środa, 31 stycznia 2018

NAD CZARNYM JEZIOREM TEATR ATENEUM


Jak poradzić sobie z samobójczą śmiercią 14-letnich dzieci, jak ją zrozumieć, zaakceptować, dalej po stracie żyć? Oto problem przed którym stoją rodzice Fritza i Niny, współczesnego Romea i Julii, mimo że minęły już cztery lata od tego tragicznego w skutkach wydarzenia. Poprzez uczestnictwo w sztuce, również i my, widzowie stawiamy sobie te same pytania. Jesteśmy tak blisko bohaterów, że bliżej już się nie da. Bo poznajemy charaktery, osobowości, życiorysy,  głębokość relacji, bliskość więzi pomiędzy bohaterami, słuchamy, jak roztrząsają, co się wydarzyło i dlaczego, staramy się razem z nimi poznać całą prawdę, bez względu na to, jaka by nie była, w malutkiej salce SCENY 61, cóż z tego, że pustej, szarej, oświetlonej tylko trzema białymi neonami. Z biegiem czasu- przynoszącym coraz więcej informacji, emocji, napięć- mamy szansę poczuć to, co czują zrozpaczeni, zagubieni, chorzy z bólu i cierpienia rodzice. Nie radzą sobie ze śmiercią dzieci, jak nie radzili sobie ze swoim życiem. Po to jest ta nasza z nimi bliskość, by zrozumieć, że między nimi jej nie ma. Po to jesteśmy tylko my i oni, by wypełnić pustkę, która w nich rośnie i tak im doskwiera, więzi. By nic nie odwracało uwagi od tego, co wypełza z wnętrza postaci, z pamięci i toksycznie poraża bezsilnością, samotnością, zagubieniem. Uświadamiając, że każdy może znaleźć się w podobnej sytuacji, gdy musi się zmierzyć ze śmiercią, żałobą, akceptacją odejścia.  I nie będzie mógł uciec. To klaustrofobiczne położenie wizualizuje mała przestrzeń z kilkoma drzwiami do wyjścia dla sytuacji bez wyjścia bohaterów i widzów, ich cieni, którzy podobnie jak oni szukają rozwiązania zagadki, tajemnicy życia i śmierci. W tym wypadku miłości dla śmierci. Śmierci z miłości. Bo wiemy już, wiemy to na pewno, że MIŁOŚĆ TO ŚMIERĆ, ŚMIERĆ TO MIŁOŚĆ A TO TU JEST NIEFAJNE.

Co zastanawia, bo dlaczego ma być fajnie? Muszą być fajni rodzice, ich dzieci, fajne życie wspólne i indywidualne. Nie było i młodzi postanowili wylogować się z tego świata. Łatwo żyli, łatwo pożegnali się z życiem.  Nie z jakiegoś dramatycznego, konkretnego powodu ale w buncie młodości i miłości nieprzygotowanej do walki o siebie. Wiedzieli, że rodzice swą walkę przegrali. Fritz i Nina nie zdecydowali się, by być razem. Wystarczyło im wyobraźni i sił, by umrzeć  razem.

Sztuka Dei Loher ostro rozprawia się z dysfunkcyjną rodziną, słabością jej członków. Jest poważnym oskarżeniem. Iwonie Kempie, reżyserce spektaklu, i aktorom udało się pokazać przyczyny jej rozpadu poprzez charakterystykę postaci rodziców, ich relacji, więzi. Opis ich egzystencji, historie, zachowanie. Żałoba, która się nie może skończyć wydaje się zasłużoną karą za zmarnowane życie, śmierć dzieci, nieumiejętność zrozumienia, co się tak naprawdę wydarzyło. Nic dziwnego, że ból potężnieje i niszczy każdego z nich. Rozmawiają na zgliszczach. Sami są niezdolni do życia. Trwają dalej, raczej na złe niż na dobre. Zło się nie odstanie. Ból nie minie.  I  wiemy o tym dzięki aktorom, którzy skutecznie grą aktorską nakręcają tę sprężynę rosnącego napięcia i niszczącej rozpaczy. Do jednego nieszczęścia jakim jest porażka ich związków, doszła tragiczna śmierć dzieci. Związani są jedynie tą relacją, jak im się wydawało, niezawinionego przez siebie cierpienia.

Cloe Agaty Kuleszy jest najbystrzejsza. Ambitna, zdolna, zapracowana materialistka kieruje browarem i chce osiągnąć sukces. Walczy. Zapewne nie miała czasu dla syna, który tak naprawdę nie był złym dzieckiem. Cloe na początku jest najbardziej ze wszystkich spokojna i wycofana,  jakby panowała nad sytuacją. To tylko poza, gorset pozwalający jej pracować, żyć dalej,  zajmować się innymi.  Zobaczymy jednak jej przenikliwość, czułość, wolę walki, choć z powodu lojalności do męża, przywiązania i odpowiedzialności za niego i browar zrezygnowała z tego, by zmienić życie. A miała szansę, mogła!

Jej mąż, Eddie Sławomira Maciejewskiego, jest całkowitym jej przeciwieństwem. To bezbarwny,  adecyzyjny, znudzony, nieodpowiedzialny słabeusz, mąż i ojciec. Wszystko, co odziedziczył, co żona wypracuje, najchętniej by rozdał. Buja w obłokach. Beztrosko przemyka przez całe życie. Ale kocha Cloe. Przynajmniej tak twierdzi.  Nieobecny w życiu żony i syna- nie znał go dobrze, nie mógł mieć wpływu na ukształtowanie silnego charakteru. Nauczyć go mógł tylko życia po najmniejszej linii oporu, bez walki. Fritz się destrukcyjnie buntuje; rozbija nowy, szklany stół i zostawia 90 euro. Umieszcza w środku tej demolki lapidarny list pożegnalny, który jest oskarżeniem rodziców i uzasadnieniem samobójstwa. Chce dotknąć ich do żywego, wie na czym im najbardziej zależy. Szczególnie matkę.

Else Magdaleny Schejbal jest krucha, nadwrażliwa, całkowicie się rozsypuje. Choć docieka, drąży, pyta. Podporządkowana, słaba, uległa, całe życie się dostosowywała do decyzji męża, Johnny'ego. Wykonuje nudną,spokojną pracę w księgowości, w skutek czego była coraz bardziej niezadowolona z życia, sfrustrowana, nieszczęśliwa, co tłumiła, ukrywała. Ale nieszczęśliwa matka to nieszczęśliwa córka. Else skupiona na sobie, nie zauważyła prawdopodobnie, że Nina staje się taka jak ona.

Johnny Wojciecha Brzezińskiego jest typem niespokojnego, ciągle szukającego swego miejsca pracownika banku. To on narzucał żonie i córce nieustanne przeprowadzki, tak że nigdzie nie czuły się u siebie. Chciał przenieść się do miasta, sam o to prosił pracodawcę, miał nadzieję na awans. Wada serca Else, którą ma od urodzenia, jest jego wadą. Z lęku o zdrowie i życie żony obsesyjnie obserwuje ją w dzień i w nocy. Nina pewnie ten lęk ojca dziedziczy. Boi się o matkę, którą kocha. Boi się żyć. Johnny skoncentrował się na żonie, nie zdążył poznać i zrozumieć córki. Po jej śmierci nie jest w stanie pracować, załamał się. Przeżył, ona nie była w stanie. Jak matka podporządkowała się swojemu partnerowi, którego kochała. I ta słabość charakteru, lęk, że się z nim rozstanie, bo ojciec znów w nowe miejsce wyruszy, prawdopodobnie sprawiło, że zgodziła się popełnić razem z nim samobójstwo.

Wszyscy się kochają ułomną miłością. Młodzi niedojrzałą, szaloną, rodzice wypaloną, opartą na przyzwyczajeniu, poczuciu obowiązku. Ale mają siebie. Dwa małżeństwa, cztery osoby nie mają szans, by wszystko rozpocząć od początku; stracili złudzenia, zbyt są doświadczeni. Poza tym prawda o nich, dzieciach, powodach ich śmierci jest lekcją spóźnioną. Nie przyniesie ulgi, nie ukoi bólu tylko go oswoi, wyciszy, stłumi. Z nieumiejętności  zmiany, wsłuchiwania się w siebie, w innych, z braku rozpoznawania co jest fałszem a co prawdą pozwoli zaledwie dalej trwać.

Agata Kulesza stworzyła najlepszą rolę spektaklu: skupioną, skontrastowaną, dramatyczną, konsekwentną. Poraża jej sceniczna metamorfoza, siła odkrywanej prawdy o bohaterce, przekonuje ból po stracie syna, współczucie okazane Else. Magdalena Schejbal nie radzi sobie z artykulacją, intonacją, interpretacją tekstu, szczególnie na początku spektaklu. Nie znajduje pomysłu, jak grać, jakby nie była pewna jaki portret psychologiczny swojej bohaterki chce nam przedstawić. Tekst sztuki jest szczególny, trudny i nie podpowiada prostego wyboru. Panowie również mają problemy ze swoimi postaciami, by były bardziej przekonujące. Bo wszystko jest zaklęte w słowach, w opowiadanych wspomnieniach, historiach. W ich wybrzmieniu, oddziaływaniu na aktorów a poprzez nich na widzów. To one mają nieść ból, lęk i emocje. Mają decydujący wpływ na to, czy przybliżymy się do zrozumienia tego, co się tak naprawdę NAD CZARNYM JEZIOREM wydarzyło.


NAD CZARNYM JEZIOREM DEA LOHER

przekład – Grażyna Kania
reżyseria i opracowanie muzyczne – Iwona Kempa
scenografia – Justyna Elminowska
reżyseria światła – Mateusz Wajda

Występują:

Cleo – Agata Kulesza
Else – Magdalena Schejbal
Johnny – Wojciech Brzeziński
Eddie – Sławomir Maciejewski

premiera: 28.01.2018

fot. Bartek Warzecha

wtorek, 30 stycznia 2018

SKŁODOWSKA. RADIUM GIRL TEATR PAPAHEMA TEATR WARSAWY


Spektakl SKŁODOWSKA. RADIUM GIRL zaskakuje. Zaskakuje bardzo, bardzo pozytywnie. Okazało się, że o Marii Skłodowskiej-Curie i czasach, w których przyszło jej żyć, można opowiadać mądrze, z niezwykłą lekkością, pomysłowością, pasją. W dynamicznym tempie i zmiennej formie, w przeplatających się różnych scenicznych narracjach, bezkompromisowo i szczerze, niezwykle dowcipnie, otwarcie poruszając intymne, trudne tematy dotyczące kobiety, matki, żony, kochanki, ikony polskiej i światowej nauki/dwa Noble/, człowieka z krwi i kości. W czasach twardego, nieprzejednanego patriarchatu, opresyjnej dominacji męskiej kontrolującej, hamującej emancypacyjne dążenia, potrzeby, możliwości kobiet.

Sukces tego biograficznego spektaklu to kompozycja tekstu sztuki, jego nowoczesny język oraz błyskotliwa reżyseria Agaty Biziuk i bardzo sprawne warsztatowo aktorstwo, które imponuje doskonałym przygotowaniem i kondycją.  Reżyserka ma koncepcję, wypracowaną wizję efektu, jaki chciałaby uzyskać a aktorzy wiedzą, co i jak mają grać. Nie ma przestojów, wahania, rozwleczenia, zawieszenia akcji. Dzięki temu widzowie nie mają szansy się nudzić, bo ciągle zaskakiwani są interesującym ujęciem, ciekawą interpretacją przedstawianego tematu. Spektakl przebiega imponująco sprawnie. Paulina Moś, Helena Radzikowska, Paweł Rutkowski, Mateusz Trzmiel wspaniale graja, śpiewają, tańczą. Wymagająca, ilustrująca choreografia Anny Sawickiej-Hodun wnosi zaskakujące rozwiązania do artystycznej wypowiedzi, buduje nastrój, decyduje o charakterze scen lekkich, komediowych, poważnych, lirycznych, metaforycznych. Duże znaczenie informacyjne, kompozycyjne odgrywają projekcje Patryka Bychowskiego. Gify, memy, mini filmy dokumentalne fantastycznie celnie uzupełniają,  wzmacniają, wzbogacają przekaz swoją skrótową, metaforyczną, skondensowaną, atrakcyjną wizualnie formą. Podkręcają tempo, pozwalają w krótkim czasie przekazać wiele niezbędnych, ciekawych informacji. Łączą, zestawiają to, co wydawało się nie do pogodzenia ale dzięki temu nie przytłaczają szkolnym, nudnym, martwym dydaktyzmem. Mówią językiem jasnym, komunikatywnym, nowoczesnym. Wyśpiewują  biografię hip-hopem. Posługują się skrótem, symbolem, znakiem. Kontrolowaną improwizacją. To olbrzymi plus, zaleta spektaklu  i umiejętność artystów, by tak przekazać skomplikowaną, niełatwą wiedzę o epoce, o człowieku, Polsce i Polakach, świecie, by opowieść nie została zignorowana, zbanalizowana. By śmieszyła, nie ośmieszała.  By ożywiła, ociepliła wizerunek, pokazała, jak bardzo  Skłodowska-Curie jest cenna i bliska. Na czym polegała jej wyjątkowość. Wielkość.

I udało się przedstawić w spektaklu Marię Skłodowską-Curie jaką była. W prostej, sugestywnej scenografii/zielone beczki na odpady chemiczne, klisze rentgenowskie, wzory związków chemicznych rozpisane na podłodze/kreda/, beczkach/farba/, wyświetlane na ścianach, ekranie/ i kostiumie/czarne ubranie i suknie, zmyślne, fantazyjne stroje do piosenki/. W geście, czynie, piosence, w tym promieniowaniu pasją i siłą człowieka, który pragnie być sobą, realizować marzenia, rozwijać siebie, spełniać swoje powołanie, przeznaczenie, misję. Za wszelką cenę. Marii chyba wszystko się udało w warunkach wysoce niesprzyjających, wrogich a nawet opresyjnych. Musiała walczyć o prawo do studiowania, publikowania, uczenia na Sorbonie. Walczyła z seksizmem, opinią publiczną. Była niestrudzona w swojej pracy naukowej. To daje nadal nadzieję, że każdemu udać się może, jeśli tylko wystarczy determinacji, odwagi, szczęścia. Talentu. Inspiracji. Olbrzymiej, tytanicznej pracy. I świadomości, że sukces ma też zawsze swoją cenę. Zobaczyć można  metamorfozę Marii, jej drogę do niezależności, samostanowienia. Do miłości. Do bycia kobietą równą mężczyźnie, traktowaną jak mężczyzna, mającą takie jak on prawa. Pięknie pokazuje to scena, w której Helena Radzikowska zdejmuje swoją czarną suknię Marii i zakłada ją Mateusz Trzmiel. Teraz on jest Marią. Jak każdy z  pozostałych aktorów. Jak każdy z nas, który dziś ma większą niż ona szansę, by coś w życiu osiągnąć. Oto wymiar Skłodowskiej, kobiety rozsadzającej wszelkie ograniczenia. Człowieka stającego się kim się czuje, kim pragnie być. Z woli rozumu i duszy całej. Zgodnie ze swoją naturą.




Kreatywność, zaangażowanie i doskonałe wykonanie zadań przez wszystkich artystów sprawia, że jest to spektakl niezwykły. Dający teatralny a jednak bliski prawdy obraz swego bohatera. Inspirujący i żywy. Budujący. Wzmacniający nadzieję i wiarę w to, że chcieć to móc, że marzenia się same nie spełniają ale należy podjąć trud ich spełnienia. I w tym znajdować cel, radość i sens życia. A to, co w nim złe, nieprzewidywalne i trudne może hartować wolę, wzmacniać charakter do walki, by przetrwało w człowieku to, co dla niego najważniejsze. Dla Marii była to miłość. Do ludzi, do siebie samej. Do swej pracy i jej efektów/rad, polon, karetka do prześwietleń,../. Jej się udało, a nam?



To zdumiewające, że w krótkim czasie trwania spektaklu można tak wiele dowiedzieć się o postaci, którą się dotąd znało i  ceniło ale z rezerwą, dystansem i chyba, mimo wszystko, obojętnością. Maria Skłodowska -Curie to postać gigant. Dzięki temu wspaniałemu spektaklowi już nie zimne, obojętne, hermetycznie pomnikowe dobro narodowe i światowe a bliska, żywa, swoja, nasza cudowna, promieniująca energią, miłością ale i , niestety, zabójczym promieniowaniem dziewczyna, popkulturowa supermenka, SKŁODOWSKA. RADIUM GIRL. Poznajcie ją. Naprawdę warto.


SKŁODOWSKA. RADIUM GIRL 
Tekst i reżyseria: Agata Biziuk
Scenografia: Katarzyna Pielużek
Muzyka: Natasza Topor
Projekcje: Patryk Bychoski
Choreografia: Anna Sawicka-Hodun
Reżyseria światła: Maciej Iwańczyk
Plakat: Paweł Brajczewski
Konsultacje chemiczne: Marzanna Rutkowska

Obsada: Paulina Moś, Helena Radzikowska, Paweł Rutkowski, Mateusz Trzmiel

Spektakl zrealizowany dzięki wsparciu finansowemu Miasta Białegostoku oraz Urzędu Marszałkowskiego Województwa Podlaskiego.

fot.: Andrzej Saramonowicz

trailer:  https://www.youtube.com/watch?v=BPiucpHVxUk

środa, 24 stycznia 2018

LUDZIE INTELIGENTNI IMKA LIGHT



LUDZIE INTELIGENTNI to współczesna komedia salonowa. Zabawna, śmieszna. Nic dziwnego, że publiczność licznie przybywa, doskonale się bawi. Najwyraźniej potrzebuje relaksu, odpoczynku, rozrywki również w teatrze. Zwłaszcza że spektakl proponuje, by o trudnych sprawach relacji międzyludzkich- przyjaźni, małżeństwie, wierności, zdradzie- rozmawiać z widzami w sposób lekki, łatwy i przyjemny. Hiperrealistycznie powszedni, przyziemny.

Niech nas nie zwiedzie tytuł tej sztuki. Jest prowokujący. Ironiczny. A może nawet odrobinę szyderczy.  Wszyscy tu przechodzą przez proces uświadomienia, doskonalenia. Samopoznania. Przystosowania. Nauki. Metoda wielokrotnych powtórzeń jest tu stosowana nagminnie/ np. ta sama fraza, jak w reklamie nazwa produktu, kilka razy z rzędu/, co może być równie irytujące jak zabawne, o czym sam widz zdecyduje.

Tekst jest sprytnie skonstruowany, oparty na pomyśle przaśnego, dosadnego kontrastu, który  ilustruje świat kobiet i świat mężczyzn. Mocne światło wydobywa prawdę i fałsz, to co ukryte i jasne jak słońce na niebie. Zdjęcia trzech salonów demaskuje fasadowość życia ich właścicieli. Każdy z bohaterów to postać wyrazista, charakterystyczna, grubą kreską zagrana, rodzajowo w punkt ubrana. Bez subtelności, niuansów, niedopowiedzeń. A przecież sztuka ma potencjał tragiczny, aktorzy mają potencjał aktorski, wizerunkowy. Zarówno reżyser, jak i aktorzy skupili się na prostej, jasnej, wręcz łopatologicznej, pozbawionej niedomówień, subtelności interpretacji. Akcentują dosadnie, grają nadekspresyjnie. Wymownie podkreślają co charakterystyczne, typowe. Decydują się na szeroki, wyraźny gest, przerysowaną mimikę, grymas. Demonstracyjną, pretensjonalną prostotę. Jako postaci akceptują, co powinno boleć, nie komplikują, co jest trudne, akceptują, przemilczają, przed sobą grają. Aktorzy odwołują się do tego, co wszyscy dobrze rozpoznają, doskonale czują. Najlepsza jest Izabela Kuna i Olaf Lubaszenko. Aż chciałoby się oboje zobaczyć w bardziej dramatycznej odsłonie, na śmiertelnie poważnie. A tymczasem jest kabaretowo. Po najmniejszej linii oporu.

Na początku widzimy doskonale funkcjonujący  od 15 lat przyjacielsko-towarzyski układ. Obserwujemy trzy pary małżeńskie. Panowie wspólnie oglądają mecze,  grają w pokera, dowiadujemy się, że wyjeżdżają na wakacje a kobiety na babskich spotkaniach bardzo emocjonalnie przeżywają telenowele/wenezuelskie, brazylijskie, itp./, piją szampana. Jedni i drudzy plotkują, dobrze się bawią. Tą sielankę przerywa propozycja Davida /Olaf Lubaszenko/ złożona jego żonie Chloe/Izabela Kuna/, by się rozstali ale formalnie nic na początku nie zmieniając. To wywołuje lawinę  domysłów, spekulacji, oskarżeń, podejrzeń.  Doprowadza do zaskakujących wyznań, szokujących odkryć. Ostatecznie pozwala poznać prawdę. Okazuje się, że zarówno kobiety i mężczyźni, jak i żony i mężowie tylko pozornie dobrze się znali, nawzajem rozumieli. I dopóki  jako inteligentni ludzie  wszystkie swoje niecne uczynki skutecznie maskowali, grali według zasady, by zjeść ciastko i mieć ciastko/ małżeństwo +zdrada=mężczyźni, małżeństwo+akceptacja zdrady męża, małżeństwo +szantaż męża=kobiety/ to układ sprawnie działał. Wystarczyło spróbować coś w nim zmienić i misternie budowana gra pozorów cywilizowanego świata może rozsypać się jak domek z kart.

Autor sztuki odkrywa sekrety trwałości poszczególnych związków, charakteryzuje naturę męską, kobiecą. Ilustruje, co dzięki nim się zyskuje, co traci. Uświadamia jak długo się relacje buduje a w jednej chwili można je zniszczyć. Demaskuje ich kruchość, słabość, fasadowość. Reżyser nie jest na szczęście w tym radykalny. Pozwala się podczas tej komediowej edukacji inteligentnej publiczności dobrze bawić. Scena odbija rzeczywistość współczesną w krzywym zwierciadle. Dlatego śmieszy. Dlatego cieszy. Zrozumiała jest karykatura treści i nadmierne wyolbrzymienie, jaskrawe przerysowanie formy. Nie dziwią te miny, gesty, wolty. Martwi, że mogłoby być jeszcze więcej szczerego śmiechu i więcej wzruszeń, wynikających z obserwacji ludzkiego krajobrazu w tym konkretnym teatralnym kalejdoskopie.


LUDZIE INTELIGENTNI Marc Fayet

Reżyser: Olaf Lubaszenko
Scenografia: Justyna Woźniak
Kostiumograf: Tomasz Jacyków
Kompozytor: Szymon Wysocki
Reżyser Światła: Monika Sidor
Reżyser obsady: Majka Skryśkiewicz-Łach
Asystent reżysera: Julian Potrzebny
Asystent scenografa: Jacek Bień
Asystent kostiumografa: Tamara Baranowska

OBSADA:

Magdalena Boczarska / Renata Dancewicz/MARINA/
Izabela Kuna /CHLOE/
Magdalena Stużyńska / Monika Dryl/GINA/
Szymon Bobrowski / Mariusz Witkowski/ALEXANDRE/
Rafał Królikowski/THOMAS/
Bartłomiej Topa /Olaf Lubaszenko/DAVID/

Produkcja: Tito Productions Katarzyna Fukacz i Damian Słonina

Premiera 5 kwietnia 2017

http://www.teatr-imka.pl/ludzie_inteligentni,82641,2018_01_24,1900.html

wtorek, 23 stycznia 2018

OŚRODEK WYPOCZYNKOWY KOMUNA//WARSZAWA


KOMUNA//WARSZAWA zaprasza nas do siebie na spektakl przenoszący nas w przyszłość/może w realu niedaleką?/ do OŚRODKA WYPOCZYNKOWEGO, powstałego dzięki Narodowemu Programowi Zbiorowego Wypoczynku, by w warunkach teatralnej iluzji, zabawy, metafory można było przyjrzeć się społeczności poddanej drylowi kontrolowanego relaksu, wymuszonego spokoju, narzuconego wytchnienia, by móc zastanowić się, dlaczego tak łatwo bohaterowie poddają się mu, rezygnując z autonomii, z wolności, samostanowienia.

Lekko, zabawnie, prosto napisana sztuka, wystawiona minimalnymi środkami*, pokazuje przemoc  systemu uszczęśliwiania ludzi, który pod pretekstem spełniania oczekiwań i wymogów, zapewnienia spokoju, wygody, poczucia bezpieczeństwa tym, którzy w nim przebywają, jest w istocie opresyjny, bezwzględny, brutalny. Szczególnie wobec jednostek, które chcą się postawić, wyłamać, zbuntować. Ci są bezpardonowo usuwani, eliminowani, odsyłani. Pozostali są sterowani bardziej wyrafinowanymi metodami. Bowiem pod płaszczykiem dobrej woli, pod pozorem regulowania rytmu dnia stosuje się metody wymuszające rygor, wprowadza się sztywne zasady zachowania, ustala ramy,  wytycza granice. Wszystko musi być uporządkowane, usystematyzowane, przewidywalne. Pod kontrolą, pod nadzorem. Dyskretnym, niewinnie wyglądającym, zakamuflowanym ale tak naprawdę narzuconym, wykluczającym wszelką indywidualną inicjatywę, kwestionowanie zaplanowanych zajęć, sprzeciw wobec oczekiwanych zachowań.

Ośrodek wypoczynkowy pozornie zabezpiecza zagłuszenie lęku przed tym, co jednostka/wypoczywający wypiera, przed czym ucieka, czego nie chce. Pomaga w wyłączeniu się z tego, co uznała, że jest dla niej niemiłe, nieprzyjemne, niepożądane, zbędne, bo pragnie się odprężyć w luksusowych warunkach, uciec od problemów, zgiełku świata. By wyciszyć się, wzmocnić ducha i ciało, wyzwolić w pełni swój potencjał.

Każdy, kto tego pragnie, znajduje się w idealnym miejscu, w którym pod pretekstem regeneracji sił i przyjemnego spędzenia czasu pozwala sobie tak naprawdę na wylogowanie się z prawdziwego, zaangażowanego, niezależnego życia.  Jednak za cenę ubezwłasnowolnienia. Chcąc opanować frustrację, wyeliminować stres, skupić się wyłącznie na sobie, rezygnuje ze swobody podejmowania samodzielnych, niezależnych decyzji, co ma robić, jak chce spędzić czas, w jaki sposób, z kim. Pozwala sobą sterować. Co miało być miłe, nie jest takie. Co miało niwelować poziom niepożądanego napięcia, wzmaga go tylko. Nadal dominuje samotność, wyalienowanie, strach. Jest smutno, biednie, nudno. Banalnie. Znów dopada go pustka. Trwanie. Egzystencja bez podejmowania ryzyka, decyzji, bez ponoszenia odpowiedzialności. Bez wpływu na cokolwiek.

Ośrodek wypoczynkowy staje się synonimem wyalienowania, ucieczki od wyzwań rzeczywistości. To stan dobrowolnego wycofania, osunięcia się w inercję, bezwład, aspołeczność. To mentalność dekownika, dezertera. Osoby zagubionej, zdezorientowanej. Konformisty. oportunisty, hedonisty. Zabijającego w sobie wojownika, rewolucjonistę, odkrywcę. Składającego broń przed każdą potencjalną  bitwą. Sprowadzającego wszelką złożoność do infantylnej prostoty pozbawionej sensu i głębi.

Bohaterowie po przyjeździe do ośrodka są tresowani, instruowani, uczeni. Wdrażani w specyfikę miejsca i jego wymogów. W dobrej wierze, z oczywistą słuszną intencją. Zachowują się jednak, jakby byli przestraszeni, osaczeni, w transie. Raz są głupkowato śmieszni, raz przerażeni, bezwolni. Jak marionetki.  Muszą się dostosować. Winni się zgadzać z panującym porządkiem. Stać jego integralnym elementem,  sprawnie wykonującą polecenia częścią. Każde zajęcia wydają się być narzucone, wymuszone. Każdy posiłek zaprawiony dziegciem lęku. Każda zabawa nienaturalnie wesoła.

Autorzy sztuki, aktorzy starają się dowieść, że nie ma wyjścia. Każdy układ społeczny jest doskonale przygotowaną, sprawnie działającą, monitorowaną pułapką. Tylko z pozoru może być idealny dla jednostki, grupy, społeczeństw. Tak naprawdę nie można uciec. Bo nie ma dokąd. OŚRODEK WYPOCZYNKOWY gwarantujący luksus niezależności, wolności i swobody jest majakiem, utopią. Fałszywą Arkadią. Zaprogramowaną, kolejną systemową formą kontrolowania, represjonowania i zniewalania jednostki.  W dodatku za publiczne pieniądze. Nie może być wypoczynku od walki.  Izolowania od problemów. Rezygnacji z zaangażowania.  Odcięcia się od wpływu na rzeczywistość. Nic nie da zamknięcie  się w strefie komfortu, ucieczka od wolności. Bo święty spokój ma piekielnie podstępną naturę. Można w efekcie spłonąć ze wstydu. Zatracić się w winie, mimo że żadna kara nikogo nie dosięgnie.  I stracić szansę na ostateczne zwycięstwo.

OŚRODEK WYPOCZYNKOWY 
reżyseria: Anna Smolar
tekst: Michał Buszewicz
dramaturgia: Michał Buszewicz, Anna Smolar

scenografia i kostiumy: Anna Met
wideo i foto: Rafał Paradowski
montaż: Michał Czarnecki
asystentka reżyserki: Alicja Kobielarz

obsada:
Marta Ścisłowicz
Andrzej Konopka
Sonia Roszczuk
Maciej Pesta
Jan Sobolewski
Małgorzata Witkowska
+ głos Jaśminy Polak

 premiera: 1.12.2017

Produkcja: Komuna// Warszawa
*Realizacja projektu dofinansowana ze środków Urzędu m.st. Warszawy oraz dzięki darowiznom i zbiórce za pomocą platformy polakpotrafi.pl

http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/252523.html

zdjęcie: Rafał Paradowski

poniedziałek, 22 stycznia 2018

SO EMOTIONAL ZIÓŁEK /KAMIŃSKI/SZYMANÓWKA NOWY TEATR


SO EMOTIONAL to spektakl performatywny, który łączy taniec, wideo, muzykę, światło, kolory, choreograficzny układ dwóch niezależnych ciał, kobiety i mężczyzny, skonfigurowanych w zmieniające się relacje w przestrzeni, miejscu pozbawionym właściwie scenografii.  Ma powstać wrażenie, nastrój, atmosfera. Przekaz impulsu intuicyjnego, podprogowego. Treść emocjonalnych konstatacji. Odwołująca się do wspomnień widza, tego, co wie, zna, przeżył, do asocjacji kulturowych. To nie o emocje performerów, wykonawców może tu chodzić ale o to, co uruchamiają w odbiorcy. Ziółek i Kamiński są demiurgami, żywymi  obiektami wpisanymi w zaplanowany ruch, układ, zamysł. Uprzedmiotowiają się. Ale sięgając po to, co było SO EMOTIONAL indywidualnie i zbiorowo/dzieła sztuki, memy, gify, muzyka, piosenki, filmy, teledyski, itd./, udowadniają, że niekoniecznie jest takie nadal. Rozkładają na części pierwsze struktury, zestawiają w opozycji do stereotypowego odczuwania. Formalnie odcinając się od swego indywidualnego wyrażania emocji szukają ich źródeł poza sobą. To w widzu wyzwolony ma być emocjonalny obraz prawdy i myśl, jak ewoluowała/ta emocja/ w czasie, co z niej obecnie zostało.

Tytuł spektaklu zainspirowała piosenka Whitney Houston, kostiumy to stroje sportowe, na twarzach performerzy mają założone przez większość spektaklu białe, bez żadnego wyrazu maski /na koniec Marta Ziółek zdejmuje pokazując wymowną mimikę, grymas/, całkowicie ukrywające mowę twarzy, która mogłaby cokolwiek zdradzić. Tak zbudowana anonimowość, schematyczność, reprezentatywność postaci-obiektów-figur-osób stwarza dystans do jej osobistej, intymnej prawdy, do jej własnej emocji.  Pozbawione cech indywidualnych, wsobnych, wykorzystane są instrumentalnie, przedmiotowo, badawczo.

Przedstawione obrazy, przez wieki kulturowo czy stereotypowo odbierane jako silnie emocjonalne nie są już dziś tak intensywne, mocne, ekscytujące jak były kiedyś, w swych źródłowych kontekstach. Jakby czas je unieważnił, to, co się w nim wydarzyło pozbawiło je tej sugestywnej, pierwotnej siły oddziaływania, jaką w innym miejscu, innym czasie budziły. Pieta staje się tylko znakiem minionego czasu, który można dowolnie wykorzystać. Świetlny krzyż ją przekreśla lub zaznacza, czyni ważnym lub unieważnia. Pozostaje pusty gest zdziwienia, obraz tak uproszczony i wyprany z indywidualizmu, że można dokonywać dowolnej projekcji skojarzeń. Jakie budzi emocje? U każdego ma prawo budzić inne. Tak pokazany obraz jest uproszczone, sprowadzony do formalnego minimum. Choreografia pozostaje w opozycji do skojarzenia. Zderza to, co automatycznie przychodzi na myśl z tym, co się widzi. Stawia w wątpliwość. Zmusza do konfrontacji przyzwyczajenie mentalne z daną prowokacją sceniczną. Co z tym zrobimy, zależy tylko od nas.

SO EMOCIONAL/tak emocjonalne/ tym samym jest konfrontacją tego, co znamy z tym, co sztuka otwiera swoim zaistnieniem, swoją prezentacją. Łamiąc starą, kanoniczną buduje nową, otwartą konfigurację interpretacyjną na scenie. Uwalnia z rutyny, przyzwyczajenia. Na nowo definiuje. Dawne, wyuczone, zapamiętane wyobrażenie w nas, stara koda emocji dialoguje z emocją wyzwoloną przekazem artystycznym. Artyści tworzą interesujące sceny, np: figury zamknięte na ścieżkach światła, uwięzione światłem stopy, oprzyrządowanie  osób wydobyte światłem z niebytu na plan pierwszy/kije bejsbolowe/, na koniec powtarzana przez Martę Ziółek /już bez maski /jak mantra  fraza "lift me up"/"podnieś mnie"/, gdy Przemek Kamiński odwrócony tyłem do niej, do widowni, dynamicznie tańczy jakby dramatycznie odrzucał tę prośbę, nakaz, błaganie i domyślamy się, że tylko widzowie mogą jeszcze coś zrobić, mogą konkretną osobę uratować, podnieść, unieść, wynieść ponad to, co ją ogranicza, więzi. I to jest naprawdę emocjonujące. Przekonajcie się sami. Warto. Powodzenia:)



SO EMOTIONAL
koncepcja: Przemek Kamiński, Mateusz Szymanówka, Marta Ziółek
choreografia i performans: Przemek Kamiński, Marta Ziółek
dramaturgia: Mateusz Szymanówka
muzyka: Lubomir Grzelak
reżyseria światła: Aleksandr Prowaliński
wideo: Katarzyna Borelowska

przy wsparciu: Wyszehradzkiego Programu Rezydencji Artystycznych - Sztuki Performatywne, art quarter budapest, Instytutu Adama Mickiewicza


źródło: https://www.youtube.com/watch?v=YyQxM2_-dZo

http://www.nowyteatr.org/pl/event/so%20emotional

zdjęcie: materiały Nowego Teatru

piątek, 19 stycznia 2018

KALIFORNIA. GRACE SLICK TR WARSZAWA


Proszę Państwa, idąc na spektakl KALIFORNIA. GRACE SLICK musimy mieć świadomość, że znajdziemy się w autorskim teatrze postdramatycznym Rene Pollescha.  Wszelkie asocjacje, skojarzenia, linki sprowokowane są przez hipper rozbudowany tekst reżysera/w pewnym sensie znajdziemy się w jego głowie, podążymy za jego wrażliwością myśli/, super dynamiczną choreografię, sprytnie skonstruowaną, wielofunkcyjną scenografię, zaskakujące kostiumy, ciekawe aranżacje przestrzeni i postaci. Muzykę. Wszystko galopuje, śpieszy się, ściga. Czas ucieka, wieczność nie czeka. Ledwie bohaterowie zdążają uchwycić i wyrazić swoje refleksje na tematy geopolityczne, filozoficzne, socjologiczne, ideologiczne, kulturowe, anty systemowe. Mędrują. Do jednego worka sentencji wrzucony jest cały współczesny mentalny kociokwik. Powstaje z tego mętny ekstrakt o zabarwieniu smętno-dekadenckim. Mieniący się chwytliwą myślą, skażoną neurozą i bezsilnością. Zapowiadający koniec tego wspaniałego świata kapitalizmu, który czyniąc świat materialny bogiem, zatraca duszę człowieka, zmienia całkowicie jego mentalność. Real zamienia na rzeczywistość wirtualną. Guru tego spotkania jest Grace Slick, gwiazda amerykańskiego rocka lat 60., ikona ruchu hippisowskiego. Stąd jej obecność w tytule spektaklu.

Konstatacja snuta przez bohaterów sztuki jest jasna i prosta. W swoim narcystycznym drang nach west ludzie natrafili w końcu na granicę, dotarli do celu. Kalifornia, raj na ziemi, miejsce narodzin nowych, ekspansywnych technologii, psychologii, ideologii, awangardy, rewolucji seksualnej, podboju kosmosu,  stała się pułapką, kresem tego never ending postępu, który mając przynieść bogactwo i szczęście, dać poczucie bezpieczeństwa i pełną wolność ubezwłasnowolniło człowieka,  uczyniło go niewolnikiem własnej idei nieustającego doskonalenia, używania bez ograniczeń życia. Ta pogoń zaprowadziła człowieka donikąd.  Im jest mądrzejszy, bogatszy, zasobniejszy, tym bardziej świadomy swojej ograniczonej kondycji, tym bardziej nieszczęśliwy. Znudzony. Niezaspokojony. Niezadowolony. Rozkapryszony i rozmemłany. Niekompletny. Bo pozwolił, by nim sterowano, by go używano, zniewalano. Systemowo, ideologicznie stworzono. Przyzwolił na to. To jego wina, jego własna wina. Jego bardzo wielka wina. Co powiększa poczucie rozczarowania, że dał się na własne życzenie zapędzić w ślepy zaułek drogi bez wyjścia.

Cóż z tego że narcystyczny wytwór zachodniego stylu życia nie znajdując prawdziwego spełnienia, żyjąc w światach wirtualnych korzysta z nieograniczonego dostępu do kultury, nowych zdobyczy nauki? Sięga też po narkotyki, używki; środki znieczulające ból, nakręcające wyścig szczurów, niwelujące cierpienie, łagodzące rozczarowanie, zamulające świadomość. Jakby nie nadążał już marzyć, bo szeroka, dostępna oferta rynkowa wyprzedza wszelkie zachcianki a kapitalizm sieciowy sprowadza je natychmiast do domu. Nie trzeba o nic walczyć, o nic zabiegać. Za czym tęsknić. Na nic czekać. Nie trzeba myśleć. Wszystko co cywilizowany człowiek już ma, może się tylko udoskonalać bez jego inicjatywy i bez jego wysiłku, jakby to było jego życie bez niego. I to jest tragiczne, choć w sztuce groteskowe, ironiczne, śmieszne. Na wesoło lekkostrawne. Zwariowane. Szalone.

Ogląda się ten spektakl z zapartym tchem,  ledwie nadążając za galopującymi wypowiedziami bohaterów, kolejnymi scenami. Ale takie są własnie te nasze nowe wspaniałe czasy. Absurdalnie dynamiczne, ironicznie szalone, samonapędzające się. To dzięki doskonałemu aktorstwu, energii młodości i fenomenalnej kondycji Agnieszki Podsiadlik, Tomasza Tyndyka, Justyny  Wasilewskiej, grających w zmiennym, zaskakującym tempie jest zabawnie. Aktorzy dobrze znoszą wymagającą formę przekazu, gładko wchodzą w Polleschową konwencję. Bawią się świetnie, co udziela się publiczności. Nie popadają w krańcowy banał, skrajną płytkość sądów, irytującą powierzchowność obserwacji. Od początku do końca celnie oddają nastrój zaskoczenia, znudzenia, rozczarowania. Konsekwentnie budują psychodeliczną, odrealnioną atmosferę, są reprezentacją pokolenia żyjącego na nie kończącym się haju. Bo tylko wtedy, egzystencja w Kalifornii z Grace Slick jest jeszcze możliwa i znośna. Do zaakceptowania. A frustracja zamienia się w otępienie, gwarantujące cudowne znieczulenie, wyłączenie z nieznośnie lekkiego, choć absurdalnie odczłowieczonego, coraz bardziej samotnego, pustego życia wśród przedmiotów człowieka, który na każdym kroku jest sam uprzedmiotowiany, odrealniany, wpisywany w byty abstrakcyjne.

Pollesch zdaje się nie dawać nadziei. Choć robi to z poczuciem humoru. Na wesoło. Trzeba mu przyznać, ma styl i klasę. Perfekcyjnie panuje nad treścią i formą. Zagaduje pustkę egzystencjalną. Zamazuje ostrość braku komunikacji, rozbraja napięcie emocjonalnej desperacji. Może uznał, że lepiej jest się śmiać niż płakać w sytuacji kondycji współczesnego człowieka, króla Midasa. Czegokolwiek dla siebie zapragnie może mieć, ale nie daje mu to spokoju i szczęścia. Nakręca jeszcze bardziej spiralę pragnienia, nie rozwiązuje prawdziwych problemów. Głód rośnie, wciąż rośnie.


KALIFORNIA. GRACE SLICK
tekst i reżyseria: René Pollesch
przekład: Karolina Bikont
scenografia i kostiumy: Nina von Mechow
asystentka reżysera: Karolina Gębska
inspicjentka: Katarzyna Gawryś-Rodriguez
kierowniczka produkcji: Katarzyna Białach

obsada:
Agnieszka Podsiadlik, Tomasz Tyndyk, Justyna Wasilewska

premiera: 2017

środa, 17 stycznia 2018

MĘCZENNICY TR WARSZAWA


Spektakl opowiada historię o Lidce, uczennicy gimnazjum. Wychowywana przez ojca dziewczyna jest w wieku dorastania, w trudnym okresie życia, kiedy to młodość buntuje się, kontestuje. Chce za wszelka cenę na własnych warunkach świat i siebie w nim zrozumieć i ukształtować. Uporządkować, przewartościować, zdefiniować. Nie znajdując wokół siebie oparcia, sensu, wartości, rozczarowana tym czego doświadcza, szuka na własną rękę. Sięga po Biblię, zaczyna ją studiować, dosłownie interpretować  i wcielać w życie. A gdy czuje, że jest to dla niej dobre, pragnie innym w ich zagubieniu, potrzebie pomagać. Posuwa się dalej, chce ich zbawiać i uszczęśliwiać. Staje się to jej powołaniem, misją.

Jest to więc teatr o meandrach, niebezpieczeństwach dojrzewania, o szukaniu wartości w wyidealizowanej religijności, jak Lidce się wydaje, w żarliwej wierze.  Bo rozczarowuje ją otaczający świat, który alienowanej, odtrącanej, zagubionej, pozostawionej samej sobie dziewczyny nie akceptuje, odrzuca/szkoła, środowisko/, a ona czuje potrzebę posiadania hierarchii wartości, porządku, wyjaśnienia, działania. Budzi się w niej konieczność obrania pewnej drogi, z wyraźnymi, niekwestionowanymi, skutecznymi, doprowadzającymi do celu drogowskazami, co nadałoby sens jej życiu. Uzasadniało wszelkie podejmowane i ponoszone najcięższe, najtrudniejsze wysiłki a nawet męczeństwo. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że młody człowiek zanurzony sam w chaosie świata, niedoświadczony, nie do końca ukształtowany, nadal uczący się, może wpaść w pułapkę szaleństwa ślepego fanatyzmu, może popełniać poważne błędy. Bo działa instynktownie, jest w desperacji, gorączce demaskowania, oskarżania, szukania. Samotny, łatwowierny, ufny, akceptuje i stosuje zasady ortodoksyjnej wiary jakby brzytwy się chwytał. Jakby emocjonalnie odlatywał w amoku poszukiwania sensu życia w światy tak naprawdę sobie nieznane, niebezpieczne. Bezkrytycznie, bezrefleksyjnie, bez kontroli, pomocy dorosłych.  Bardziej doświadczonych, mądrych, bliskich mu osób, którym by ufał i liczył się z ich zdaniem.

Lidkę gra wspaniale Justyna Wasilewska. Delikatna uroda, dziewczęca sylwetka bardzo jej w ty pomaga. Ale oczywiście najważniejsza jest umiejętność przeniesienia na scenę zamysłu reżyserskiego, uwiarygodnienie stanów emocjonalnych, psychicznych jej bohaterki. Pilnowanie, by nie przekształciła się w fundamentalistkę, młodą dewotkę, nawiedzoną dogmatyczkę. Osobę opętaną ideologią, postawą chrześcijańską. Bo przecież chodzi o przeciętną, współczesną, młodą dziewczynę, która szuka sensu w życiu, swego miejsca w świecie. Pragnie czegoś dobrego dokonać. To się utalentowanej aktorce doskonale udaje. Lidka to trudna, wiodąca rola. Wymagająca. Balansująca na granicy desperacji i żarliwej wiary. Nie popadająca w epatowanie ewoluującą, zaburzoną okresem dojrzewania mentalnością. Skupiająca na sobie uwagę, tworząca dramaturgiczne napięcie tak, że widz jej wierzy, jest z nią, utożsamia się, śledzi z uwagą przebieg zdarzeń.

Sekundują godnie Justynie Wasilewskiej pozostali aktorzy. Tworzą kontekst, są uzasadnieniem dla jej stanów, postaw, wyborów. Mamy obserwować dystans, bezsilność, trudności komunikacyjne jej bohaterki z najbliższym otoczeniem, które widząc zmiany, jakie się w niej dokonują, nie są w stanie skutecznie zareagować, nie potrafią do niej dotrzeć, nawiązać na tyle silnej więzi, która pomogłaby jej w zmaganiach z samą sobą, z problemami, niebezpieczeństwami, których nie dostrzega. Może na interwencje jest za późno i dlatego Lidka tak silnie podkreśla swoją determinację, przywiązanie do tego, co sama zdecyduje. Wybierze. Słabość i nieprzygotowanie tych, którzy mogliby jej pomóc jest przyczyną tego, że jej zmagania, przemiana, decyzje nie są kontrolowane.

Interesująca jest wizualizacja plastyczna spektaklu, wspomagająca oddanie nastroju, klimatu dziejących się zdarzeń, spotkań, rozmów, uczuć i emocji. Lęków, strachu. Niepokoju. Kolor i forma jest w opozycji do gorącego tematu sztuki. Przestrzeń jest wyczyszczona, sterylna. Scenografia i kostiumy zlewają się monochromatycznie. Obojętne lub neutralne. Mało atrakcyjne. Zimne. Jakby podkreślały brak więzi, brak piękna tego świata, który dopełnia pustkę, wdziera się do wnętrza spragnionej zainteresowania, sensu, miłości dziewczyny. Czynił ją jeszcze bardziej dojmującą. Bolesną. Projekcje wideo Roberta Mleczki są płynną, filmową ilustracją, również tego, co się z Lidką, wokół niej dzieje. Poszerzają pole walki.

Choć spektakl opowiada o nastolatce w kryzysie dojrzewania, która zmaga się z bólem egzystencjalnym, na który nie była przygotowana i sama szuka dla siebie ratunku, to czy jej problemy nie są również naszymi? Czy nie komunikują zagrożeń, nie alarmują przed rafami, które znajdują się na naszej drodze życia?

http://trwarszawa.pl/spektakle/meczennicy/
http://www.dwutygodnik.com/artykul/5818-znaczenia-boskich-slow.html

zdjęcie: Dwutygodnik Suwalski

wtorek, 16 stycznia 2018

NIKT TEATR NARODOWY


Już tytuł NIKT, sztuki Hanocha Levina, jest tak boleśnie dosadny, tak do cna obnażający zarówno głównego bohatera, jak i pozostałe osoby dramatu, że sam wystarczy za całe celne, lakoniczne jej streszczenie, charakterystykę, interpretację. Jedna scenografia, sytuująca akcję sztuki wszędzie i nigdzie, podkreśla absurdalno-groteskową sytuację. Centralne miejsce sceny to może być kawiarnia,  nędzna restauracja. Ale też dom, mieszkanie. Z lewej strony jest barek, z prawej krajobraz rajskiej plaży. Już na wstępie  mamy więc zapowiedź zderzenia czystego realu z niemożliwym do spełnienia marzeniem, iluzją, złudą.

Kim jest ów tytułowy NIKT? Jak to u Levina bywa, to człowiek zupełnie zwyczajny, prosty, nieskomplikowany, pokazany bezceremonialnie w brutalnych realiach swego życiowego, nie do pozazdroszczenia położenia. Nic i nikogo nie ma. Choć opiekował się Fogrą, córką kuzynostwa Klemensei i Tejgalacha, u których mieszka, gdy dorosła i teraz wychodzi za mąż, nie jest nawet zaproszony na ich ślub. Boli go to i dotyka to ostentacyjne lekceważenie, postanawia w dniu ich ślubu się zabić. Autor jest surowy, bezwzględny, bezkompromisowy w ujawnianiu naturalistycznym postaci, ich banalnych losów, nudnej, mało atrakcyjnej egzystencji, która oparta jest na dominacji materialistycznych wartości, wiodących prym przed duchowością, uczuciowością, subtelnością.

Chefec jest bohaterem pod każdym względem zredukowanym do wszelkiego minimum nieistotności. Przeszkadza wszystkim. Drażni wszystkich. Irytuje sama jego obecność, istnienie. To, co robi, jak reaguje. Służy jedynie do napawania się własną władzą nad nim. Jest wykorzystywany, gnębiony, upokorzany.  Nikt nie myśli o nim, tylko o sobie. Pozostali bohaterowie to sami egoiści, którzy kosztem słabszego pragną podbudować własną samoocenę, pozycję, zdrowie, życie. W istocie są tacy sami jak Chefec. Tylko różnią się innym rodzajem nieszczęścia, nieudacznictwa, nieumiejętności wybicia się ponad własnej małość. Niemożność bycia szczęśliwym, zaspokojonym, zabezpieczonym materialnie i uczuciowo.  W każdym przypadku poznajemy nowe wcielenie bycia nikim. Nową postać, która nic nie znaczy, nic nie może, na nic nie ma wpływu. Chefec Mariusza Benoit, zwalisty, nieporadny, miękki, uległy, mężczyzna bez właściwości służy wszystkim do udowadniania sobie samym własnej wyższości, ważności, co tylko podkreśla ich mniejszość, słabość, pośledniość.  Traktują go przedmiotowo, używają instrumentalnie, jak środek do zaspokajania własnych zachcianek, ambicji, zabaw. Ego. Dla podkreślenia własnych wyobrażeń o wielkości, władzy, wpływach, hierarchii. Z najniższych pobudek. Bo mogą, bo chcą, bo im na to pozwala. Bez uzasadniania. Z nienawiścią, złośliwością, szyderstwem, pogardą. Coraz bardziej napastliwym poniżaniem, dręczeniem, publicznym udowodnianiem, że jest nikim. Chefec pierwszy przegrywa.

Na początku spotkania z dramaturgią Hanocha Levina buntowałam się przeciwko jego zainteresowaniu prostymi ludźmi, ich życiem, fatum. Człowiekiem, który sam sobie jest winą i karą. Tym próbom przenoszenia w świat sztuki w skali jeden do jednego tego, co namacalne, banalne, nudne i poślednie. Życia, które kończy się zawsze klęską, wysiłków, które zawsze kończą się porażką. Z winy bohaterów, ich natury, biologii, genotypów. Irytowała mnie ta rozmmemłana, głęboko zanurzona w bezsilności i samotności beznadzieja niedoskonałości formy ludzkiej, która niczego nie osiąga, o nic nie walczy, donikąd nie dąży. Te historie oczywistych upadków, które były tak przewidywalne. Nie widziałam sensu w drążeniu tego, co mało interesujące. Co niczego mnie nie nauczy. Nie da nadziei. Nie zainspiruje.

A jednak sztuki Levina budzą wrażliwość, a nawet lęk. Współczucie. Wydobywają je z jądra ciemności ludzkiej duszy. Bo przecież ciągle empatia, solidarność w potrzebie i biedzie są wypierane. Może czasem zbyt łatwo uruchamiają ckliwe, oczywiste reakcje emocjonalne. Zdystansowane, ostrożne oceny, bo nikt nie chciałby być na miejscu bohaterów dramatów Levina. Nikt nie chciałby przyznać się do tego, że na własnym poziomie egzystencji jest żałosnym, tragicznie nieistotnym nikim.  Bez szansy na wygraną. Marionetką w rękach takich samych marionetek. A jeśli jest, to w sztuce przegląda się jak w lustrze.

NIKT HANOCH LEVIN

reżyseria: Artur Tyszkiewicz
scenografia: Justyna Elminowska
muzyka: Jacek Grudzień
reżyser światła: Mateusz Wajda
ruch sceniczny: Maćko Prusak

obsada: Hubert Paszkiewicz (Warszawiak), Jacek Mikołajczak (Adaś Bardaś), Anna Ułas (Chana Czerlicz), Ewa Konstancja Bułhak (Klemensea), Lidia Pronobis (Fogra), Jerzy Radziwiłowicz (Szukra), Krzysztof Stelmaszyk (Tejgalach), Mariusz Benoit (Chefec).

premiera: 21.10.2017

Fot. Yato Photography

BIESIADA U HRABINY KOTŁUBAJ TEATR TELEWIZJI



Spektakl, niestety, rozczarował mnie. Chyba spodziewałam się za wiele. Bo sama sztuka, obsada, możliwości aktualnej interpretacji, realizatorzy wydawała się wielce obiecująca. Nie miałam konkretnych, gotowych oczekiwań. Otwarta byłam na świeże artystów spojrzenie. Nową formę dla Gombrowiczowskiego geniuszu. A pozostał niedosyt, zgrzyt, ramota, archaiczny, siermiężny obraz.  Tradycyjny teatr. Zbyt piękny, zbyt subtelny, zbyt gładki.

Teatr anonsuje satyrę, ja widzę horror. Reprezentację arystokracji wampirzej, o tyle udoskonaloną i odporną na to, co dotychczas ją zabijało, że egzystującą w biały dzień. Światło, przenikające atmosferę i materię zgromadzenia nie czyni szkody. Uwidacznia, podkreśla, ożywia całą jej obrzydliwość obłudy, absurdalność sytuacji, martwotę czucia, przebiegłość rozumu, pokrętną logiką działania. To generacja silna, brzydka, rozpadająca się a jednak nietykalna. Jałowa, jarska a jednak krwiożercza. Ludzkość, rasa, elita, władza w całej okazałości działań destrukcyjnych, pasożytniczych, zabójczych. Jeszcze tajemnicza, wiodąca, niezniszczalna, jakby na marginesie, w dostojności, powadze, mądrości końcówki życia a jednak nadspodziewanie witalna, wyrafinowana, nieśmiertelna. Pyszna, hermetyczna, ironicznie, z wyższością gardząca. Niesłychanie okrutna, groźna i wroga dla świata. Bo nieczuła dla potrzebującego człowieka. Ślepa na jego cierpienie i krzywdę.

W mentalności arystokracji ludzkości-ci, co zarządzają masową świadomością i czuciem-nic się nie zmienia. Atakuje i pożera słabych, małych, zwyczajnych. Wprost lub niepostrzeżenie Otwarcie lub podstępnie. Bezrefleksyjnie, niewspółczująco z premedytacją. Jak w naturze, w świecie bez Boga, w świecie człowieka bez norm moralnych. Jest jak głodne dzikie zwierzę na górze łańcucha pokarmowego.

Ale to już moja, może nawet nieuprawniona, nadinterpretacja.

Anna Polony, Barbara Krafftówna i Bohdana Łazuka fenomenalnie grają, śpiewają, tańczą. Jak woskowe figury ożywione świeżą krwią.  Tylko Grzegorz Małecki, Piotr Adamczyk są niewinnie, prawdziwie, naturalnie jeszcze żywi. Realni. Stanowią kotrapunkt. Jeden/Małecki/ obsługuje, jest zapleczem tego towarzystwa, drugi/Adamczyk/ to oczekiwanie, nadzieja, wyobrażenie o tym, co wysokie, wartościowe, rasowe, godne poznania i naśladowania.

Potencjał tej sztuki nie został wykorzystany przez reżysera, Roberta Glińskiego. Prześwietla obraz. Trzyma się ściśle Gombrowicza. Nie rozwija językiem scenicznym kontekstów nam współczesnych wykorzystując tematy poruszone w tekście. Nie pozwala sobie na rozszerzoną, prowokującą, bieżącą  wiwisekcję interpretacyjną. Ta wierność autorowi jest zbyt wierna. Bo ładna, grzeczna, potulna, zdyscyplinowana, wysublimowana. Brakuje gombrowiczowskiego błysku szaleństwa, buntu, niepokorności, która wbija się ostro pod skórę i boli celnością obserwacji w wypowiedzi artystycznej. Archaiczna, zużyta linia melodyczna zaproponowana przez Jerzego Satanowskiego irytuje wtórnością, jest niechcianym echem jego poprzednich licznych muzycznych ilustracji teatralnych, filmowych. Narrator Piotra Adamczyka- ujmujący, dobrze wychowany, miły, taktowny- jest zbyt bezbronny, przestraszony, grzeczny. Brakuje w tym pazura, drapieżności, wstrząsu, który pozwoliłby się tym przekazem naprawdę poważnie przejąć.

Wyobraźmy sobie, co z tym tytułem zrobiłby na przykład Wojciech Smarzowski czy Monika Strzępka. Kogo proponujecie jeszcze?

A tu niektórzy widzowie komentując emisję spektaklu na facebooku, tę kolację/czytaj:spektakl/ nazywają ucztą. Ot, co! Ot, jak różne są gusta i smaki! A o nich też Gombrowicz w tej sztuce mówi. Tak, to może być uczta estetyczna. Ładnie scenograficznie/autentyczne wnętrza/, kostiumowo/Zofia de Ines to rasowa profesjonalistka/ wszytko jest pokazane, perfekcyjnie przez znanych, lubianych aktorów zagrane, kontrasty podprogowo zaznaczone/np.obfitość przeładowanej, mięsistej kuchni z surowym, jarskim wystrojem salonu jest uderzająca/. Ale to daje wymagane minimum, budujące poczucie bezpieczeństwa u widza, a nie o to chodziło Gombrowiczowi;  nie o ładność, niewinność, doskonałość/też obrazu/ a jej skalanie, zbrukanie, wynaturzenie, upupienie. Brakuje osikowego kołka, srebrnej kuli w krajobrazie tej umarłej, ale ciągle odradzającej się klasy.

Widzu, podłubaj sam w Kotłubaj.

BIESIADA U HRABINY KOTŁUBAJ WITOLD GOMBROWICZ
Adaptacja: Jan Bończa-Szabłowski
Scenariusz TV i reżyseria: Robert Gliński
Scenografia: Wojciech Stefaniak
Kostiumy: Zofia de Ines
Zdjęcia: Arkadiusz Tomiak
Muzyka: Jerzy Satanowski
Choreografia: Cezary Olszewski

Obsada: Anna Polony (Hrabina Maria Kotłubaj), Barbara Krafftówna (Stara Markiza), Bohdan Łazuka (Baron Apfelbaum de domo książę Pstryczyński), Grzegorz Małecki (Kucharz Filip), Piotr Adamczyk (ON, Gombrowicz)
premiera: 15 stycznia 2018

Spektakl najlepiej obejrzeć i ocenić osobiście. Jest dostępny. https://vod.tvp.pl/video/biesiada-u-hrabiny-kotlubaj,biesiada-u-hrabiny-kotlubaj,35598064?utm_content=buffer0da23&utm_medium=social&utm_source=twitter.com&utm_campaign=buffer

poniedziałek, 15 stycznia 2018

ZAMORDUJ EUROPEJCZYKA. ZAMORDUJ GO!... CHRISTOPH MARTHALER NOWY TEATR

W ramach cyklu wykładów JAK TEATR PRZESTAJE BYĆ TEATREM, ŻEBY TEATREM POZOSTAĆ prowadzonych przez Piotra Gruszczyńskiego w Teatrze Nowym można było obejrzeć spektakl Christopha  Marthalera ZAMORDUJ EUROPEJCZYKA. ZAMORDUJ GO!..., zarejestrowany po jego 14-letniej obecności na scenie Volksbühne w Berlinie. Spektakl, który stał się legendą, wpłynął na poetykę teatru Marthalera i przyniósł mu sławę.

Dobrze, że można było go zobaczyć. Minęło od jego premiery w 1993 roku już 25 lat, wiele się zmieniło w teatrze, na świecie, w nas. Co z tego przekazu, syntetycznie podsumowującego bardzo ważny moment w historii Niemiec/upadek muru berlińskiego, zjednoczenie Niemiec/ zostało?
Otóż ujawniło się to, co było w nim uniwersalne, ponadczasowe, zawsze ważne. Spektakl dziś oglądany, nawet jeśli tylko w formie rejestracji filmowej, nadal jest aktualny, budzi głębokie emocje, wyzwala silne lęki.

Przedstawia społeczność w zamknięciu, odosobnieniu, w jednej scenografii i kostiumie. W mentalnym, kulturowym, ideologicznym uwięzieniu. Rygorze wyuczonych, powtarzanych, zachowań, przewidywalnych reakcji. W podporządkowaniu.  Grupa, złożona z różnorodnych jednostek/płeć, wiek, zainteresowania, zdolności/ stanowi jednorodny twór społeczny o spójnej konweniencji. Jest nośnikiem tego świata, który odszedł. Mur berliński  został zburzony, Niemcy się zjednoczyły ale w bohaterach sztuki nic się nie zmieniło.  Stanowią monolit jak arystokracja w ANIELE ZAGŁADY Luisa Bunuela. Jej przedstawiciele ukształtowani, zdefiniowani przez przeszłość, klasę społeczną, którą reprezentują, przychodzą na  skromną burżuazyjną kolację i nie wiedząc dlaczego nie potrafią, nie są w stanie, nie mogą już tego miejsca, w którym są, opuścić. Pozbawieni formy, coraz bardziej sfrustrowani, zdesperowani, osaczeni stają się w stosunku do siebie okrutni, prymitywni i źli. Wychodzi z nich zwierzęca natura. Nie są w stanie przekroczyć raz wytyczonych granic, dokonać wolty, pokonać nawyku, wyuczonego odruchu,  zmienić mentalności, w której tkwią. Oderwać się od samych siebie, uwolnić od świata, który istnieje poprzez nich ale tak naprawdę należy już do przeszłości. Martwej, pustej, bezpłodnej. Niemożność wyjścia to demaskuje. Zmiana nie nastąpi, bo nie może nastąpić.

Przedstawiana w sztuce Marthalera społeczność jest ukształtowana przez czasy socjalistycznej ideologii NRD, kiedy kraj był rewirem całkowicie zamkniętym. To ludzie wydający się być w stanie choroby, upośledzenia, z dysfunkcją psychiczną. Są prości, zdyscyplinowani, ubezwłasnowolnieni przez system, który wrastał w nich przez całe życie, tak, ze teraz instynktownie ulegają rygorowi uroczystości patriotycznej. Wspólnie śpiewają stare ludowe, wojskowe, wojenne piosenki niemieckie. Czuje się wpojony im dryl, narzuconą dyscyplinę. Na znak ustawiają się w kolejce do łazienki, myją ręce, wycierają i w porządku wracają na swoje miejsca. Od czasu do czasu jedna z osób otwiera drzwiczki do pieców, sprawdzając, jak się w nich pali.  Słyszymy wydobywający się z nich śpiew. Może to się kojarzyć z obozami koncentracyjnymi, z holokaustem, co jest wpisane w historię niemiecką. Duchy przeszłości dają o sobie znać, choć nie robi to na nikim wrażenia. Natomiast dźwięki muzyki poważnej/Wagner?/ dochodzące z piętra wyżej powodują, że wszyscy unoszą głowy do góry, uważnie słuchają. Świat wrażliwości, wartości wyższych jest poza ich zasięgiem. Zachowują się złośliwie, obscenicznie, jak osoby zaburzone i nie jest to wyuczony kamuflaż, by przetrwać. Jest też osoba, która się wyłamuje z  podporządkowania/nie reaguje, nie śpiewa/.  Nie wykazuje inicjatywy. W ten sposób się buntuje lub chce zachować neutralność, stosując bierny opór, zachowując milczenie, choć i tak to niczego nie zmieni. Za stary, zbyt wycofany, słaby jest wyjątkiem. Większość i tak robi swoje/patrz: zdjęcie/.

Smutny to obraz stanu wypalenia, wyczerpania, degeneracji, dysfunkcji człowieka,społeczności. Sytuacji, która nie daje nadziei, bo czas się dla niej zatrzymał/zegar z tą samą godziną/. Zasklepienia w przeszłości, w tym co już przebrzmiałe, puste, nieproduktywne. Sztuka pozostaje przestrogą. Pokazuje, że zmiany zewnętrznego świata, jakie by nie były, nie mają do niektórych ludzi, grup społecznych dostępu. Ci żyją w przeszłości, w jej wartościach, ideologii. Nie mogą sięgnąć po to, co zmiany oferują, bo sami nie potrafią się dostosować. Ta zachowawczość, skostniałość kręgosłupa wewnętrznego jest hamulcem postępu. Prowadzi do wykluczenia, do zepchnięcia na margines. Do uwięzienia bez więzienia. Bo jest to stan mentalnego zniewolenia, który nie pozwala skorzystać z nadarzających się okazji transformacji. Można zburzyć mur berliński, zmienić świat cały, tylko nie ten, który wrósł w ludzki genotyp wraz z tresurą ducha, zniewalając wolę i ciało. Powodując, że wolność może być wokół  ludzi ale nie w nich samych. I nie można wtedy zdjąć tego gorsetu nabytych cywilizacyjnych opresji, zrzucić zbroi dotychczasowej formy, wyjść z siebie dawnego. Gdziekolwiek się jednak znajdują, są nośnikami zachowawczości, tego co martwe, zużyte, co stanowi zagrożenie/np. nacjonalizm, faszyzm, socjalizm/. Jest zarzewiem potencjalnej reaktywacji zła. Póki żyje fizycznie. Nic dziwnego więc gdy spektakl w takiej sytuacji prowokuje i woła: "ZAMORDUJ EUROPEJCZYKA. ZAMORDUJ GO!..."

Forma spektaklu dziś ani nie zaskakuje, ani nie inspiruje. Spotykana jest często w naszych teatrach. Jesteśmy z nią już doskonale oswojeni. To uzmysławia, że może i ona się już zużyła i tu musi nastąpić radykalna zmiana. Do dzieła więc, drodzy artyści, zamordujcie już tę  formę, zamordujcie ją. Powodzenia:)


https://goingapp.pl/evt/1336094/jak-teatr-przestaje-byc-teatrem-zeby-teatrem-pozostac

piątek, 12 stycznia 2018

ANIOŁY W AMERYCE TR WARSZAWA NOWY TEATR



Mamy szczęście, mamy ANIOŁY W AMERYCE. Są dowodem na istnienie sztuki wysokiej, niezniszczalnej, dostępnej, która mimo upływającego czasu jest nadal aktualna, świeża, artystycznie mocarna. Działa. To splot zdarzeń nie do przecenienia: doskonały, wielokrotnie nagrodzony tekst Tony'ego Kushnera, fenomenalne, dojrzałe, perfekcyjne aktorstwo całego zespołu, kompozycja wizualizacji plastycznej, aranżacji muzycznej, dramaturgicznej konsekwentnej i spójnej koncepcji oraz wrażliwej, wierzącej w człowieka i teatr reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego.  Ważne jest to, że ten wielowątkowy spektakl bazujący na konkretnej sytuacji społeczno-politycznej lat 80-tych ubiegłego wieku, Ameryki Ronalda Reagana-dotyczący poszukiwania tożsamości/też seksualnej/, wyborów moralnych i etycznych,  stylu życia, AIDS, duchowości, religijności, problemów rodzinnych, społecznych, homoseksualnych, niezrozumienia, sumienia, cierpienia i śmierci- ma wymiar uniwersalny, głęboko psychologiczny, bardzo mocno angażuje emocjonalnie. Przedstawia bohaterów sztuki w sposób, który budzi w stosunku do nich empatię, wywołuje współczucie, zrozumienie, akceptację. Konstytuuje tolerancję. Sprawia, że jesteśmy po ich stronie. Z nimi. Nimi. Tak silne wniknięcie w motywacje, stan psychiczny, emocjonalny, sytuacje życiowe wszystkich postaci skutkuje tym, że sztuka ta zwykłych zjadaczy chleba, w aniołów przerabia. Pozytywnie nastraja, przeprogramowuje. Wynosi ponad poziomy. Pozbawia wszelkiego lęku przed INNYM, OBCYM, NIEZROZUMIANYM/też w nich samych/. Bez poczucia wrogości, bez obojętności dystansu, bez zachowania rezerwy.  Pozwala silnie współodczuwać i mądrze rozumieć. Bezpiecznie utożsamiać się. Przeżywać. Śnić i marzyć.

Ta umiejętność artystycznego wciągnięcia widza w sprawy, przemiany, które uruchamia spektakl- bez fałszu, zakłamania, manipulacji- uwiarygodniane przez mistrzostwo gry aktorów, ich osobowości powoduje, że intuicyjnie czuje i wierzy on w przekaz odwołujący się do dobra w człowieku, bo odnajduje w w tym obrazie scenicznym realne, ważkie, bliskie mu własne problemy. Tożsame, skomplikowane w całej złożoności i splątaniu jego życie. Sztuka wizualizuje, to co jest znane ale wypierane, ukrywane, wstydliwe i pokazuje, jak człowiek sobie z tym radzi lub nie radzi. Jak się zmaga z własną niedoskonałością, słabością, nieprzystosowaniem. Nie unika śmieszności, ironii, obsceny, wulgaryzmów, bólu i cierpienia. Walczy o człowieczeństwo w każdym człowieku dla drugiego człowieka. Obnażając go w archetypie niełatwej, nieprostej prawdy o nim. Czule, poetycznie, metaforycznie. Poprzez fizjologię i duchowość. Realność i metafizykę. Bunt, który ewoluuje ku afirmacji życia i śmierci. Ku  temu, co nieuniknione, niepojęte, niesprawiedliwe. Ale właściwe, konieczne, dobre. Zaspokaja potrzebę zrozumienia, wybaczenia, akceptacji. Wspomagania za wszelką cenę. Zwłaszcza za cenę miłości własnej.

Przejmująco sugestywna, pełna, iskrząca życiową prawdą jest rola Andrzeja Chyry, wstrząsająca doskonałej Danuty Stenki, rozczulająca wspaniałej Mai Ostaszewskiej, poruszająca silnie sympatycznego Macieja Stuhra, współczująca, wyrazista, zaskakująca Tomasza Tyndyka, anielsko intrygującej Magdaleny Cieleckiej, naturalna Jacka Poniedziałka, ujmująca Rafała Maćkowiaka. Genialna Stanisławy Celińskiej /dawniej/ i Mai Komorowskiej/obecnie/ otwierającej spektakl.

Genialny spektakl, arcydzieło teatralne bawi i wzrusza. Daje nadzieję. Czasem bulwersuje. Jest intensywne, bogate, mocne. Głębokie i wnikliwe. Piękne. Tak złożone, że nie chciałoby się nigdy z nim, jego bohaterami rozstawać. Nic dziwnego, że wielu widzów wielokrotnie go ogląda, nawet za każdym razem, gdy tytuł wraca na afisze TR Warszawa i Nowego Teatru.



ANIOŁY W AMERYCE  Tony Kushner

reżyseria: Krzysztof Warlikowski
przekład: Jacek Poniedziałek
scenografia: Małgorzata Szcześniak
muzyka: Paweł Mykietyn
światła: Felice Ross
film: Paweł Łoziński
zdjęcia filmowe: Kacper Lisowski
songi:Adam Falkiewicz

obsada:

Roy M.Cohn– Andrzej Chyra
Joe Porter Pitt–Maciej Stuhr
Harper Amaty Pitt–Maja Ostaszewska
Prior Walter–Tomasz Tyndyk
Louis Ironson–Jacek Poniedziałek
Belize, Mr.Ściemniacz–Rafał Maćkowiak
Anioł, Emily–Magdalena Cielecka
Hannah Porter Pitt, Rabbi Izydor Chemelwitz–Maja Komorowska, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik
Martin Heller, Aleksiej A.Prelapsarianow–Zygmunt Malanowicz
Ethel Rosenberg–Danuta Stenka Dorota Landowska
Lekarka–Dorota Kolak


premiera:17.02.2007

Nagrody dla Tonego Kushnera: Pulitzera, dwie Tony Awards, dwie Drama Desk Awards, The Evening Standard Award, The New York Critics Circle Award, The Los Angeles Drama Critics Circle Award i The LAMBDA Liberty Award for Drama

Nagroda im. Konrada Swinarskiego dla Krzysztofa Warlikowskiego
Nagroda im. Aleksandra Zelwerowicza dla kreacji Mai Ostaszewskiej i Andrzeja Chyry

Francuski Związek Krytyków Teatru, Muzyki i Tańca uhonorował "Anioły w Ameryce" Tony'ego Kushnera w reżyserii Warlikowskiego za "najlepsze przedstawienie zagraniczne" w 2008.

zdjęcia: 1. https://www.facebook.com/photo.php?fbid=1234319939993020&set=a.829275593830792.1073741835.100002450763678&type=3&theater
2. B.Bajerski

piątek, 5 stycznia 2018

RACHATŁUKUM TEATR STUDIO

Monodram dla dorosłych w wykonaniu Marcina Bosaka to spotkanie z męskim światem  wzlotów i upadków, seksualnych przygód, uwikłań i splątań, które bardzo komplikują życie jego scenicznego bohatera o  temperamencie, mentalności i psychice tak porąbanej, odjechanej, wypaczonej i niedojrzałej, że trudnej do ogarnięcia. Aktorowi jednak z sukcesem udaje się przeprowadzić widzów przez piekło doświadczeń swego bohatera. Najpierw  jego wyznania  budzą zainteresowanie, później intrygują, mogą powodować wzburzenie, może niektórych nawet szokują.  Jest szansa przejścia od stanu zażenowania i litości do zrozumienia i współczucia. Uczestniczenia w niezłej emocjonalnej jeździe! Nie jest to intymna samokrytyka, wstydliwa spowiedź, cicha wiwisekcja a efektowne, zaczepne, wyuzdane show.

Bohater jest hedonistą. To wolny, wyzwolony, nieskrępowanie eksperymentujący, podejmujący ryzyko i artysta, i mężczyzna. Korzysta z życia bez skrupułów, bez ograniczeń, bez wyrzutów sumienia. Leci w relacje międzyludzkie, ryzykowne przygody bez trzymanki, bez norm i zasad. Bez zobowiązań i odpowiedzialności.  Galopuje, ledwie zauważając, że używa innych nie bacząc na konsekwencje. Uprzedmiotawia siebie poprzez uprzedmiotowianie innych. Zatraca się w łatwo dostępnym  tak zwanym szczęściu, które jest tylko zaspokajaniem żądzy. Spuszczaniem nakręconego wcześniej napięcia. A ponieważ to jego szczęście nie jest wartością, postacią czystą, szczerą, prawdziwą, a chwilową tylko przyjemnością, bohater podkręca emocje, przyśpiesza, całkowicie nie zauważając tego, co dla niego jest najważniejsze, dobre, prawdziwe. I co przegapia. Co mu umyka. Przechodzi obok. Staje się bezpowrotnie stracone.

Monolog jest analizą życia jakie wiódł, stanu psychicznego, w jaki sam się wkręcił.  Przechodzi w zawoalowany lament, tłumione zdziwienie nad własną głupotą, ślepotą, stępieniem. Brakiem wrażliwości. Zdrowego rozsądku. Chwili opamiętania.  Jest furią niezadowolenia, skutkiem frustracji, krzykiem bólu straty. Wyrazem żałoby. Cały czas gra. Gra.  Jakby celowo przebrał się w szaty pajaca, bo tak się czuje, takim się sam sobie wydaje.  Ku samokrytyce, ku przestrodze obśmiewa, wyszydza, obrzydza, z naddatkiem żółci ironizuje, komentuje. Jakby też obarczał winą, atakował świat cały/tu:publiczność/ za własne błędy, za przegapioną szansę szczęścia, miłości.

Występ odbywa się w kolorowej dyskotekowej oprawie stand-upu  a może peep show lub talk show i adekwatnym kostiumie /srebrzysta marynarka, okulary z oprawkami w formie gwiazd, gigantyczny plastikowy fallus/. Nonszalancja, żałosna w skutkach niedojrzałość bohatera tej historii wydawać by się mogła banalna i płytka a nawet nudna gdyby nie aktorstwo Bosaka. Najpierw zaczepnie drapieżny, mocno wulgarny,  mentalnie i psychicznie ekshibicjonalny, obsceniczny prowokuje, bulwersuje, szarżuje. Leci, oj, leci.Nie przestaje być artystą przekuwającym własne życie w sztukę. Jakby takie były współczesne wymagania, oczekiwania. Trendy, mody. Bosak potrafił jednak dotrzeć do jego jądra ciemności, ocieplić jego wizerunek. Rozumiejąc jego bohatera można mu nawet współczuć. Tęsknić razem z nim za rajem utraconym. Bosak doskonale przeprowadza tę zawoalowaną metamorfozę mentalnego dojrzewania, ten show psychoanalityczny; od bezmyślnego brylowania, zatracania się w żądzy po bolesną świadomość przebudzenia. I za to mu chwała. I dla jego aktorstwa, które zbudowało tak ekstremalną huśtawkę  emocji, nastrojów, postaw warto na tym monodramie być.  Powodzenia.:)

RACHATŁUKUM wg powieści Jana Wolkersa

PRZEKŁAD Andrzej Dąbrówka
REŻYSERIA Sebastian Chondrokostas
ADAPTACJA Marcin Bosak, Sebastian Chondrokostas
SCENOGRAFIA Urszula Bartos-Gęsikowska
CHOREOGRAFIA Anna Bosak
ŚWIATŁO Petro Aleksowski

WYSTĘPUJE Marcin Bosak

czwartek, 4 stycznia 2018

TRYLOGIA O CHORWACKIM FASZYZMIE/CZ.III CHORWACKI TEATR


Oliver Frljić tworzy teatr polityczny, silnie zaangażowany, krytyczny. O rozpoznawalnej estetyce. Stosuje mocne,  bardzo kontrowersyjne, bezkompromisowe środki wyrazu. Budzi skrajne emocje, reakcje, opinie. Dzieje się tak ponieważ stosuje wyraziste gesty, buduje prowokujące, mocne sceny, wprowadza obsceniczne sytuacje, wiarygodne portrety bohaterów. Tworzy pod prąd obowiązujących wykładni, norm, poprawności. Prezentuje swój punkt widzenia i broni go, konsekwentnie pozostaje mu wierny do końca. Nie chowa się za tekstami, treściami gotowych, kanonicznych sztuk. Komponuje samodzielnie, niezależnie, autorsko. Furią, szaleństwem, koniecznością przedstawiania i bronienia swojej prawdy.

W CHORWACKIM TEATRZE Oliver Frljić pozostaje sobą. Nie ma wątpliwości, że to jego sposób porozumiewania się z nami, widzami. Operuje mocnymi, sugestywnymi obrazami, których wymowa podbijana jest głównie adekwatną muzyką, znaną pieśnią. Nie tworzy charakterystyki postaci poprzez dialog, psychologię. To kontekst Frljića  obnaża, piętnuje, stygmatyzuje nieprawidłowości, zakłamanie, hipokryzję, konkretnych środowisk, osób, elit. W związku z tym, by móc zrozumieć właściwie ten krytyczny autorski wywód artysty, należy znać fakty, historię, zachowania w realu prawdziwych, z imienia i nazwiska, bohaterów. Widz polski mógł mieć z tym kłopot, oddziaływanie spektaklu mogło nie być na niego aż tak silne, jak mógłby oczekiwać jej autor. A jednak było.

To, co się działo na scenie, po przedspektaklowym wprowadzeniu opisującym historyczne podłoże sztuki, było na takim poziomie uogólnienia, że przekaz był czytelny. Zwłaszcza, że prowokował indywidualną projekcję widza. Nastąpiło przeniesienie jego własnych obserwacji, doświadczeń, wiedzy na obraz sceniczny, który jest dla Polaków aktualny, teraźniejszy.

W swej sztuce Oliver Frljić dokonuje konfrontacji przeszłości z teraźniejszością dla obnażenia postaw elit chorwackich, szczególnie środowiska teatralnego. Wszystko po to, by móc budować przyszłość na prawdzie. Obnaża koniunkturalizm, hipokryzję, zakłamanie, oportunizm. Oskarża o faszyzm. Upomina się o sprawiedliwość. Można wybaczać ale należy zawsze pamiętać. Frljić  nie chce wybaczyć. Ostrością scenicznej wypowiedzi dąży do ukarania i eliminacji z życia publicznego winnych, do wyrugowania nieprawidłowości, tego co złe, krzywdzące, niesprawiedliwe. Krytyka sztuki jest tak miażdżąca, tak silna, bo warstwa po warstwie zdziera zasłony, kamuflaże, maski z winowajców. Pokazuje nagą, brutalną prawdę. Wywołuje silne emocje.

Spektakl obejmuje trzy okresy: II wojny światowej, wojny domowej w latach 90-tych i okresu współczesnego. Dotyczy przyczyn powracającego, odradzającego się faszyzmu, postaw nagannych, nieetycznych. Zastanawia się dlaczego akceptuje się niesprawiedliwość, przyzwala na zbrodnię. Komponowanymi obrazami scenicznymi, grą aktorską prowokuje do poważnych, fundamentalnych pytań. Pozwala, by widz sam je sformułował, postawił i na nie odpowiadał. Brał odpowiedzialność. Poczuł jej wagę i ciężar. Mocno przeżywał to, co widzi.  Tym samym Frljić przywraca normalność postawy człowieczeństwa. Zło powinno nas tak bulwersować i mocno dotykać, obrażać, atakować, byśmy zmuszeni byli do natychmiastowej reakcji. Byśmy automatycznie wyrażali swój sprzeciw, bunt, coś z tą sytuacją nie do zaakceptowania zrobili. I tak działają spektakle Frljića. Najpierw zaskoczenie śmiałością, bezpośredniością przedstawiania tematów, tsunami emocji, frustracji, dyskomfortu, oburzenia potem zastanowienie czy jest uzasadnione i zgoda na działanie, bo interwencja sceniczna jest słuszna, ma twarde argumenty.  A dlaczego musi być aż tak drastyczna, niech każdy odpowie sobie sam. Moim zdaniem jesteśmy osłabieni, znieczuleni, wygodni, nie chcemy się angażować w sprawy, które nas bezpośrednio nie dotyczą. Odpuszczamy sobie. Chcemy spokoju, poczucia bezpieczeństwa nawet za cenę zdrady człowieczeństwa, ograniczenia wolności, samoupodlenia. To problem stary jak świat, tylko jakby granice moralnej akceptacji zła, nieskuteczności prawa, otwartej, manipulacji się mocno przesunęły. Frljić nie wyraża zgody na to, co w człowieku, społeczeństwie, narodzie, z jego własną zgodą, gnije i umiera, rozrasta się zaraźliwą, martwą tkanką. Swoimi teatralnymi środkami wyrazu trafia w to, co w nas jeszcze intensywnie żyje, kocha i pragnie. Reżyser teleportuje widza w strefę dyskomfortu, sprawia, że trzeba siebie samego sprawdzić, przepytać, przenicować. Jakby każdy przechodził intensywny test sprawdzający kim tak naprawdę jest. Natychmiast weryfikuje, konfrontuje, określa się i definiuje. Zajmuje postawę, głośno ją  wyraża po spektaklu. To sukces, zwycięstwo reżysera. W sensie artystycznym i społecznym. Psychologia jest nie na scenie a na widowni. Scena prowokuje i wyzwala a widownia reaguje i, mam nadzieję, wyciąga wnioski.

Na początku widzimy obraz kurtynę z OSTATNIĄ WIECZERZĄ Leonarda. Gdy unosi się do góry, spektakl się zaczyna. Za stołem siedzi reprezentacja apostołów/8 osób/, w kolorowych togach, które po chwili zrzucają. Kryły brunatne mundury. Gdy aktorzy wstaną i w rzędzie, przodem do widowni się ustawią, zostaną im przypięte piękne białe anielskie skrzydła. Oto zło obleczone w boski atrybut  dobra ma kreować i strzec niczym Aniołowie nowego porządku. Obrazy zmieniają się, ilustrują seksualne wyuzdanie, rozpasanie, które jest władzy narkotykiem, stymulatorem, dopingiem.  Nawiązują do prawdziwej historii Aleksandry Zec, 12-letniej dziewczynki, świadka śmierci matki i ojca, zamordowanej przez sprawców, którzy nie zostali osądzeni, ukarani. Jej postać pojawia się wniesiona na scenę w czarnym worku. Dziewczynka pojawia się też w białej króliczej czapce, trzyma karabin skierowany w żołnierski szwadron stojący ze swym dowódcą na czele przed stołem, na którym leżą nagie ciała ofiar obozu koncentracyjnego. Wymierza sprawiedliwość za niezawinioną śmierć swoją, rodziców i innych ofiar. Jest symbolicznym mścicielem. Ma do tego pełne prawo.

Spektakl rozlicza za zbrodnie dokonane i nieosądzone, nieukarane. Demaskuje. Obnaża. Oskarża. Nie tylko polityków, dysydentów, środowisko artystyczne. Pyta też współczesnych twórców teatru o ich rozumienie misji kulturotwórczej, społecznej, ideowej. O to, czy mogą funkcjonować w rewirze sztuki bez rozpoznania zbrodni, zła, bez brania odpowiedzialności za to, co się dzieje w sferze publicznej, politycznej. Bo teatr ma możliwości sterowania nastrojami, kształtowania postaw, wpływania na mentalność, świadomość, wrażliwość. Nie działa poza systemem. Jak winien się zachowywać? Co powinien robić w sprawie działań maskujących zło wynikające z zachowań faszystowskich, nacjonalistycznych? Czy nie ma obowiązku, by otwarcie się angażować? Frljić zna na te pytania odpowiedzi i już od dawna realizuje swoją misję, walczy w teatrze. Proponuje terapię wstrząsową. Drastyczną, bezczelną, trafiającą w punkt problemów, w splot człowieczego sumienia, poczucia przyzwoitości i sprawiedliwości prostą, choć drastyczną formą. Wywołuje święte oburzenie. Nie pozostawia nikogo obojętnym. Nawet tych, którzy nie widzieli żadnego z jego spektakli. Tworzy teatr, który się wtrąca, skutecznie wdziera w sferę prywatną, publiczną. I staje się punktem odniesienia, dowodem na potęgę sztuki, zbudowanej na wolności, racji artysty, instynkcie walki człowieka o sprawy ważne i słuszne. Bez względu na konsekwencje. Bez względu na to, co z tym- co zobaczymy, usłyszymy, przeżyjemy, zrozumiemy-zrobimy. Powodzenia:)


TRYLOGIA O CHORWACKIM FASZYZMIE/CZ.III CHORWACKI TEATR
reżyseria: Oliver Frljić
dramaturgia: Marin Blažević
scenografia: Petra Veber
kostiumy: Sandra Dekanić
reżyseria świateł: Boris Blidar
asystentka reżysera: Nina Gojić
asystentka dramaturga: Nataša Antulov
inspicjentki: Jolanda Pahor, Sandra Čarapina

obsada: Damir Orlić, Tena Antonija Torjanac, Dean Krivačić, Jasmin Mekić, Jerko Marčić, Nikola Nedić, Dražen Mikulić, Nika Mišković, Jolanda Pahor, Nina Batinić

Spektakl prezentowany w ramach II edycji Festiwalu Sztuki i Społeczności Miasto Szczęśliwe.

„Trylogia o chorwackim faszyzmie” została zainicjowana podczas Letniego Festiwalu w Splicie w 2008 roku, gdzie zagrane zostały „Bachantki”, czyli spektakl o ukrywaniu i negowaniu zbrodni wojennych popełnionych przed i podczas wojny w Chorwacji wobec niechorwackich współobywateli."/materiały spektaklu, http://www.powszechny.com/spektakle/trylogia-o-chorwackim-faszyzmie-cz-iii-chorwacki-teatr,s1393.html?ref_page=controller%2Cindex%2Caction%2Cspektakle-goscinne/

https://www.facebook.com/VidKOD/videos/1755341911436505/

środa, 3 stycznia 2018

SUPERSPEKTAKL TEATR POWSZECHNY TEATR 21


Tak, to jest SUPERSPEKTAKL generujący artystyczny supersukces! Począwszy od doskonałej, wielofunkcyjnej, inspirującej scenografii Barbary Hanickiej, co widać już na pierwszy rzut oka, pomysłowych, zabawnych kostiumów, które przygotowała Wisła Nicieja, dramaturgii Justyny Lipko-Koniecznej, która zaskakiwała, spinała i wzmacniała siłę oddziaływania przebiegu zdarzeń sformatowanych przez zespołowy, niebanalny, mądry scenariusz, po głównych bohaterów: aktorów Teatru 21 i Teatru Powszechnego, bez których nie byłoby tylu wzruszających momentów, zwrotów akcji, ciekawych wrażeń. Publiczność też była niezwykła: zaangażowana, aktywna, żywo reagująca. Brawo!

To było moje pierwsze spotkanie  z Teatrem 21, skupiającym osoby z zespołem Downa. Dotąd nie widziałam jego spektakli. I żałuję. Mają charakter, wyraz, tworzą nastrój nie do podrobienia. Spełniają niezwykłą supermisję. Dowodzą cudownego działania sztuki, która burzy wszelkie bariery dla wspólnego tworzenia, wyrażenia potrzeb, marzeń grupy i siebie. I nie chodzi o to, że spotykamy się w teatrze, by się tylko wzajemnie poznać, ale też zrozumieć i poczuć ducha artystycznej przygody. Twórcy wypracowali wspólną przestrzeń rozważań na tematy, które są im bliskie, dla nich ważne. Publiczność uczestnicząc w spektaklu ma szansę odkryć, że dla niej również.

Spektakl ma formę performatywną, wydaje się, że improwizowaną, na bieżąco tworzoną akcją. Oczywiście ta lekkość, spontaniczność to udane teatralne złudzenie. Wszystko jest dokładnie przemyślane i przygotowane. Profesjonalnie, solidnie wypracowane. Już pierwsza scena, gdy słyszymy wielogłos dochodzący z czarnej konstrukcji wbijającej się klinem w widownię, dotyczący tego, czego się boimy, daje do myślenia. Musimy przywołać obraz wypowiadanych lęków, nie widzimy ich przecież. Zastanawiamy się nad swoimi. Gdy ściany czarnego wieloboku/statku?, skały?/ się rozsuną zobaczymy w gablocie kostium Batmana. Dowiemy się, że jednak nie może być wykorzystany w spektaklu jako zastrzeżony prawami autorskimi znak firmowy.  Podobnie pozostali znani z komiksów superbohaterowie nie mogą brać udział w projekcie. Jeden z aktorów w makijażu Guya Fawkesa /komiks "V jak Vendetta"/, ubrany w bluzę z napisem REBEL czyta bezduszną odmowę przedstawicielki właściciela, wymienia ją z imienia i nazwiska, w końcu nie zgadzając się z nią, drze list na strzępy.

Aktorzy nie rezygnują, postanawiają wykreować własnych superbohaterów, odpowiadając na pytanie jaka supermoc im pomoże w spełnieniu ich  potrzeb, marzeń, fantazji. Mają koszulki z zaprojektowanym logo. Mogą działać. Realizować własne pomysły, wyrażać siebie, to, co jest dla nich najważniejsze. Co boli, kompensuje, ale też bawi. Poznajemy procedurę stawania się superbohaterem, która uwalnia zwykłego śmiertelnika od wszelkich ograniczeń. Wyzwala go, odrywa od ziemi, ośmiela, dodaje odwagi. To udawadnia, że nie tyko można ale i trzeba marzyć, szukać w sobie samym siły do zmagania się z wszelkimi przeciwnościami. Należy wykazać się inicjatywą,  brać sprawy w swoje ręce. W grupie jest łatwiej, raźniej, radośniej. A jak się jest razem, można stworzyć nie tylko Superbohatera ale i założyć Superpartię z programem, który wspólnie redagują jej członkowie i zaproszeni chętni widzowie. Wybrany jest też w zabawnym talent show, Pan Wąs, nowy superbohater, który niestety, natychmiast staje się tyranem, narzucić chce dyktaturę. Uczymy się wszyscy razem, że złudna jest wiara w siłę superjednostki, bo prowadzi  na manowce złowrogiego totalitaryzmu. Pozostaje więc wiara w zjednoczoną niedoskonałość, na pozór nic nieznaczącą słabość.  Przecież wiemy, wiemy to bardzo dobrze, że tak naprawdę nobody's perfect.

Chodzi więc o to, by zaakceptować siebie i innych takimi, jakimi jesteśmy.  By być razem. Starać się. Dawać z siebie wszystko, co najlepsze. Z dobrej, nieprzymuszonej woli. We wzajemnym szacunku, na siebie otwartości. Nie tylko dla nauki, z powodu powinności, dla zasad ale może przede wszystkim dla radości. Poczucia, że zwykli, niedoskonali ludzie, jakimi wszyscy jesteśmy, w tym wysiłku są superbohaterami i wypełniają wspaniale fantastyczną supermisję.

Dlatego podoba mi się, że repertuarowy teatr i jego profesjonalni aktorzy pracują z niepełnosprawnymi amatorami aktorami. Każdy ma coś do zaoferowania. Każdy coś zyskuje. Razem tworzą, wspomagają się, inspirują. Publiczność bierze z nich przykład i chętnie angażuje się we wspólną przygodę i myślę, że wychodzi z tego spotkania podbudowana, wzmocniona, wzruszona. Z poczuciem, że teatr to my, kimkolwiek jesteśmy, bez względu na to czy zajmujemy miejsce na scenie czy widowni. Teatr staje się wspólną przestrzenią spotkania, porozumienia budowanego przez sztukę.


SUPERSPEKTAKL
dramaturgia: Justyna Lipko-Konieczna
scenariusz (na podstawie improwizacji aktorów): Justyna Lipko-Konieczna, Justyna Sobczyk i Jakub Skrzywanek
scenografia: Barbara Hanicka
kostiumy: Wisła Nicieja
ruch sceniczny: Justyna Wielgus
muzyka: Kamil Tuszyński
reżyseria światła: Piotr Pieczyński
wideo: Wojtek Kaniewski
koordynacja produkcji: Katarzyna Stępniak
inspicjent: Barbara Sadowska

obsada: Magdalena Koleśnik (TP), Aleksandra Skotarek (T21), Julia Wyszyńska (TP), Jacek Beler (TP), Grzegorz Falkowski (TP), Adam Kowalewski (T21), Michał Pęszyński (T21), Piotr Swend (T21)

premiera:11.11.2017


GOLEM TEATR ŻYDOWSKI


W GOLEMIE Mai Kleczewskiej pamięć jest głównym, przewodnim tematem, bohaterem, problemem. Ona jest najważniejsza. I również walka o nią. Czas, polityka, fatum, człowiek ją zaciera, udziwnia, wypacza, zakłamuje, uśmierca. W jaki sposób zachować ją w formie niezdeformowanej, nieprzetworzonej, czystej? Jak o historii mówić, jak ją utrwalać, przechowywać? By nie była martwa, pusta, nic nie znacząca. Unieważniana. By nadal świadczyła prawdę o istocie rzeczy.

GOLEM  ma zbawić, uratować świat. Ocalać od zapomnienia. Może być wszystkim. Zależy, co mu jego stwórca, człowiek, swoim tchnieniem, potrzebą, koniecznością przypisze, jakie nada mu znaczenie, czego go nauczy, co w niego wgra, jak go zaprogramuje.  Mityczny twór z gliny i mułu to tylko punkt wyjścia. GOLEM może być robotem, dziełem Frankensteina, fantomem, androidem, hostem, duchem, zjawą, człowiekiem, wszystkim innym. To nośnik pamięci, bo o nią tu chodzi. Ale też o każdego widza. To jego percepcja rejestruje, układa, tworzy ostateczną kompozycję z proponowanych przez artystów skrawków opowieści, postaci, tekstów, sytuacji, obrazów. Widz więc w pewnym sensie staje się też Golemem, tyle tylko, ze sam dla siebie w dowolnym czasie, z wybranej przez siebie perspektywy, we własnym tempie, kombinacji, intensywności zwiedza tą przestrzeń galerii czy muzeum z eksponatami, instalacjami, obiektami teatralnymi, bo nie ma tu podziału na scenę i widownię. Komponuje i zapisuje obraz, który zostanie w jego pamięci. Te same zdarzenia każdy z widzów inaczej zarejestruje, utrwali. Przeżyje. Sam dokona wyboru, podejmie decyzję z jak bliska, w jakiej kolejności zapozna się z tym, co proponują artyści. Ale i zda się na przypadek, poprowadzenie przez aktorów. Podąży za propozycjami scenicznymi aranżowanymi w różnych miejscach w tym samym czasie jednocześnie. W pełnej wolności. W nieskrępowanej ekspresji. Bez przymusu. Bez rygoru konwencji, kanonu, przyzwyczajeń. Bez żadnych ograniczeń. Sam bezpośrednio nie wchodzi w interakcje. Ale on sam ma znaczenie. Stapia się, doskonale komponuje z  poszczególnymi scenami, obiektami, instalacjami. Jak w tym obrazie lustra weneckiego, które łączy, stapia osoby znajdujące się po obu jego stronach. O tę jednię tu chodzi. O to stopienie, wzajemne przenikanie. Oddziaływanie. Tworzenie. Proces utrwalania, wzmacniania poprzez sztukę.

Widz, który ma się otworzyć i czuć nieskrępowany podczas spektaklu, wkracza w przestrzeń ogromną, otwartą. Jak do nowoczesnego muzeum, galerii, teatralnego miejsca pamięci. W odgrywane światy równoległe, które się zapętlają, powtarzają, reprodukują po wielokroć, w założeniu bez końca, bez początku. Spotyka osoby, zjawy, powidoki, zmaterializowane wizje, wspomnienia, relacje przyjmujące kształt i formę figury wyobrażeń, pamięci, przeczuć, podejrzeń, obaw. Wizualizujące się stany emocjonalne i psychiczne. Obrazy przyczyny i skutku. Motywacje tych, którzy przeżyli zagładę i nie chcą o niej mówić i przyszłe pokolenia, które przeczuwają grozę skrywanej tajemnicy ale chcą się z nią zmierzyć. Widz podejmuje decyzje, dokonuje wyboru. Lub porusza się trajektorią przypadkową, kierując się instynktem, ciekawością. Spektakl jest produkcją Teatru Żydowskiego więc i on jest tu bohaterem. I historia Żydów. I Holocaust. I świat cały. Spektakl pęcznieje, przechodzi w kolejne poziomy, porusza różne tematy, rozpracowuje alternatywne podmioty znaczeń. Ma formę niezwyczajną, wyjątkową, nowatorską.

Ten spektakl, performens, instalacja, projekt dekonstruuje i konstruuje. Składa, łączy historie, narracje, wspomnienia, interpretacje w sposób nieoczywisty, nielinearny, odrębny. Modeluje. W potrzebie poznania  konieczności rozwikłania, ustalenia, odkrycia tożsamości.  Pobudzenia indywidualnego przeżywania widza. Może najmniej dąży do zrozumienia. Tworzy możliwości. Widzowie swobodnie poruszają się w teatralnej rzeczywistości. Wydaje się, że mają  kontrolę. Decydują o wszystkim.  Ale tak nie jest. Mają poznać działanie pamięci, która przyjmuje różną formę, kształt, postać. Fragmentaryczną w treści, zaskakującą w emocjach, rozszerzaną poprzez skojarzenia. Przywracają pamięć wypartą, wypieraną. Przemilczaną, zamilczaną. Ukrytą. Cierpiącą. Toksyczną. Skazaną na śmierć przez żywych i umarłych.

Spektakl w reżyserii Mai Kleczewskiej z dramaturgią Łukasza Chotkowskiego jest niezwykły, wyjątkowy, zjawiskowy. To uruchomienie, uaktywnienie widza, wpisanie go w obraz sceniczny, nadanie jego obecności statusu szczególnej ważności, zaproszenie go do procesu twórczego jest nie do przecenienia. Inaczej dociera przekaz gdy się do aktorów można zbliżać jeśli się tego chce, potrzebuje. Inaczej zupełnie się przeżywa, gdy można obserwować w epicentrum instalacji, gdy widz prowadzony jest przez obiekt/aktora za rękę. Gdy osoba widza, jego rzeczywistość, jego pamięć, prawda stapia się z tą inicjowaną teatralnie na żywo. To rozbija obojętność, skraca dystans, działa  ekspansywnie, z efektem nie do przewidzenia. Tego doświadczenia nie da się z niczym porównać. Kolejnym przekroczeniem byłoby wchodzenie widzów w różne role, granie postaci. To by prowokowało jeszcze silniejsze zaangażowanie i  oddziaływanie sztuki. Na pewno byłoby trudniejszym, bardziej wymagającym, bardziej ryzykownym do przeprowadzenia artystycznie i logistycznie przedsięwzięciem. Ale jest to możliwe.

DYBUK był wprowadzeniem, przygotowaniem, powtórką z mitologii, tradycji i kultury żydowskiej dla poradzenia sobie ze stratą, dla ocalenia pamięci, świadomości, własnej tożsamości, sensu i spełnienia. MALOWANY PTAK to kontynuacja, konfrontacja z tym, jak pamięć pracuje, jak działa, jak się zmienia, jak jest interpretowana, w jakim celu wypierana, manipulowana, obrabiana. Do czego użyta. To wstrząsające oskarżenie i pytanie o sprawiedliwość, o kondycję, naturę człowieka, relacje międzyludzkie, winę i karę, bo to człowiek człowiekowi jest w stanie wyrządzić największą krzywdę. GOLEM jest projektem z przeszłości dla przyszłości, programem ratunku, koncepcją ocalenia, sposobem zachowania tego, co najważniejsze. Nie tylko faktów ale i emocji, uczuć, przeczuć, tożsamości. Nie tylko wszystkiego, co jest najważniejsze dla Żydów, Teatru Żydowskiego ale dla wszystkich, kimkolwiek jesteśmy. To nauka, że nic nie jest wieczne, dane raz na zawsze, że należy wybaczać lecz pamiętać. Tak, pamięć świadczy, przestrzega, upomina się. Decyduje o przetrwaniu. W tym sensie każdy człowiek jest GOLEMEM. Nie każdy GOLEM człowiekiem.

Nie dajcie sobie wmówić, że ten spektakl nie działa. Doświadczcie go, sprawdźcie na sobie. Tu nie będziecie stawiani pod ścianą, zmuszani do czegokolwiek, uwięzieni w fotelu, w narzuconym czasie. Tu każdy jest wolnym kreatorem. To nieprawda, że te instalacje-obiekty nie składają się w całość. Są też kompatybilne z DYBUKIEM i MALOWANYM PTAKIEM. Wszystko jest doskonale przemyślane. Ten tryptyk jest jednym z najpiękniejszych, najczulszych, najmocniej działających projektów teatralnych, jakie znam. W dodatku mądrym. Wrażliwie uwrażliwiającym.  Mocno angażującym emocjonalnie. Cieszę się, że wszystkie trzy spektakle zobaczyłam, przeżyłam i pamiętam, nadal pamiętam. Na zawsze pozostaną we mnie, ze mną. Poprzez mnie żyć będą dalej i dalej. Jestem GOLEMEM.

Teatr Żydowski swoją najnowszą trudną historią/brak siedziby/, artystyczną działalnością udowodnił, że TEATR to spektakle, byty niezależne same w sobie, i my/artyści, widzowie, wszyscy z nim związani/. Dopóki będziemy pamiętać, czym jest dla nas, jakie może wywołać emocje, reakcje, wrażenia, dopóty będzie istniał. Nawet jeśli nie będziemy potrafili ich nazwać, zdefiniować, opisać. Bo wystarczy nam sił, energii, by o niego walczyć. Powodzenia:)

GOLEM
Reżyseria: Maja Kleczewska
Dramaturgia: Łukasz Chotkowski
Scenariusz sceniczny: Maja Kleczewska, Łukasz Chotkowski
Scenografia, światło, video: Wojciech Puś
Muzyka: Cezary Duchnowski
Kostiumy: Konrad Parol
Asystent reżysera: Damian Josef Neć

Obsada: Gołda Tencer, Barbara Szeliga, Joanna Przybyłowska, Kaya Kołodziejczyk (gościnnie), Małgorzata Gorol(gościnnie), Wanda Siemaszko, Jerzy Walczak, Michał Czachor (gościnnie), Henryk Rajfer, Piotr Sierecki, Marek Węglarski.

W spektaklu wykorzystano fragmenty:

„Kaspar” Petera Handke, tłum. Grzegorz Sinko
„1945 Wojna i pokój” Małgorzaty Grzebałkowskiej
„Golem” Halperna Lejwika, tłum. Olek Mincer
Historie z tomów „Dzieci Holocaustu mówią” – „Turkowice” Adama Pruszkowskiego, „Mała szmuglerka” Jadwigi Kotowskiej, „Szafa świętej Moniki” Andrzeja Czajkowskiego, „Bałam się tylko mamy” Haliny Szostkiewicz i „Dziewczynka, która nie płakała” Margarity Turkow

Premiera 2 grudnia 2017, TR Warszawa / ATM Studio, ul. Wał Miedzeszyński 384

Golem - Premiera III części tryptyku
http://ksiazki.onet.pl/maja-kleczewska-swiadkowie-zaglady-nie-powiedzieli-nam-wszystkiego-wywiad/831er6
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/252022.html
https://kultura.onet.pl/teatr/z-dystansu-golem-rez-maja-kleczewska-teatr-zydowski-w-warszawie/633696e