo. 

Ciekawe, że nikt tu naprawdę nie kocha nikogo, choć każdy o tym marzy. Ciągle umierający, słaby Profesor nie kocha żony, ona, wycofana, zimna, obojętna, zadowala się jego obecnością. Doktor kocha deklaratywnie, bo interesuje go wyłącznie kontemplacja piękna. Nie pragnie Heleny lecz jej urody, młodości, świeżości. Wujaszkowi też wydaje się, ze kocha Helenę ale on tęskni za utraconą młodością, za życiem, z którym kompletnie nic nie zrobił. Helena już w przeszłości mogła być jego. Sonia, jak twierdzi sama, brzydka choć dobra, pracowita, kocha doktora lecz platonicznie, bo on jest poza jej zasięgiem. Naiwna, infantylna, dziecięca, nijaka cierpi w samotności.

Wszystkie emocje, uczucia, działania są pozbawione energii. Profesor po całych nocach markuje pracę naukową. Jest starym dzieckiem. Jego młoda żona próżnuje, nie widzi sensu w robieniu czegokolwiek. Jak mąż nie ma już w sobie życia. Reszta towarzystwa przy nich gnuśnieje. Słabnie. Popada w depresję. Może oprócz pełnokrwistej, wiarygodnej, jak z obrazka klasycznej Niani. Sonia jest naiwną, głupiutką gąską. Wujaszek Wania, mimo kolorowej powierzchowności, pozostaje bezbarwny. Nie można o nim myśleć ze współczuciem, szacunkiem. Doktora pomysł na ratowanie siebie, ludzi i świata jest tylko pozą. Pragnie piękna. Wyłącznie udaje, że chce czegoś dokonać, że żyje. Atmosfera nie gęstnieje od grozy, przygnębienia i beznadziei, bo jest rozbrajana gagami, żartami, wesołymi opowieściami, humorystycznie  użytymi teatralnymi rekwizytami, obecnością gadającej wielkiej kury/Beata Deutschman/. Niepokój płynie podskórnym nurtem, ale kontrolowany jest przez dowcip, neutralizowany przez śmiech. Tylko samowar, stojący na scenie, wygląda poważnie.  

Na koniec wszystko wraca do starego porządku i wydaje się, że taki obrót sprawy bohaterów zadawala. I ożywia, i uspokaja. Znieczula. Nic się nie zmieni, nie wydarzy. Przebłyski świadomości własnej kondycji zostały na powrót zgaszone. Mozół życia, praca, jak niezaspokojony wampir, będzie wysysała z nich  radość życia po kres. A nadzieja na nagrodę- szczęście i odpoczynek- możliwa będzie dopiero w życiu po niby życiu. Jeśli wystarczy wiary. Kiepskie to pocieszenie. Marny powód do śmiechu.

Jędrzej Piaskowski z pomocą dramaturga Huberta Sulimy reżyseruje na wesoło. Scenografia/Anna Met/, która dekonstruuje i kostiumy/też Anna Met/, które obnażają groteskowość sytuacji, postaci bardzo pomagają w zilustrowaniu bohaterów żałosnych, słabych, skazanych tylko na siebie. Bez cienia szans na lepsze, znośniejsze życie. Monotonna, przygaszona muzyka Jacka Sotomskiego pogłębia uczucie beznadziei. Pomysł był dobry, tylko środki nie sprostały wytyczonemu celowi. Bo to nie jest ten rodzaj poczucia humoru, który rozczula, pomaga zrozumieć zły los bohaterów, patrzeć na ich niedolę ze współczuciem, zrozumieniem, z przymrużeniem oka. Nie jest nam żal bohaterów, śmiechem zagłuszamy zażenowanie, czujemy litość, bo myślimy że sami sobie są winni, że na swoją marną egzystencję ciężko zapracowali swoimi wyborami, zgodą na poddanie się losowi. Bo tacy po prostu są.

Zwraca uwagę w tej reżyserii umiejętność rozsadzenia, unieważnienie zarówno przestrzeni, w której poruszają się bohaterowie, jak i konsekwentna dekonstrukcja charakterystyk postaci. Rezygnacja z rodzajowości obrazu, zrzucenie kolejnych warstw interpretacyjnych, do których przez przeszłe inscenizacje byliśmy przyzwyczajani, pokazuje całkowitą mizerię egzystencjonalną, niewydolność intelektualną, śmierć emocjonalną człowieka. Tym samym Piaskowski stawia przed nami społeczność, rodzinę, jednostkę całkowicie bezsilną nie tylko wobec własnych problemów ale i wyzwań teraźniejszych i przyszłych świata. Król jest nagi. Z materią w takim stanie psycho-fizycznym,  nieświadomą swego rzeczywistego położenia, kompletnie nie radzącą sobie z czymkolwiek, na pewno żaden problem nie zostanie rozwiązany. W tym kontekście wyobrażenie, że praca, praca, syzyfowa praca pozwoli ludziom przetrwać a spełnienie nastąpi dopiero w przyszłym życiu rzeczywiście może wydać się śmieszne. Mnie nie jest do śmiechu.


Komedia. Wujaszek Wania  Anton Czechow

reżyseria: Jędrzej Piaskowski
dramaturgia i opracowanie tekstu: Hubert Sulima
scenografia i kostiumy: Anna Met
muzyka: Jacek Sotomski
światła: Monika Stolarska

obsada: Maria Bieńkowska, Ryszarda Bielicka-Celińska, Beata Deutschman, Joanna Połeć, Mirosława Żak, Aleksander Blitek, Kamil Bochniak, Przemysław Kania, Tomasz Kocuj, Tomasz Muszyński

środa, 1 czerwca 2022

42.WST HALKA Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie

 

HALKA, spektakl Starego Teatru z Krakowa, w reżyserii Anny Smolar przedstawia  rozbudowaną wersję  libretta opery Stanisława Moniuszki. Twórcy dekonstruują je, na nowo interpretują. Przepisują tekst pierwotny lecz nie zmieniają tytułu. Tworzą wariacje na temat przemiany przedstawicieli władzy i reszty społeczeństwa, ewolucji ról jakie pełnią w życiu kobiety i mężczyźni, wywlekają to, co zawsze było ukryte, wstydliwe, przemilczane/niechciana ciąża, aborcja, wulgaryzmy/. Obserwujemy obraz współczesnego układu społecznego w opozycji do tradycyjnego kanonu, który wydaje się naiwny, płytki, jednowymiarowy. Już obcy. Ta inscenizacja to jego jawna demistyfikacja. Alternatywna propozycja. Z wyraźnym wskazaniem, że przeszłość jest zła, niesprawiedliwa, anachroniczna a współczesność jest naturalnie dobra, wyzwalająca. Do wynegocjowania. To ma przekonać wszystkich, że zmiany są konieczne, zmierzają w dobrym kierunku. Inaczej być nie może. Wystarczy chcieć. Wystarczy spróbować.

Artyści koncentrują się na modyfikowaniu treści, zmianie formy, wypracowaniu spójnego przesłania. Bawią się językiem, charakterystykami bohaterów, ich tożsamością. Rozsadzają kanon, dopisują sceny, znaczenia, konteksty, komentarze. Nie tykają muzyki Moniuszki, ale w końcu tworzą zrąb własnej. Spektakl pokazuje proces przekształcania się starego świata w nowy, nam współczesny. I to od pierwszej do ostatniej sceny. 

W pierwszej części spektaklu aktorzy mówią w trzeciej osobie tekstem z didaskaliami. Od początku tworzony jest dystans do granych postaci, dążenie do maksymalnego ich dookreślenia, scharakteryzowania i zdyskredytowania. Ośmieszenia. Demaskowany jest infantylizm historii, płytkość motywacji, brak tragizmu. Halina /Aleksandra Nowosadko/, będąc w ciąży nie wie, czy urodzi dziecko, co z nim ewentualnie zrobi. Zosia/Magda Grąziowska/ jest wycofana, ubezwłasnowolniona, zagubiona. Przyszły teść Janusza, Stolnik,/Roman Gancarczyk/ sugeruje Halinie aborcję, dla dobra Zofii, dla jej szczęścia.  Chroni swoje dziecko, pragnąc pozbyć się cudzego. Okrutna to propozycja wyrażona wprost w ciepłym, dobrotliwym tonie. Dziewczyna rodzi dziecko i nie popełnia samobójstwa. To pierwsza scena zmiany operowej narracji, która była możliwa. Dowód  buntu przeciw patriarchatowi, który rządzi, podporządkowuje i gnębi nie tylko kobiety. Krok po kroku twórcy spektaklu budują wrażenie, że każda wariacja na temat rozbijania  kanonu jest możliwa. Tak, by uzasadnić konieczność zmian. Bo alternatywne życie jest możliwe, czego przykładem jest opowiedziana prawdziwa historia Teofilii Pytko/żona Wyspiańskiego/.

Cele twórców podkreśla scenografia i kostiumy Anny Met. Są jakby poza czasem. Zarówno przestrzeń z plastikowym wodospadem, landszaftem z przetaczającymi się tabunami chmur, księżycem w pełni, kamieniem jako góry szczytu, ze starymi meblami, jak i przerysowane, jaskrawe kostiumy, karykaturalne stylizacje  pomysłowo wzmacniają zmiany zachodzące w czasie, podkreślają przemianę bohaterów.  Podobny efekt daje tańcząca postać, Tancerka/ Karolina Kraczkowska- dobry duch dokonujących się zmian, opiekunka, przewodniczka kobiet/, muzyka Enchanted Hunters /Magdalena Gajdzica, Małgorzata Penkalla/, układy choreograficzne Pawła Sakowicza, postać Dudziarza/Alicja Wojnowska/, figura bez właściwości. Konstrukcja wypowiedzi bohaterów, język, jakim się posługują jest szczególną, bardzo ważną charakterystyką postaci. Wszystko to odzwierciedla zawirowanie w czasie, chaos, element obcości. Symbolizuje przemianę. Potęguje wrażenie jakby nic do siebie nie pasowało, bo pochodzi z różnych porządków, kłócących się perspektyw, racji. 

Druga część spektaklu to inny świat. Kobiety są wyzwolone, pewne siebie, silne. Empatyczne. To zupełnie inne osobowości. Przestają być ofiarami, uzyskują podmiotowość. Ich wzajemne relacje są serdeczne, bliskie, ciepłe. Mężczyźni przejmują ich role. Opiekują się dzieckiem, uzgadniają warunki jego wychowania /Radosław Krzyżowski w roli Janusza, Łukasz Stawarczyk jako Jontek/. Ci, którzy byli słabi, biedni, wykluczeni uzyskują wyższy status. Wiodą lepsze życie. Są hardzi, wymagający, walczą o swoje. Podziały społeczne nie są widoczne. Zgromadzeni tworzą patchworkową społeczność, rodzinę.  Zachowują autonomię. Wyrazistość. Mają większą świadomość siebie, własnej tożsamości, siły z niej płynącej. Wiedzą, że porozumienie można wypracować, konsensus osiągnąć, rozwiązania alternatywne zaakceptować, zmiany  przeprowadzić, swoje podejście do świata, innych ludzi ciągle modyfikować. Choć nie jest łatwo, dochodzi do spięć, ostrej dyskusji. Ale wszystko jest możliwe. Najdobitniej ilustruje to końcowy taniec bohaterów z krzesłami. Wspólny śpiew w nowej HALCE, ich HALCE. Starej w ogóle nie usłyszymy, jakbyśmy mieli ją zapomnieć, wymazać, zagłuszyć. Unieważnić.

Spektakl jest nierówny. Łączenie różnych estetyk, tak wielu perspektyw może wydawać się nieuzasadnione, trudne do zrozumienia. Dłużyzny drugiej części męczą. Zaburzona dynamika, nierówne tempo, słabnące napięcie sprawia, że pojawia się momentami nuda. Imponuje natomiast pomysł sam w sobie: intrygujący, buńczuczny, ambitny. Bardzo ciekawe są rozwiązania inscenizacyjne, sposób dekonstrukcji anachronizmów i teatralna konstrukcja nowego ładu społecznego, nowego bohatera.  

Teatr Anny Smolar i Natalii Fiedorczuk to przygoda. Podróż w nieznane. Propozycja powiązania czasu przeszłego z teraźniejszym, w nim konfrontowania relacji międzyludzkich, uchwycenia  zmian mentalnych, podkreślenia różnic światopoglądowych, zniesienia podziałów społecznych. Nie jest to łatwe zadanie, nie jest to prosta układanka. Spektakl przeprowadza dowód postawionej tezy.  Wierzy w siłę argumentów.  Rozumem się posługuje i do niego odwołuje. Nie do intuicji, przeczucia, emocji. To w gruncie rzeczy teatr wykalkulowany. Ale nie bez poczucia humoru, lekkości, polotu. Programowo modeluje człowieka. Poważny ma cel do osiągnięcia-przyzwyczajenie widza do spoglądania na sztukę z różnej , nawet najbardziej karkołomnej, szalonej perspektywy. Bo to otwiera go na nowe doznania, przygotowuje na zmiany, nieoczekiwane doświadczenie. Zwłaszcza, że doskonała gra aktorów Starego Teatru zachwyca, bawi, zaskakuje a ogromna praca, zaangażowanie w projekt całego zespołu twórców imponuje. Teatralna HALKA rozsadza i na powrót scala. Za każdym razem jest to inna układanka, obraz życia tych samych bohaterów ale jednak innych, uwolnionych od stereotypu, pełnokrwistych postaci. 


HALKA
autor: Natalia Fiedorczuk, Anna Smolar we współpracy z zespołem aktorskim
reżyseria: Anna Smolar
asystentki reżyserki: Ewa Galica, Kalina Dębska
scenariusz: Natalia Fiedorczuk, Anna Smolar we współpracy z zespołem aktorskim
scenografia, kostiumy: Anna Met
asystentka scenografki: Stefania Jabłońska
choreografia: Paweł Sakowicz
muzyka: Enchanted Hunters (Magdalena Gajdzica, Małgorzata Penkalla)
reżyseria światła, wideo: Liubov Gorobiuk
inspicjent, sufler: Zbigniew S. Kaleta

obsada:
Aleksandra Nowosadko/Halka/, Magda Grąziowska/Zosia/, Karolina Kraczkowska (gościnnie)/Tancerka/, Alicja Wojnowska/Dudziarz/, Roman Gancarczyk/Stolnik/, Radosław Krzyżowski/Janusz/, Michał Majnicz/Dziemba/, Łukasz Stawarczyk/Jontek/

fot. Magda Hueckel