sobota, 31 maja 2014

TEATR TELEWIZJI


PISZĘ SOBIE A MUZOM. Z konieczności spłacenia długu wdzięczności. W podziwie dla tytanicznej pracy, która została wykonana dla nas, widzów. Tych widzów, którzy nie mieli nigdy szansy zostać przyprowadzeni do teatru przez rodziców, pedagogów, mentorów. Tych, którzy uwięzieni są w swych miejscach zamieszkania, oddalonych od teatru. Tych, którzy nigdy nie mieliby okazji zetknąć się z teatrem. Z najróżniejszych przyczyn, często niezależnych od nich samych. Teatr Telewizji jest powszechny, dostępny, w zasięgu możliwości każdego. Nie ma już wymówki, żadnej, by w nim nie zasiąść, nie pobyć i nie przeżyć tego, co ma do zaoferowania. Jest, po prostu jest. I mam nadzieje będzie nadal.

Teatr Telewizji to dar, to dziedzictwo mądrości trafiania bezpośrednio pod strzechy dla kontaktu ze sztuką i to sztuką wysoką. Bo niegdyś wszystkie spektakle były premierami doskonałych tekstów dramatycznych, w świetnym wykonaniu najlepszych polskich aktorów poprowadzonych przez wybitnych reżyserów. Creme de la creme.

Dziś jest nam niby lepiej a jednak wychodzi, że gorzej. Dla teatru trudniej. Nie ma premier co tydzień, program wydaje się przypadkowy a poziom bardziej kontrowersyjny. Ciągle budzi emocje. Bo jest to wypadkowa naszych niby wspaniałych czasów gdzie lepiej przerabia się skutecznie w gorzej.  Inne są oczekiwania, potrzeby, inne kryteria wartościowania, inne punkty widzenia , różnorodne kryteria oceny. Inne interesy. I nieustający brak pieniędzy. Jako przyczyna i skutek. Dla dobra narodowego, perły w koronie kultury polskiej.

A ja mówię, i będę powtarzać do znudzenia, że Teatr Telewizji to potęga edukacyjna. Szkolny elementarz-fundament, baza, źródło-naszej wiedzy o sztuce, świecie, nas samych. To prenatalne stadium przygotowujące do samodzielnego kontaktu z żywym teatrem, żywą sztuką. Buduje więzi, przyzwyczaja, odkrywa teatr. Funduje często pierwszy kontakt, spotkanie , przeżycie ze sztuką teatralną. Sprawdza nas. Pozwala zorientować się, czy jest to  również nasz świat, w którego życiu chcemy uczestniczyć. Daje rozpoznanie.

Dzisiejszy Teatr Telewizji to worek z różnorodnością pod każdym względem. Trochę tego i tamtego. Tak, by nie można mu było zarzucić, że o czymś zapomniał, coś pominął. Potwierdza to Wojciech Majcherek w swojej odpowiedzi Joannie Derkaczew. Co prawda podpisał się pod tekstem, ale ma on charakter i styl niemajcherkowy. Bez klasy, bez pazura celności. Raczej odwetowo obronny. A szkoda, bo prawdziwe pióro Majcherka potrafiłoby inteligentnie, subtelnie, koncyliacyjnie z powodzeniem tak odpowiedzieć, że wyszedłby z tej potyczki z tarczą. Niby argumenty liczne, celne. Przykłady programowe zalewające złość, zdumienie, że można w ogóle krytykować. Ale ten styl krzyczący w stylu: "Ja wiem lepiej", zdradza i niszczy wszystko. Krytyka to przecież Majcherka dziedzina. A tu z pozycji siły. 

Winna być kontynuowana polityka promocyjna Teatru Telewizji. I proszę nie zatykać mi ust brakiem funduszy. Nie wszystko zależy tylko i wyłącznie od pieniędzy. Wspaniale Jerzy Trela  informował, przypominał, rekomendował MOJĄ CÓRECZKĘ Tadeusza Różewicza.Wspaniale.  To był doskonały pomysł, by TT zareagował na wiadomość o śmierci Tadeusza Różewicza proponując zmianę w programie. Zobaczyliśmy KARTOTEKĘ. Ciekawe są rozmowy przed spektaklem w TVP Kultura. Bardzo ciekawe. Dobrze byłoby kontynuować dzieło Jerzego Koeniga, który w kilku zdaniach wprowadzał w klimat przedstawienia. W jakiej formie, co mówić? Nie mam pojęcia.  Wiem jednak, że to ważny wstęp do oglądania spektaklu. Zawsze. Myślę, że to dopiero początek tak korzystnych działań. Trzeba wiedzieć, pamiętać, że zbyt długa absencja TT w TV skutkuje utratą widzów. Ponowne ich pozyskanie, zachęcenie nowych to długotrwały proces. Systematyczne emisje pracują na pozytywny efekt- wyższą oglądalność.

Martwa jest w zasadzie strona internetowa Teatru Telewizji. A Facebookowa? Czy ktoś z redakcji ją ostatnio widział? Znajdzie ledwie podstawowe informacje. Mało to, dobrze jeśli są. Nawet zaprzeszłe. Prawda jest taka, że informacji trzeba w internecie szukać. Wojciech Majcherek ma swojego bloga. Może we własnym, dobrze pojętym interesie tam właśnie umieszczałby choćby przedruki z TEATRU, z czasów, gdy o Teatrze Telewizji na bieżąco pisał. Bardzo ciekawie , krótko. W lapidarnej formie recenzje na pewno byłyby doskonałym źródłem informacji. Bardzo atrakcyjnym pod względem formy i treści. Wykorzystujmy, co mamy. Każdą możliwość. To, co już zostało opublikowane, zredagowane, opracowane.

I przede wszystkim sprawa krytyki. Teatr Telewizji nie powinien bać się jakiejkolwiek krytyki. Ma potencjał, by sobie z nią poradzić. Oby tylko nie w takim stylu jak z Gazetą Wyborczą, z Joanną Derkaczew. To nie walka polityczna. A kulturalna.  O ciągłość obecności TT w naszych domach. O nas, widzów. Dla nas, widzów. Domyślamy się, ile wysiłków wymaga godzenie ognia z wodą: ograniczonych funduszy z potrzebami rejestracji pozycji ważnych, oczekiwań i możliwości, oglądalności ze świetnym czasem antenowym, misji telewizji publicznej z rentownością, trudnych początków pracy z koniecznością kontynuacji i rozwoju.

Ci, co interesują się TT wiedzą dobrze, jak jest. Program sam się broni. Ale to nieprawda, że nie można nic więcej, lepiej zrobić. W swoich najlepszych czasach TT miał cotygodniową emisję dramaturgii współczesnej w Studiu Teatralnym Dwójki. Była Scena Klasyki, Teatr Telewizji dla Dzieci/od 1958r./. Dziś już wiadomo, że złoty wiek TT minął. Ale głównie w  TVP jest jego miejsce, w stałym paśmie programowym, by zawsze było pewne, że  jest, o której godzinie i gdzie. Bo musi być. Ponad pół wieku życia  TT nie można zaprzepaścić. Jest wiele do zrobienia. 

Odpowiadając Joannie Derkaczew należałoby podkreślić, że TT nie ma zadania na bieżąco pokazywać, co się w polskich teatrach produkuje. Rzucać na ekran całą paletę różnorodności i bieżącej polityki mającej na celu rewolucję ideologiczną , jaka ma miejsce również obecnie w teatrze. Teatry same najpierw muszą na swych przedstawieniach zarobić.

Jej krytyka jest bezprzedmiotowa, bo TT nie jest kolejnym teatrem, takim czy innym, ale sceną wyjątkową. To oczywiście kwestia priorytetów, potrzeb, możliwości winna budować program TT. Ważny jest  nurt lektur/pewniak/, klasyki , w tym klasyki polskiej/priorytet, konieczność/, dramaturgii współczesnej/to, co dotyczy nas bezpośrednio, budzi zainteresowanie/, dramaturgii światowej/ciekawostki, od i dla święta/. Niestety, nie obejdzie się bez promocji i reklamy.Ta jest niezbędna. Uaktywnić należałoby reklamę w internecie. Ta jest martwą literą. Ale o tym wszystkim zespół programowy TT doskonale wie.  I już wiemy,wiemy i zapamiętamy, że

"Oczywiście jesteśmy gotowi przyjmować wszelkie krytyczne uwagi na temat naszej działalności, choć mam wrażenie, że nieźle wiemy, co mamy robić, a nasz repertuar - jak to powyżej pokazałem - dobrze to pokazuje."

Możemy ale nie możemy. Krytykować. I wychodzi na to, że trzeba się cieszyć tym, co jest, bo mogłoby w ogóle nie być. Dobrze, że w domu mam setkę najlepszych spektakli TT, swój własny program priorytetowy i ideologiczny. A dramaturgię współczesną oglądam w teatrze żywym, jaki by nie był, państwowy czy komercyjny, festiwalowy czy repertuarowy. A jak nie mam wyjścia, to czytam sztuki. Po prostu czytam. Sama sobie jestem żeglarzem i okrętem. Ale nie chodzi tu o mnie. Uczciwie przyznaję,że zaczynałam od TT. To była pierwsza szkoła teatru. Zauroczenia. Fascynacji. Pierwsze oczu i serca otwieranie na teatr przez Jerzego Koeniga i Stefana Treugutta. Narodowych nauczycieli obcowania ze sztuką teatru. Sztuką widza wychowywanie.

Wojciechu Majcherku, pójdźcie tą drogą! Ja już podążam za TT. Wiem, że nie tylko ja.


PS Przez przypadek zobaczyłam dziś/1.06.2014r./ spot reklamujący spektakle Teatru 6.piętra. Chyba na najbliższy okres. Chyba na TVN Style. Byłam tak zdumiona, że nie jestem tego nawet pewna. W jednej króciutkiej zajawce pełna oferta. Pozazdrościć. Naśladować.


http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/182897.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/183755.html
www.e-teatr.pl/pl/artykuly/183882.html
https://www.facebook.com/teatrtelewizji
www.teatrtelewizji.tvp.pl

czwartek, 29 maja 2014

WILKI I OWCE TEATR TELEWIZJI


www.tvp.pl

Nie rozumiem tej mody na Konstantina Bogomołowa.  Iwan Wyrypajew okazał się strzałem w dziesiątkę, artystą fascynującym, wyjątkowym, poszukującym, ale w tym przypadku to niewypał. Pudło. Poprawność. Wiele hałasu o nic. A nic to za mało. Za mało. 

Już w 2013r. na festiwalu Da! Da! Da! można było obejrzeć spektakl IDEALNY MĄŻ. KOMEDIA w reżyserii Konstantina Bogomołowa, który był transmitowany na żywo w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Bogomołow w styczniu 2014 r. wyreżyserował w Teatrze Narodowym w Warszawie LÓD na podstawie światowego bestselleru Władimira Sorokina. I nie będzie to jedyna jego realizacja na polskich scenach. 

Niestety, nie jestem wielbicielką produktów tego reżysera. Niestety. Być może trafiam tylko na spektakle nieudane. Bo podobnie było z telewizyjną transmisją w TVP Kultura zarejestrowanego spektaklu WILKI I OWCE według sztuki Aleksandra Ostrowskiego z moskiewskiego Teatru Studio Olega Tabakowa– najgłośniejszego rosyjskiego reżysera średniego pokolenia. Komedia Ostrowskiego z 1875 r. w dużej mierze stanowi satyrę na społeczeństwo i obyczajowość rosyjską XIX w. Tyle, że obserwacje dotyczące natury człowieka i stosunków międzyludzkich są celne i ponadczasowe. Problem jednak w tym, że niezbyt głębokie, niezbyt błyskotliwe,  niezbyt nawet zabawne, jak na komedię przystało. Bo są to uproszczone, schematyczne, instruktażowe scenki rodzajowe, demaskujące podział ludzi na wilki i owce. Porównanie jest aż nadto jednoznaczne. By nie rzec prostackie. Jedni pożerają drugich; bezwzględnie, bez skrupułów, za ogólnym przyzwoleniem i akceptacją. Wilki są agresywne, silne, doskonale przygotowane. Owce idą posłusznie, zupełnie podporządkowane i pogodzone z losem, na rzeź. Dorzucono do tego intrygi, manipulację, przemoc , szantaż, oszustwo, fałszerstwo. Próbę sił chciwości, hipokryzji, obłudy. Emocjonalnie i siłowo prawo mocniejszego, lepiej przygotowanego egzekwowanie. Tym samym bohaterowie poddawani są procesowi segregacji; kim kto jest i do jakiej grupy w zawiązku z tym się kwalifikuje. Rozpoznanie porządkujące przestrzeń społeczną, publiczną kończy sztukę. Doprawdy błyskotliwa to puenta. Aż nadto. 

Wszystko uproszczone jest aż do bólu, a podziały między silnymi i słabymi wyraziste. Trudno się pomylić, zbłądzić, pogubić, bo symbolika inscenizacyjna wzmacnia je i nie daje złudzeń, co do przynależności bohaterów spektaklu do właściwej grupy. Przy tym wszystko jest zbalansowane, podział dokonany pół na pół. Muzyka, piosenki kabaretu niemieckiego kontrowane ariami operowymi. W sferze scenografii, kostiumów też dominuje kontrast. Czarne i białe krzesła. Pół sceny jest biała, pół czarna. Czerwona granica między nimi wyznacza krwawy szlak podłości, oszustw, rezygnacji i konieczności podporządkowania się sytuacji. Wilki są czarne, owce białe. Czerwone akcenty: krawat Bierkutowa, suknia Kupawiny, gatki, koszula Czuganowa, biblia Murzawieckiej łamią tylko ten prosty, jasny podział. Wyznaczają krzyczący barwą ślad przemocy, szantażu, nękania, dręczenia, presji, wyzysku, podłości i cwaniactwa. Jedynie ludzie zachowujący się na scenie jak zwierzęta przybierają gołębi kolor/służąca, Apollon/. Niewykluczone, że miejsce, w którym w danym momencie sztuki znalazł się aktor też coś symbolicznie znaczy/ jak w westernie/.

Przeciętność tego przedstawienia rzuca się brutalnie w oczy. Prawdopodobnie dlatego, że rejestracja filmowa jest, oględnie mówiąc, wyjątkowo nieudolna. Jakby się podporządkowała ogólnemu poziomowi sztuki i regułom nim kierującym. Schematyczna, prześwietlona. Bezpośrednia. Jakby z innej, zaprzeszłej epoki. Z ujęciami widzów na widowni. Tak, byśmy nie mieli wątpliwości, że to spektakl a nie film. Bo nie mamy mieć wątpliwości, przestrzeni na indywidualne myślenie. Wystarczy obejrzeć i wszystko jasne. Mimo to, ciągle zachodzę w głowę, dlaczego jest to komedia.  Bo nie śmieszy, nie bawi. Cokolwiek odsłania, cokolwiek pokazuje, uczy. Bo wilki w teatrze, czy gdzie indziej, znają swoją moc i wiedzą gdzie mają być, bo znają swoje cele i wytyczone szczyty do zdobycia. Owce są całkowicie podporządkowane, ogłupiałe, bezwolne. Irytująco nie stawiają oporu. Nie mają wiele a często nic do gadania. Ludzie zwierzęta nie liczą się w ogóle. No dobrze, wzruszają. Wprowadzają ckliwy, rozbrajający akcent. 

Sztuka dotyczy tylko i wyłącznie aspektu przetrwania. Fizycznego, biologicznego przetrwania. Sfera uczuć, emocji, wartości wyższych nie istnieje. Walka o byt, walka o przestrzeń życiową, o pieniądze, o męża to priorytety istnienia. Wegetacji społecznej. Ci, którzy w ogóle się nie liczą w grze są zdepersonifikowani. Stają się na naszych oczach łagodnymi, oswojonymi zwierzętami domowymi. I tylko one paradoksalnie niosą swoją obecnością odrobinę prawdziwych ludzkich uczuć, emocji, zachowań. 

Świat jest bezwzględny, surowy, jednoznacznie podzielony. Podporządkowany instynktownej , zwierzęcej walce o byt. Dobrze jest znać swoje w nim miejsce. Dobrze jak najszybciej rozpoznać, kim się jest. Wtedy będzie mniej bolało zajęcie przestrzeni swej marnej ludzkiej, nieludzkiej egzystencji. 

Na moje oko, rzeczywistość to bardziej skomplikowana figura. O wiele bardziej niejednoznaczna. Tym bardziej nie rozumiem tej fascynacji sztuką reżyserii Konstantina Bogomołowa i wynikającej z niej jego promocji.  W teatrze i telewizji. Wyciągając wnioski ze spektaklu, można by rzec, że jest wilkiem, rosyjskim wilkiem, który siłą swojej osobowości medialnej/wywiady/ podporządkował sobie polskie owce teatralne. Z sukcesem. Bo jego obecność w Polsce jest faktem. Dla mnie smutnym faktem. Ale ja jestem okiem, tylko okiem teatralnego zwierza. Znam swoje miejsce. I nie potrzebuję do tego mojego osobistego rozeznania sztuki reżyserii Konstantina Bogomołowa. Ważnej pewnie dla Rosjan. A dla nas, Polaków? Każdy, kto obejrzał spektakl, sam oceni. 






WILKI I OWCE

Teatr Studio Olega Tabakowa


reżyseria: Konstantin Bogomołow,
autorka wersji polskiej: Krystyna Łozowska,
choreografia: Oleg Głuszkow, 
scenografia i kostiumy: Larysa Łomakina
Obsada: 
Roza Hajrulina, Daria Moroz, Aleksiej Komaszko, Wiaczesław Czepurczenko, Andriej Fomin, Yana Sekste, Anna Czipowska, Dmitrij Kuliczkow.
premiera 2012 r.
emisja polska 27.05.2014 r., TVP Kultura

środa, 28 maja 2014

MORRISON/ŚMIERCISYN PAWEŁ PASSINI


Piękny spektakl teatralny przedwczoraj widziałam. Właściwie przeżyłam. Dotknęłam istoty teatru z siłą jaką on tykał życia i śmierci. Poczułam. Poezję i prozę życia. Wzlot ikarowy i jego upadek. Zmysłów oszołomienie. Tajemnicy oddziaływanie. Czarowanie sztuką. Nienachalną a subtelną, delikatną. Wdzierającą się podprogowo.  Snującą się kaskadowo. Wielowarstwową a jednocześnie ujawniającą warstwę po warstwie. Czarowanie podmiotem i przedmiotem na równoprawnych zasadach. Potęga sztuki to była. Była się zmaterializowała. Na czasu mgnienie. I teraz niosę ją w sobie. W sobie rozwijam. I zwijam. Mogę zrobić z nią, co zechcę. Tak to już jest z używaniem wrażliwości, wyzwalaniem jej, uruchamianiem. Obracaniem czuciem w sobie.

Fale czerwonych muślinowych zasłon, łagodzących i jednocześnie podbijających ostrość przenikania się życia ze śmiercią, realu z iluzją, zacierających kontrast  miłości z bólem istnienia, jak tsunami zalewały jaźń, łączyły się z krwiobiegiem zmysłów. Niosły myśli, słowa i uczynki. Łączyły wszystko w jeden nurt zdarzeń to kłębowisko wielu źródeł zjawiska, jakim był śmierci syn, Jim Morrison. Śmierci przeznaczony, na śmierć przez siebie skazany, śmiercią wyniesiony i wzmocniony. Czerwień, żywy kolor mocno działający na zmysły,  emocje, wyobraźnię, silnie wywołujący przypływ adrenaliny. To krew, ogień, żar, piekło. Ale i namiętność, i miłość. Ta wezbrana fala kłębiących się emocji, namiętności, wzmocniona wszystkimi dopalaczami szaleństwa, pochłonęła Morrisona. Nie, to on dał się pochłonąć. By wynieść go na szczyty sławy. Krótkie, intensywne  życie ciężko pracujące na śmierć. Bezustannie. W szalonym dance macabre. Nieudawane, prowokowane samobójstwo rozłożone w czasie. Na oczach wszystkich. Skuteczne wobec nieskutecznego. Śmierć wobec życia. By spłonąć na stosie buntu bezceremonialnie wrzucony weń przez pędzący rollercoaster kreacji scenicznej. Marionetka projekcji tłumu, pokarm mas podtrzymywanych przy życiu egzystencją, twórczością idola. Mieszanka wybuchowa, w której artysta nie ma żadnych szans na długie, szczęśliwe, normalne życie.

Życiorys Morrisona jest nie do podrobienia, nie do naśladowania, nie do powielenia. A jednak bogom sceny podobny.  Janis Joplin, Kurt Cobain, Michael Jackson, Amy Winehouse. I inni. Prawdziwy talent, prawdziwy bunt, prawdziwa ofiara całopalenia. Odnajdująca w najprostszym dźwięku rytm świata, istnienie absolutu/kapiący kran, układ galaktyk/. Sensu, sedna życia szukająca w wyobrażeniu wędrówki  i przechodzenia przez kolejne drzwi wtajemniczenia otwierające się na metafizyczny cel /w onirycznej wizji Jim rysuje je palcem, pojawiają się na sercu Strażnika /. Świadomość  bliskości śmierci, która w spektaklu przyjmuje postać pięknej, nagiej, pociągającej dziewczyny z przerażającą ptasią głową i tajemniczym głosem, towarzyszy Morrisonowi przez całe życie.  Po kres wyznaczony pocałunkiem śmierci. Kres poszukiwań odpowiedzi na pytania: „Gdzie mieszka Czarnoksiężnik z krainy U.S.? Jak wygląda prawdziwa, ostateczna wolność? Co stanie się z marionetką, która odetnie się od sznurków? A kiedy uda ci się przebić na drugą stronę, czy wrócisz do mnie jeszcze? Czy mam biec za Tobą?"*.

Krótkie, szalone życie, gwałtowna śmierć jednostki, która personifikuje ból egzystencjalny tłumów kolejnych pokoleń młodych gniewnych, pokazuje obcowanie z nieznanym, ujawnia lęki, walkę o wartość, sens życia. Co sprawdza, testuje opcję: jeden za wszystkich ale nikt dla jednego. Archetyp współczesnego bohatera, mającego przejść przez piekło dla zdobycia trofeum uzasadniającego zniesienie  trudów, absurdów, nonsensów kariery, życia. Jeden dla wszystkich. Człowiek wyniesiony przez wyobraźnię, wrażliwość, potrzebę tłumu, na obraz i podobieństwo bogom. Popkulturowym, powszechnym, powszednim.

Jak stare kultury, barbarzyńcy składamy ofiarę z człowieka. Od czasu do czasu. Od przypadku do przypadku. I karmimy się jego legendą, żyjemy mirażem wielkości, grzejemy się w jej blasku, przeglądamy w jego niezwykłości. Szukamy uzasadnienia. Żyjemy ich życiem. Podkręcamy swoje. Fikcja mitu pobudza  wyobraźnię. Zaprząta myśli. Buduje zamki na piasku. A my udajemy, że wszystko jest w porządku. Na miejscu. Potrzebujemy ofiar, nie chcemy, by dojrzały i zmarły naturalną śmiercią. Bo inaczej tracą swoją moc, siłę. Fascynującą, mroczną, pociągającą sukcesem, talentem, świeżością przekazu ich sztuki. My, pozostający przy życiu. Życie pożerający życiem kanibale.

To działa jak w przypadku ROMEA I JULII Szekspira. Nie ma znaczenia, czy to postaci literackie czy naprawdę żyjące. Idol muzyczny staje się równie wyobrażeniem fikcyjnym jak postaci dramatu. Umierając w apogeum uczuć czystych, szalonych, gwałtownych, mocnych, stali się symbolem ideału miłości. Żyjąc dalej mogliby już tylko ten ideał osłabiać, burzyć. Niszczyć. Zbrukać. A tego nie chcemy. Nie chcemy. Nie chcemy być pozbawiani nadziei. Chcemy wierzyć, że niemożliwe jest możliwe.  Bo podświadomie przeczuwamy, wiemy, że życie jest mocniejsze, bezwzględniejsze w weryfikowaniu iluzji niż śmierć. Z czasem zdziera wszystkie zasłony i dociera do prawdy. Śmierć zachowuje status quo. Pozwala wyzwalać pozytywną energię, która za każdym razem w nas eksploduje, gdy słuchamy muzyki Doorsów, oglądamy Romea i Julię Szekspira. Czysta przyjemność działająca jak narkotyk. Jak wstrzykiwana do ciała naturalna substancja  ratująca życie. Radość, sens życia. Śmierć głównych jej architektów podbija tylko stawkę. Wzmacnia kruchość, wyjątkowość tego doznania. Ulotność cudu. Gdy czujemy  intensywnie wzmacnianą nadzieję, gdy naładowani jesteśmy niezwykłą energią burzącą wszystkie możliwe ograniczenia. Gdy czujemy się wolni, mocni, a żadne bariery nie istnieją. Tłum przeżywa euforię za którą płacą życiem jednostki. Ci, którzy ją wyzwalają. Podpalają w nas świat. A sami płoną na naszych oczach. Są potrzebnym paliwem, napędem. Samowyzwalaczem w postaci śmiercisynów, Jimów Morrisonów.


Rzeczywistość nadal , na bieżąco karmi nas podobnymi zjawiskami, gdzie uchwycenie pulsu świata nie wystarcza, by ocalić odkrywców, bohaterów wzniecających w nas emocje, działania ekstremalne. Sixto Rodrigez, to inna bajka. Jednak naznaczona już śmiercią, bo 36 letni reżyser wspaniałego SUGAR MANa z 2012 rokuMalik Bendjelloul, niedawno zmarł śmiercią samobójczą. Jego oskarowy sukces, świadomość, że dokonał rzeczy niezwykłej, ważnej, nie ocalił go. Nie uchronił go. Nie wzmocnił. Odszedł w smugę cienia, a swoją historią wzniecił nowe emocje, uczucia, myśli. 

To MORRISON/ŚMIERCISYN Pawła Passiniego winno być honorowym przedstawieniem 34 Warszawskich SpotkaŃ Teatralnych. Nic nie wiemy na temat tego, dlaczego je pominięto. Mimo nagrody TEATRU imienia Konrada Swinarskiego. Przedstawienie absolutnie na to zasługiwało. Mogło wydawać się kontrowersyjne, odważne, wykraczające szeroko poza dramaturgię tradycyjną. I dobrze. Po to jest sztuka. Po to jest. By poszerzać środkami wyrazu  pole walki o prawdę, o znaczenie, sens. O piękno. A to zawsze jest trudne, wymaga wysiłku po obu stronach czwartej ściany, która w tym wypadku była wyraźnie wytyczona ale jednocześnie burzona. Płonęła barwą piekła dochodzenia do istoty rzeczy, do wzruszenia jakie daje sztuka. Do siły ognia w nas wzniecanego jej wysiłkiem poprawiania świata iluzją. Taką, że dobro, piękno, siła zwycięża ale za cenę najwyższą. Za cenę zachłannie, na głodzie pożeranego przez śmierć życia.



* Przedstawienie odwołuje się do wątków literackich, m.in. "Procesu" i "Przed prawem" Franza Kafki, "Czarnoksiężnika z Krainy Oz" Lymana Franka Bauma czy "Małego Księcia" Antoine'a de Saint-Exupery'ego.



MORRISON/ŚMIERCISYN
Opolski Teatr Lalki i Aktora im. Alojzego Smolki

autor: Artur Pałyga

reżyseria: Paweł Passini
scenografia: Zuzanna Srebrna
projekcje: Maria Porzyc
opracowanie muzyczne: Paweł Passini, Sambor Dudziński
asystent reżysera: Grzegorz Grecas
pomoc w realizacji dźwięku: Łukasz Wójcik

OBSADA:


Beata Kucharska (gościnnie) ,
Aleksandra Mikołajczyk
Mariola Ordak-Świątkiewicz
Helena Sujecka (gościnnie)
Zygmunt Babiak
Łukasz Bugowski
Sambor Dudziński (gościnnie)
Krzysztof Jarota
Miłosz Konieczny
Andrzej Mikosza




















poniedziałek, 26 maja 2014

LEKKOMYŚLNA SIOSTRA TEATR TELEWIZJI




LEKKOMYŚLNA SIOSTRA to sztuka zrealizowana w tradycyjny sposób, po bożemu. Tak, że godzi wszystkich. Zaspokaja. Satysfakcjonuje. To ideał kanonu klasycznego. Bo doskonale wierna autorowi, konsekwentnie poprowadzona reżysersko, świetnie zagrana. Wisienką na torcie jest udział Agnieszki Glińskiej w spektaklu, gdzie gra rolę głównej bohaterki. Piękna, zmysłowa, niepokojąca i lekkomyślna na miarę wyzwania scenicznego. W pełnej krasie, u szczytu możliwości. W jej okresie tworzenia reżyserskiego jeszcze  absolutnie zharmonizowanego, wyważonego, dopracowanego do perfekcji wykonania aktorskiego i idealnie dostosowanej kompletnej otuliny teatralnej tekstu.

Agnieszka Glińska wydawała mi się zawsze kontynuatorką stylu sztuki reżyserskiej  Andrzeja Wajdy, Kazimierza Kutza. Pieczołowitość opracowania scenicznego, niewymuszona, nienachalna realizacja, logika sensów, akcji, myśl szczera i niegłupia. Spójność, jedność, konsekwencja. I naturalne piękno. Do kontemplacji, do późniejszego w widzu rozwinięcia. Spokój wynikający z poczucia bezpieczeństwa w teatrze. Płynący ze sceny. Z istoty przekazu. Gdzie mamy pewność, że nie dzieje się nic wbrew, przeciw, na przekór. Sztuce, autorowi, widzowi. Wszystko jest ku nam /rozwadze, poznaniu, nauce/, dla nas /rozpoznania,radości obcowania ze sztuką/ i do nas skierowane/przemyślenia/. Z sensem, logiką, znanymi, czytelnymi środkami komunikacji scenicznej. Porządek, konsekwencja, niewymuszona, naturalna jedność działania teatru. Dla przyjemności. Po prostu to taki nieinwazyjny, nierewolucyjny sposób oddziaływania sztuki. Łagodny, o skutecznej niewidzialnej perswazji. Poprzez ogląd stanu rzeczy. Kontynuacja bazująca na dobrze znanym, przepracowanym i wyuczonym materiale. Kontynuacja dla wcześniej oswojonego  z teatrem widza. I pozyskania nowego.

Taka jest LEKKOMYŚLNA SIOSTRA. Cukiereczek sceniczny. Sama łagodność w pięknym opakowaniu. Perfekcyjnie zaprogramowanym i wykonanym.  Że aż nie chce się rozstawać z tym zjawiskiem. Ma się ochotę na ciąg dalszy, na jeszcze. I jeszcze. Dla niespokojnych duchów teatralnych może się wydać przewidywalna, oczywista, nudna. Ledwie poprawna, zaprzeszła, naiwna. Zbyt prosta. Bo rzecz nie jest nowa, świeża. Dziś na kolanie napisana. W zgodzie z doniesieniami z internetu, prasy. A jednak ma wiele wspólnego ze współczesnością. Oj, wiele.

Ta historia marnotrawnej siostry, matki, żony, która chcąc żyć własnym życiem ucieka w świat w poszukiwaniu szczęścia i miłości na pozornie własnych warunkach i zasadach, porzuca rodzinę, w tym, o zgrozo, męża i synka. Przez cztery lata we Wiedniu żyje jak  i z kim chce, w końcu wraca do Warszawy, co kończy się źle. Tragicznie. I to dla wszystkich. Łamanie zasad, konwenansów nie popłaca. Morał jest taki, że bez pieniędzy nie można żyć jak się chce a najlepszą monetą jest obłuda, kamuflaż pozwalający zachować pozory wszelkiej poprawności. Zasad  moralnych i społecznych. A więc kasa daje władzę nad światem, a co ważniejsze, nad własnym życiem. Cała reszta w jakiś cudowny sposób, zaprezentowany w sztuce, się dostosowuje. Szczytne ideały, górnolotne wartości, mainstreamowe poglądy, filozoficzne podejście do życia, chrześcijańskie zasady moralne wszystko to blednie w obliczu mocy mamony. Staje się ograniczeniem łatwym do zneutralizowania, do obejścia. Złe postępowanie-niemoralne, naganne , krzywdzące, samolubne i bezmyślne- nazywa się lekkomyślnością, przyzwoleniem uniesienia swojej wrażliwej natury. Ale tak postępują wszyscy , tylko w określonych warunkach odpowiednio to argumentują. Janek trwoni pieniądze, Henryk potrzebuje ich dla zaspokojenia własnych ambicji, Olszewski, kochanek Heli, dla zaspokajania własnych zachcianek, Hela dla Olszewskiego, który ją oszukuje, mami, naciąga, Ada dla polepszenia poziomu życia, swego i matki.

Tylko Władysław jest tu uczciwą osobą. Pragnie, by Mania do niego wróciła na swoich warunkach, za wszelką cenę, bo kocha ją szczerze. Lecz jest beznadziejnie słaby, bezradny, nie ma poza uczuciem nic do zaproponowania. Nie umie zdobyć ukochanej, utrzymać jej przy sobie. Samoupokorzeniem, uległością, miłością, wiernością, przebaczeniem, oddaniem nic u żony nie wskórał. Władysław, Łukasz Lewandowski,  pozwala nam poczuć coraz bardziej zaciskającą się pętlę bezsilności wobec sytuacji, która go przerasta. Miłości, która go nie ratuje a jeszcze mocniej w swojej szlachetności niszczy. Jest wzruszająco delikatny, czule nieudolny, nieskutecznie nieustępliwy. Ponosi klęskę. Wspaniała, najlepsza rola spektaklu. Zaskoczenie, bo w Teatrze Narodowym w tej roli obsadzony był Zbigniew Zamachowski.  Różnica jest wyraźna, a sukces Lewandowskiego nie budzi najmniejszej wątpliwości. Zamachowski był bardzo dobry ale jednowymiarowo żałosny. Wzbudzał zniecierpliwienie i uzasadnioną niechęć. Prowokował myśl, że jego bohater sam sobie jest winien. To była dobra rola. Wiarygodnie prawdziwa. Ale Lewandowski zagrał ją szerzej, głębiej, mocniej i delikatniej. Nadał jej intensywność wzbudzającą współczucie, respekt, szacunek. To o wiele więcej niż otrzymaliśmy wcześniej.

Historia Marii jest losem kobiety nowocześnie podchodzącej do życia. Kobiety również nam współczesnej. Mimo narzuconego, nieudanego związku ma odwagę podjąć ryzyko i daje sobie szansę na pozornie samodzielne kształtowanie życia. Chce kochać, otwarcie, prawdziwie. Chce pracować. Chce być z rodziną. Naiwność, by nie rzec głupota, pokrzyżowała jej plany. Ponosi klęskę, bo nie liczy sił na zamiary. Działa impulsywnie, spontanicznie, emocjonalnie. Każda decyzja jest błędna. Niedojrzała, niepraktyczna, pozbawiona wyczucia, co może i jak może w takich a nie innych warunkach, gubi nie tylko ją samą , ale i wszystkich, z którymi się spotyka. Jest dla wszystkich papierkiem lakmusowym pokazującym prawdę postaci, prawdę motywacji, prawdę sytuacji. Intencje, nawet najbardziej uzasadnione, właściwe to warunek niewystarczający dla osiągnięcia sukcesu. Popełniany błąd za błędem nie może spowodować nic dobrego. To nie matematyka, gdy dwa minusy cudownie dają plus. W życiu nic nie jest proste i jednoznaczne. Działa więcej zasad. A nigdy nie łamie się ich bezkarnie.

Lekkomyślność ma tu wagę klęski, ciężar nieodwracalności porażki i konsekwencję odpowiedzialności za wyrządzoną krzywdę miłości. Ma moc obnażania. Mimo ciągłych zmian jej interpretacji. Sprytnych redefinicji.




LEKKOMYŚLNA SIOSTRA

Autor: Włodzimierz Perzyński 
Reżyseria: Agnieszka Glińska 
Zdjęcia: Wojciech Staroń 
Scenografia i kostiumy: Agnieszka Zawadowska 
Muzyka: Maciej Małecki 
Produkcja: Agencja Filmowa - Teatr TV 

Obsada: Krzysztof Stelmaszyk (Henryk Topolski, przemysłowiec), Ewa Konstancja Bułhak (Helena, jego żona ), Paweł Paprocki (Janek Topolski), Łukasz Lewandowski (Władysław), Agnieszka Glińska (Maria, żona Władysława, siostra Topolskich ), Patrycja Soliman (Ada, kuzynka Topolskich), Piotr Grabowski (Olszewski), Wiesława Niemyska (Gosposia). 

Premiera 2012

piątek, 23 maja 2014

ŁYSA ŚPIEWACZKA NARODOWY



To był ekspresowy seans teatralny. Godzina dziesięć minut paplaniny bez sensu. Przynajmniej dla nas, widzów. Wirtuozerski, wycyzelowany popis karykaturalnych rozmów, konwersacji, wymiany zbitek słownych o kolorze iskrzącego absurdu. Lekcja komunikacji pozorowanej, kiedy nieważne jest, co i jak mówimy. Wystarczy wydawać z siebie dźwięki, zdania bez ładu i składu. Bez znaczenia. Bez sensu. Bez konsekwencji. Takie wydawanie głosu, potwierdzające obecność, człowieka na świecie zaistnienie. Gadanina, paplanina, słowotok konwersacyjny. W sumie trzy pary o różnej mentalności, społecznym statusie, poziomie intelektualnym dały popis porozumiewania się nie wymagający sensu, logiki, informacji. Ono było gdzieś obok, bo przecież niewątpliwie wszyscy wszystko rozumieli. Krótkie spięcia ożywiały spotkania człowieka z człowiekiem, dobrze służyły kontaktom. Odnieść można było wrażenie, że wszystko gra. Pozornie niekomunikatywne jednak było komunikatywne.

Ten seans prawdy o poziomie i stylu rozmów odsłonił brutalnie jakość naszej ludzkiej komunikacji. Nie przeszkadza nam bełkot, mieszanie sensów, znaczeń, łączenie sprzeczności w wypowiedzi. Nie zwracamy na jej formę żadnej uwagi, nie nadajemy jej znaczenia. Wystarczy wyrzucić z siebie dźwięk, który odbiorca uznaje za znajomy i nic więcej nie potrzeba. Nie jesteśmy wymagający. Nie jesteśmy uważni. Nie zwracamy uwagi na budowanie pięknej, logicznej, sensownej adekwatnej do sytuacji i miejsca i osób, do której jest kierowana, wypowiedzi, komunikatu, przekazu. Zanikła sztuka konwersacji, wyrugowana została konstrukcja, styl, styl, słownictwo. O wyszukanym zapomnijmy. Bełkoczemy, pohukujemy, wydajemy z siebie wrzaski, słowa, sylaby, litery. I jakoś funkcjonujemy w całym absurdzie wypowiadanych zdań, uwag, opinii. Jakoś to działa. Jakoś żyjemy. A nawet rozumiemy się w szczęśliwym związku, odnajdujemy w miłości, w małżeństwie. Tak jakby dramatopisarz chciał poznać granicę języka. Stawia w ekstremalnie niezrozumiałym komunikacyjnym galimatiasie bohaterów i ich testuje. I sprawdza. Ile wytrzymają? Jak długo?

Widocznie silniejsza jest więź pozawerbalna. Język nie jest warunkiem koniecznym, jedynym, przeważającym, decydującym. Jesteśmy w stanie wiele wytrzymać, wiele wybaczyć, wiele nie zrozumieć.  Jedno o drugim. Nie wiadomo skąd, bo tego sztuka nie dotyka, wiemy swoje o sobie i świecie. Mimo szumu informacyjnego, sprzeczności w komunikatach, braku spójności wypowiedzi, jakoś w tym funkcjonujemy, wiemy o co chodzi, co jest najważniejsze, jak należy postępować, co robić.

Język od zawsze fałszował, mamił, zwodził, mącił, ukrywał. Może dlatego ludzie, nawet podświadomie, go lekceważą. Są podejrzliwi, co do jego wymowy i formy.  Wiedzą swoje, czytają i porozumiewają się ponad słowami złożonymi w zdania. Nie ufają im. Nie wierzą. Stąd często je podważają i lekceważą. Rozwinęli w sobie inne czujniki poznawania, sondowania rzeczywistości. I hojnie z nich korzystają. Dają sobie radę. Ludzie. W mateczniku słów, w potoku napływających ciągle zmiennych informacji, w oceanie bełkotu strumieni komunikacyjnych. Dają sobie radę. Ludzie. Bo i tak chcą być ze sobą, chcą ze sobą zostać, chcą się kochać. Ach, ci ludzie!

Cały tekst sztuki Ionesco w swej charakterystycznie założonej strukturze rozpadu, uwiądu formy, fragmentaryczności poszarpania wszyscy aktorzy wypowiadają perfekcyjnie dokładnie. Bezbłędnie. Finezyjnie mistrzowsko, ostro wbijając się  w przestrzeń dźwiękową teatru. Niechlujstwo tekstu-nielogiczne zbitki słowne, zdumiewające komunikaty, absurdalne opowieści, porównania, kawały, interpretacje sytuacji-  w zderzeniu z genialnym jego wybrzmieniem. Dysonans? Ludziom zależy na tym, by mówić, porozumiewać się, wypowiadać, nawiązywać kontakt. Rozmowa jako sposób bycia, funkcjonowania społecznego. Może nie ważne, co ludzie mówią a jak to wypowiadają. Brzmienie głosu, artykulacja wypowiadanych słów. Niektórzy słuchają razem muzyki. Inni słuchają słowotoku wzajemnego. Sposób na wspólne zaistnienie. Nic dziwnego, w tym kontekście, że śmiech pochodzący z sali był uzupełnieniem dźwiękowym wypowiedzi scenicznej.Dopełnieniem. Ten pomruk zadowolenia był komunikatem, odzewem, reakcją na słowny taniec sceniczny. Doskonale się wbijał w sens wypowiedzi autora, reżysera, artystów. Taki nieokreślony, spontaniczny pomruk akceptacji, rozbawienia, zrozumienia istoty przekazu. W końcowym akordzie oklasków a nawet, co dziwne a jednak, standing ovation.

Tak, to dźwięk był głównym bohaterem wieczoru. Dźwięk paszczowy. Słowny. Komunikat dźwiękonaśladowczy. Absolutnie wystarczający, by zrozumieć, zaakceptować przekaz dla bycia razem we wspaniałej, mądrej zabawie pobudzającej i do myślenia, i śmiechu.

To był krótki, ekspresowy seans absurdu. Wymowna lekcja  brzmieniem wypowiedziana. Ekstremalnie ograniczająca ruch sceniczny, muzykę, w powściągliwym czarno białym kostiumie  przełamanym akcentem amarantu stroju służącej, w absolutnie surowej przestrzeni teatralnej ograniczającej się do trzech marmurowych płaszczyzn /trzy pary/, stołu i krzeseł. Wyczyszczona to przestrzeń laboratoryjna. Jak na tacy podająca nam stan umysłu, mentalność, jakość komunikacyjnych potrzeb człowieka. Do oglądu i przemyślenia. Wyciągnięcia wniosków.

STRAŻAK (skierowuje się ku wyjściu, potem zatrzymuje się)
A propos, co z łysą śpiewaczką?
Ogólna cisza. Konsternacja.
PANI SMITH
Ciągle tak samo się czesze.
STRAŻAK
Aha. No to do widzenia.



ŁYSA ŚPIEWACZKA  TEATR NARODOWY w Warszawie
EUGENE IONESCO
reżyseria  Maciej Prus
scenografia  Boris Kudlička
kostiumy Jagna Janicka
reżyseria światła Maciej Igielski

OBSADA
Pan Smith Artur Żmijewski /gościnnie/
Pani Smith Ewa Wiśniewska
Pan Martin Jacek Mikołajczak
Pani Martin Anna Seniuk
Służąca Mary Beata Fudalej
Kapitan strażaków Grzegorz Kwiecień
asystenci scenografa Arkadiusz Chrustowski, Elwira Szyszka
asystentka kostiumolożki Anita Trzaskowska
realizatorzy światła Adam Kalka, Dariusz Wieczorek
realizatorzy dźwięku Marcin Kotwa, Maciej Rybicki
inspicjentka, suflerka Ewa Dworecka


http://teatr.lo17.wroc.pl/tekst.pdf
http://www.e-teatr.pl/pl/realizacje/1627,streszczenie.html
źródło fotografii: czasopismo idziemy

czwartek, 22 maja 2014

MANDORLA PAUL CELAN




Musiałam się tym wierszem zająć, stanąć wobec niego. Stanął mi na drodze. Nadal stoi i stoi.Teraz i ja z nim stoję i stoję.

Stoję wobec tego wiersza zupełnie bezradna. W wierszu-co stoi w wierszu?/Nic./ Nic stoi w wierszu./Stoi sobie i stoi. Stoję i ja tak i stoję. Nic widzę. I nic nie rozumiem, nie czuję. Pustkę mam w głowie, w sercu. Nic nie mam. Nic nie mam w sobie. W nicości stoję i stoję. Choć coś jest. Musi być. Jest. Nieuchwytne. Niedefiniowalne. Niepojęte. Stoi i stoi.

Chwytam się słów pojedynczych, po kolei jednego po drugim. Czuję, że moc w nich jest. Poszukiwanie. Próba nazwania niemożliwego. Ślad przeczucia. Powidok doświadczenia indywidualnego a jednak nam, ludziom, wspólnego. NiePiękna metafora. Trudna. Splątana. Jeśli rozumiecie, co splątanie znaczy. Jakby otwarta na oścież, z szeroko rozwartymi rękami czucia, gotowymi do objęcia każdego, każdego, każdego. Jak zasysająca czarna dziura, która z czasem rośnie w moc,  w moc obdarzoną z zasady, z definicji, z tajemnicy prostoty, powściągliwości, surowości logiki wzoru matematycznego. 

Metafora.Jądro ciemności promieniujące źródłem światła.

Paul Celan                                               
przełożył Stanisław Barańczak   
       
MANDORLA                                            To słowo jak zaklęcie. Coś w rodzaju otwarcia /"Sezamie otwórz się"/. Aureola  /światło, blask/ świętego, Boga, a może aura zwykłego człowieka /każdy ją ma/. Z włoskiego mandorla to migdał. Interakcja, współzależność przeciwstawnych światów i sił. Symbol przedchrześcijański.

W migdale - co stoi w migdale?           KTO PYTA? Poeta/ ja/każdy, pytanie retoryczne.
Dlaczego pada pytanie? Od dziecka człowiek pyta. I nie ustaje w tej postawie nigdy.

Nic.                                                           Pustka, próżnia, przeciwieństwo wszystkiego/   pozytywu/ obfitości/ dobra. W migdale nie powinno być nic. Nie tak to sobie wyobrażamy. W migdale z założenia powinien być święty, Chrystus, Bóg. Coś wyjątkowego.
Stoi nic w migdale.                                  Zdanie oznajmiające, kategoryczne, ostateczne.
Jednak poeta twierdzi, że nic nie ma. Przestrzeń, próżnia. Otwarta, czekająca na wypełnienie, nazwanie, opisanie. Odkrycie. Coś trudnego do zdefiniowania.
Stoi sobie i stoi.                                       Determinacja, potwierdzenie przez powtórzenie.

W niczym kto stoi? Król.                         Koegzystencja opozycji: w marności pustki       bogactwo. Obfitość. W niczym obietnica wszystkiego. Król też jest nicością? Może.   Dlaczego król w nicości stoi? Nie powinno być nicości. Niczego. Nic.

Król w nim stoi, król.                               Bóg. Władza, bogactwo, panowanie, iluminacja. 

Pewność, bo powtórzenia, wzmocnienia. Jedna nazwa dla wielu znaczeń.
Stoi sobie i stoi.                              
         Nonszalancja, potwierdzenie przez powtórzenie, tak po prostu, stan gotowości, nie aktywne, nie statyczne.  Tak. To jego, króla, miejsce.

Nie posiwiejesz, żydowski kosmyku.      Nie zestarzejesz się, długo nie pożyjesz, młodo umrzesz, nie dojrzejesz/do czego?- do mądrości, do wiedzy, świadomości, rozwiązania zagadki/. Poeta jest Żydem, stracił rodzinę w Holokauście. Nie uratował ojca.Jak to pojąć? Jak wybaczyć sobie? Jak żyć z poczuciem winy. Z poczuciem straty. Ze świadomością, pamięcią. Z bólem, cierpieniem.

Na twoje oko – ku czemu stoi oko?        A ty/ja, kim jesteś/jestem, ku czemu                   się 
zwracasz/zwracam? Na czym ci/mi  zależy? Co ciebie/mnie interesuje?
Czego szukasz/szukam? Wobec jakich pytań stoisz/soję? Bo one są. Stoisz/stoję wobec nich i stoję. Co nas gnębi, niepokoi, co uwiera? Na czym się skupiamy? O co nam chodzi?

Twoje oko stoi w stronę migdału.           Szukasz/szukam świętości, prawdy, odpowiedzi na   pytania, które przerastają ludzką zdolność odpowiedzi, rozumienia, pojmowania. Stoisz/stoję  wobec boskiego planu, mądrości, wobec zrozumienia istoty rzeczy. Wobec zagadki.
Twoje oko ku niczemu stoi.                     Zwracasz/zwracam się ku czemuś, czego nie   widać, co jest ukryte lub czego nie ma. Ku iluzji, tajemnicy. Czekam na odpowiedź, która i tak nic nie zmieni. Stoję wobec pytań, na które nie znam jeszcze odpowiedzi. Ale są. Są.


Stoi ku królowi.                                        
Ale zwracam się do  władzy, potrzebuję majestatu mądrości, 
szukam wyjaśnienia, dążę do wiedzy, iluminacji,oświecenia.Boga.Siły ponad.Potęgi mnie przerastającej, lepiej uposażonej, lepiej przygotowanej,wtajemniczonej.

Stoi tak i stoi.                                           Tak się po prostu dzieje, taki jest stan rzeczy. Tak po prostu już jest. Odpowiedź jest. Rozwiązanie też. Bo to wszystko działa. Trwa.

Nie posiwiejesz, człowieczy kosmyku.    Nie zrozumiesz tego człowieku, nie pojmiesz,   nie zmądrzejesz, nie rozwikłasz tego, nie i już. Nie uda ci się dotrzeć do czekającą tej mądrości. Zawsze pozostaną pytania, na które nie będzie człowiek znał odpowiedzi.



Pusty migdał, królewsko błękitny.           Nie ma odpowiedzi, nie wypełni człowiek nią migdału. Nie pozna boskiej, czy czyja by nie była, tajemnicy. Niebo jest puste? Nie ma świętości? Nie przeniknie tajemnicy boskiej, tajemnicy świata. Nie ma jej? Jest niedostępna dla człowieka, nie do pojęcia przez niego. A ten jest samotny, niedojrzały, nieprzygotowany w tym swoim oczekiwaniu ratunku, w dążeniu do zrozumienia. Nic dziwnego, że zwraca się ku sile wyższej, mocniejszej, mądrzejszej, przerastającej jego możliwości poznania. Cały czas wykazuje gotowość na boską ingerencję, a ta nie nadchodzi. Bóg milczy. Stoi i milczy.To stoi jest mimo to ludzkie i tylko ludzkie. Człowiek nigdy nie wyrzeknie się tej iluzji, wiary w boga, w nieśmiertelność. Człowiek nigdy nie zrezygnuje z poznania istoty, sensu życia i śmierci, istnienia wszystkiego. I odkrycia powiązania przyczyny ze skutkiem. Chce ogarnięcia siebie, świata, wszechświata choćby po śmierci. Człowiek pragnie zrozumieć, chce wierzyć, że król, Bóg, siła wyższa, czy cokolwiek to jest, w końcu mu wyjaśni, bo sam nie potrafi, o co w tym wszystkim chodzi. Bo człowiek za wszelką cenę wierzy, że rozwiązanie zagadki, jak TO WSZYSTKO działa, DLACZEGO i PO CO się dzieje, gdzieś jest, tylko on sam go nie jest w stanie dociec, pojąć, dostrzec. Ale jest. Jest. Tajemnica. Stoi. Stoi i czeka, aż my, ludzie, ją zobaczymy, przejrzymy, poznamy, zrozumiemy. Choć na razie ma status wiecznej , zastrzeżonej niedostępności. 

Ale poznanie, wypełnienie pustego migdału nie przyniesie człowiekowi ulgi. Ta wiedza będzie pusta, nieskuteczna. Nie da ukojenia,spokoju, pogodzenia się ze swym losem. Zaspokoi tylko próżność. Nie zlikwiduje wszystkiego, co złe, niszczące, przynoszące cierpienie.  W gruncie rzeczy nie unieważni nigdy pytania o wszelki sens, szczególnie ciemnej strony mocy działania i istoty człowieka. A ten zawsze będzie stał przed pytaniem, będzie stał przed problemem, będzie stał przed odpowiedzią na pytanie :jak dalej żyć, po kataklizmie, po katastrofie,  w rozpaczy i cierpieniu. Człowiek nigdy nie przestanie zadawać pytań i nigdy nie dotrze do rozstrzygnięcia ostatecznego. Człowiek stoi, król, Bóg, taki czy inny, stoi. Możemy tylko trwać. W nicości. W świadomości stawiania trudnych pytań, gotowi na ciszę. Brak odpowiedzi.

Wiersz zbudowany jest na opozycji. Poeta-czytający. Człowiek-bóg. Niedoskonałość, ułomność wobec doskonałości przenikającej wszelkie tajemnice. Judaizm-chrześcijaństwo-kabała. Nic-wszystko. Obiektywne-subiektywne.  Na opozycji połączonej słowem- stoi- oznaczające oczekiwanie, pragnienie, sprawczość-stan stawiania pytań, poszukiwanie prawdy. Wiara- puste niebo, nie poznana tajemnica, niedostępna świętość, prawda, iluzja. W kontrze?  Nie, w koegzystencji, dopełnieniu. Jakby jedno bez drugiego nie mogło istnieć, trwać, stać. Poeta bez czytelnika/może być nim sam/. Człowiek bez boga. Nawet, gdy człowiek w niego nie wierzy. Nawet jeśli go nie ma. Nic bez wszystkiego. Real bez iluzji. Prawda bez kłamstwa. Szczęście bez bólu. Życie bez śmierci. Tajemnica bez rozwiązania.Ta opozycja nie jest nielogiczna. Jest normą. Spoiwem. Sensem. Tak to stoi. Stoi i czeka. Cierpliwie czeka. W pozornej sprzeczności.

Konstrukcja "Pusty migdał, królewsko błękitny" jest zbalansowana, harmonijna, spokojna. Nie rozstrzyga. Stwierdza. Łączy oczywiste z niemożliwym. Na razie niedostępnym jeszcze człowiekowi. Przeczuwanym ale nieuchwytnym. Nie do udowodnienia. Nie do nazwania.

Dlatego słucham i słucham, jak poeta sam ten wiersz czyta. Stoję i stoję wobec tego czytania i wsłuchuję się w to, co między, ponad słowami. W powściągliwości głosu. Prostocie intonacji. Surowości brzmienia. Deszyfruję cały ładunek znaczeń, informacji, tropów. I już wiem, że wiersz trzeba też czytać na głos. A ten, kto czyta, daje mu siebie. Odsłania indywidualne jądro ciemności odbijające światło świata.


wtorek, 20 maja 2014

CZARNA KOMEDIA TEATR TELEWIZJI



Poniedziałek, wieczór. Jak zwykle Teatr Telewizji. Ale po KARTOTECE i MOJEJ CÓRECZCE Tadeusza Różewicza przyszedł czas na coś lżejszego. Tak, to pewne. CZARNA KOMEDIA Petera Shaffera w reżyserii Barbary Borys-Damięckiej to kaliber łatwy, lekki i przyjemny. Delikatnie dydaktyczny. Subtelnie żartobliwy. Zero jedynkowy. Szkoda, że się wizualnie zestarzał. Wypłowiał. Zwietrzał. Spłycił. Spowolnił. Stracił na znaczeniu około teatralnym.

A wraz z warstwą plastyczną obrazu spektaklu wymowa. Jednoznacznie oczywista. Oparta na kontraście. Pozytywu z negatywem. Tego, co oficjalne z tym, co podskórne. Prawdy z kłamstwem. Interesu z obłudą. Zabawa. Zabawa. Zabawa.

Pomysł jest prosty, jak cały spektakl. Wystarczy zgasić światło, mamy prawdę. Następnie włączyć i wyłazi fałsz, kłamstwo. Doskonały rozdział tego, co oczekiwane z tym, co porządane. Nieznaczne błędy charakteru, postaw, wyborów bohaterów. Nie ma mowy o sytuacjach granicznych. Wszystko jest absolutnie do zweryfikowania, przeżycia, bez skutków ubocznych. Najwyżej kac, niesmak, rozczarowanie pozostanie. Wszystko jest  do wybaczenia, przejścia ponad do porządku dziennego, do ponownego uładzenia. Bez łez, zgrzytania zębami i wyrywania sobie włosów z głowy. Jak to w komedii bywa, w tonie żartobliwym, pobłażliwym, delikatnym. Cokolwiek się zdarza jest komiczne, do szybkiego, nieszkodliwego zapomnienia. Zabawne. Zabawne. Zabawne.

Nie musimy się wysilać, rozwikływać splątań, doszukiwać się sensów. Wypatrywać cienia, półcienia, smugi znaczenia. Walory kolorystyczne stanów emocjonalnych, charakterologicznych i sytuacyjnych są wykluczone. Nie istnieją. Tym bardziej jednoznaczne są dobro i zło. Bo wypreparowano je laboratoryjnie. W tym wypadku dramaturgicznie. Powstały archetypy postaci: ojca, córki, kochanki, artysty, mecenasa sztuki, sąsiadki, hydraulika, marszanda w betonowo stereotypowych relacjach. Autor potraktował wszystkich łagodnie, z pobłażliwością, z przymrużeniem oka. Lekkim piórem. Delikatnie muskając, nieznacznie dotykając. Ciepło. Cieplej. Czule. 

Bo głównym bohaterem jest tu komedia pomyłek, wpadek, kiksów sytuacyjnych. Gra ruchu scenicznego. Taniec ciemności i światła.

Się bawimy, się uśmiechamy, zupełnie niezobowiązująco. Umiarkowanie. Bo gdyby nie ciekawość tekstu Petera Shaffera, gry aktorskiej znanych , młodych jeszcze aktorów, nie byłoby w istocie powodu i dosyć cierpliwości na ten teatralny seans. Z opcją na przyśnięcie, przerwą na herbatę i telefon do przyjaciela. Podrygi matactw zblazowanego, już wtedy manierującego, Fronczewskiego, temperamentnej Wiśniewskiej, dynamika ogłupianego Machulskiego, poprawność wrażliwego na sztukę przedstawiciela klasy pracującej, Kaczora, nie przesłodzonej nie pierwszej naiwnej Żukowskiej, wykorzystanego przyjaciela, Wardejna, niestety zwietrzałej gry Nowickiej, no i wystarczy, że się pojawił charakterystyczny, nie do podrobienia Dziewoński- nie porywają jednak, nie wciągają, nie do końca bawią. Wzbudzić mogą co najwyżej ciekawość, uwagę, delikatny uśmiech, uniesienie brwi. Zdziwienie, niecierpliwość, obojętność.  Wartość sentymentalną, historyczną. Szczególnie dla tych, którzy kiedyś już ten spektakl widzieli. Dla konfrontacji wspomnień. Dla przeniesienia się w stary, niedoskonały świat lat siedemdziesiątych, gdy zachód był niedostępnym realowi marzeniem, ziemią obiecaną, doskonałą, obfitą, piękną. Ach. Ach! Och!

Dziś ta komedia  zrealizowana by była  z większym tempem, przerysowaniem, dynamiką. W konwencji kabaretu, cyrku scenicznego. Dla śmiechu i zabawy przyśpieszyłaby, jak farsa, "komedia na haju". Ma potencjał, ma lekkość i ten banał w sobie. Bezpieczny, stateczny sznyt kanonu. Pozwalający pozostanie wobec niej zdystansowanym, wyluzowanym niezobowiązująco bezkarnie. Hej, zabawa, zabawa! Hej!Ha!, HA!HA!


CZARNA KOMEDIA

Autor: Peter Shaffer 
Przekład: Kazimierz Piotrowski 
Reżyseria i realizacja telewizyjna: Barbara Borys-Damięcka 
Asystent reżysera: Zdzisław Hoffman 
Scenografia: Joanna Jaworska, Jerzy Rudzki 


Obsada: Piotr Fronczewski (Brindsley), Ewa Żukowska (Carol), Ewa Wiśniewska (Clea), Janina Nowicka (Panna Furnival), Jan Machulski (Pułkownik), Zdzisław Wardejn (Harold), Kazimierz Kaczor (Schuppanzigh), Edward Dziewoński (Bamberger) 
premiera 1976

piątek, 9 maja 2014

SZAPOCZNIKOW.STAN NIEWAŻKOŚCI/BARBARA WYSOCKA /NO GRAVITY



Alina Szapocznikow, Wielka plaża, 1968, dzięki uprzejmości Piotra Stanislawskiego, www.artmuseum.pl, Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie

"Przez odciski ciała ludzkiego usiłuję utrwalić w przezroczystym polistyrenie ulotne momenty życia, jego paradoksy i jego absurdalność… Jestem przekonana, że wśród wszystkich przejawów nietrwałości, ciało ludzkie jest najważniejszym, jedynym źródłem wszelkiej radości, wszelkiego bólu i wszelkiej prawdy…"
Alina Szapocznikow

Zetknąć się z twórczością Aliny Szapocznikow to jakby zderzyć się z nową galaktyką. Boleśnie mocno, czule, w absolutnym poczuciu świadomości przeszłej, trwającej i nadciągającej katastrofy. Wielu skumulowanych katastrof. To starcie na śmierć i życie. Ze zwycięstwem życia nad śmiercią. Triumfem śmierci nad życiem. W bezpardonowym full kontakcie. Konflikcie. Bez osłony, bez markowania, bez złudzeń. Pozwala poczuć kobietę, artystkę, człowieka. Poprzez jej cielesność, naturalność, stan rozczłonkowany, jakby rozdarty, wydarty czy raczej wyszarpnięty z całości, zdarty z modela. Zmaltretowany, odciśnięty, wymięty. Wycięty na użytek prezentacji stanu rzeczy, wyeksponowania ocalenia, dowodu trwania. Ta użyteczność będąca praktyczną konsekwencją zastosowania sztuki w rzeczywistości po katastrofie ma być przykładem tego, że zawsze coś po tragedii zostaje i trwać może nadal. W nieskończoność.Poprzez sztukę. Może służyć. Niezniszczalne. Może niepokoić. Poprzez sztukę. W ewoluującej interpretacji. Może być nośnikiem tajemnicy przetrwania kataklizmu. Może być ważne. I piękne. Ten fragment. Ten ochłap.Ten wycinek. Ten dowód. Ten ślad życia. Lub ucieleśnienie oswojonej śmierci. Lub zwycięstwo panowania nad nią.Trzymania jej na wodzy. I życie obok cierpienia. Z ukrytym bólem. Opakowanym. Mimo niego. W rozdarciu. Dla oswajania. Poprzez sztukę.

Jakby po zderzeniu z losem trwać można było dalej i dalej, ale w innej formie. Inaczej. W innej funkcji. Dla innego celu.

Może to być ocalenie, przeżycie wojny/getto, obozy/, doświadczenie miłości/Stanisławski, Cieślewicz/, śmiertelnych chorób/gruźlica, rak/. Poczucie straty, opuszczenia. Ból i cierpienie. Wszystko, co chce unieważnić, unicestwić. Kobietę, artystkę, człowieka. Wszystko, co może dopaść ją i zniszczyć. Zetrzeć na pył.

A tak mamy rzeźbę kobiecą/rzeźbiarki/ i męską/ syna Piotra/ w formie odlewów. Krajobraz po bitwie. Poszatkowane ciało, po porcjowane jego ochłapy, rozrzucone, wciśnięte w asfaltowe formy lub uwalniające się z nich, jakby z fazy do fazy uwięzienia, mimo wyzwolenia z macierzystego ciała , czasem światłem rozpromienione od wewnątrz dla zaistnienia w przestrzeni. Stanowią mimo to byty odrębne, osobne, niezależne, samodzielnie egzystujące. Mimo, że te strzępy, wycięte kawałki >usta, tułowia, kończyny, członki, każda część ciała< wszystko zwielokrotnione, w zdawałoby się nieskończonym powtórzeniu wiruje w przestrzeni sztuki. Nowa galaktyka, konstelacja z symbolicznie obecnymi obiektami ciał ziemiańskich. 

Ale po co to, na co to wszystko?

W tym wypadku sztuka to dowód na zaistnienie. Na istnienie. Na przetrwanie. To akt wiary w sens. Najlepsze uzasadnienie trwania. Motywacyjny napęd. Przekroczenie. Ciągłe poszukiwanie. Drążenie. Eksperyment. Jakby artystka za każdym razem wydzierała śmierci, to co zaistniało. Rejestrowała eksponatami wszystko, co ją zabijało. Doprowadzała do ocalenia przed ostatecznym unicestwieniem. Albo materializowała emocje, uczucia, stany. To , co z natury jest nietrwałe, przejściowe, ulotne.

Trudno o tym pisać, to trzeba zobaczyć. Obraz wart jest tysiąca słów. A rzeźba? Na pewno nie mniej. Obraz w trójwymiarze. Obiekt o czasie w czasie. Obiekt do dotknięcia. Do oglądu z różnych punktów widzenia. Poczucia kolejnym zmysłem. Za każdym podejściem otwierający nowy kontekst, nowe skojarzenie, nową myśl. Rozszerzający pole interpretacji. Czucia. Oddziaływania. Trudno o tym pisać. Trzeba się z tym zderzyć. Wniknąć. Dać się poprowadzić. Bo przez odciski ciała ludzkiego być może zobaczymy w przezroczystym polistyrenie ulotne momenty życia, jego paradoksy i jego absurdalność. Bo ja również jestem przekonana, że wśród wszystkich przejawów nietrwałości, ciało ludzkie jest najważniejszym, jedynym źródłem wszelkiej radości, wszelkiego bólu i wszelkiej prawdy. 

Barbara Wysocka nie robi nic więcej jak relacjonuje, komunikuje, informuje. Dokumentuje przeszłość, komentuje współczesność. Jest teatralnym nośnikiem sztuki i osoby Aliny Szapocznikow. Jej kolejnym, tym razem żywym, wcieleniem. Absolutnie zdystansowanym, osobnym, wyodrębnionym. Mimo peruki, szarego swetra, słów rzeźbiarki. Mimo wszystko stoi obok, jakby przyglądała się z nami, czego dotyczy to zjawisko, jakim była Szapocznikow. Jakby razem z nami szukała, drążyła, próbowała zrozumieć poprzez przybliżenie do biografii, do dzieła, do kobiety, czasów w jakich tworzyła, z czego wyrasta jej fenomen. Współczesność jej sztuki. Emocjonalna siła. Aktualność komunikatu. Działająca nadal siła przesłania. 

To nie jest gra. A jeśli nawet, to już w wypróbowanej konwencji. Sprawdzonej w ANTY-EDYPIE, CHOPINIE BEZ FORTEPIANU. Powściągliwość, minimalizm, skrót, kontekst przykładu rozciągniętego w czasie. 

Bo jest to sztuka teatralna w formie projektu, instalacji z relacją, opowieścią, czytaniem, wywiadem, wykonywaniem odlewu fragmentu ciała, tak jak to robiła artystka. To działanie performatywne mające na celu rozbudzenie zainteresowania, nakłonienie do dalszych poszukiwań, dalszego oglądu dzieł Szapocznikow, zapoznawania się z jej biografią, tak, by można było zrozumieć i poczuć jej sztukę, jej życie, jej los. Działanie teatralne mające skłonić nas do dalszych indywidualnych spotkać z dziełem a poprzez nie z Szapocznikow.

Nie ma epatowania, nie ma wchodzenia w rolę, nie ma przetworzenia materiału źródłowego na tekst sztuki. To collage o Szapocznikow, pośmiertny a tchnący życiem, który mógłby na zawsze zaistnieć obok statycznych, skończonych, ostatecznych wypowiedzi rzeźbiarskich artystki, kobiety, człowieka.

Ciało. Ułomne, niedoskonale ciało. Które na pewno nas zdradzi, zawiedzie, opuści. Ale jak sobie poradzić bez niego, by wyrazić cały znój życia i tworzenia. Człowieczy los, jego przeznaczenie, funkcję, rolę. Dla rzeźbiarki było to naturalne źródło komunikacji, przekazu. Znak, rejestracja, komunikat, przesłanie. Znak rejestrujący komunikat dla przesłania. I tak działa. Nadal szczęśliwie działa.

Szapocznikow w stanie nieważkości, w sytuacji, gdzie żadna siła przymusu nią nie moderuje, nie ma na nią już wpływu. W wolności twórczej, wolności kobiety, po prostu człowieka. A więc niczym nie skrępowana, nie ograniczana. W swobodzie wypowiedzi. W stanie łaski. Mogąca mówić własnym indywidualnym głosem. Opowiadająca rzeźbieniem. Komunikuje się. Jest z nami.



SZAPOCZNIKOW. STAN NIEWAŻKOŚCI/NO GRAVITY
  • scenariusz, reżyseria i opracowanie muzyczne BARBARA WYSOCKA
  • koncepcja przestrzeni ANNA MARIA KARCZMARSKA i BARBARA WYSOCKA
  • konsultacje plastyczne i kostiumy ANNA MARIA KARCZMARSKA
  • światła i wideo ARTUR SIENICKI
  • współpraca dramaturgiczna ANNA CZERNIAWSKA i PIOTR RUDZKI

OBSADA


sobota, 3 maja 2014

NOC ŻYWYCH ŻYDÓW DRAMATYCZNY

Zawsze podkreślam, że warto chodzić do teatru. Do każdego teatru. Tak się uczymy. Tu poznajemy siebie. Tu rozpoznajemy świat. Tu bije źródło sztuki żywej. Bezpośredniego kontaktu. Czucia, wrażliwości, wyobraźni pracujących ciężko na potrzeby rozumu. Dla żywych. A tu mieliśmy wieczór żywych trupów. Napisałam trupów? Dokładny tytuł otwierający 34 Warszawskie Spotkania Teatralne 4.04.2014 brzmiał: "Noc żywych Żydów". To pakiet lekcji krytycznego przetrwania.

Lekcja pierwsza
Przekuj dramatyczny w komiczny. Kabaretowy. Obśmiewający. Temat. Historię. Rzeczywistość. Osoby. Teatr. Otworzysz się na fajność, która staje się sezamowym kluczem. Otwierającym unieważnienie ważności. To główny kierunek zmian w sztuce. W życiu. W tym teatrze. Fajność jest fajna. Nietrudna, oczywista, zabawna, byle jaka. Ale jaka nośna! I znieczulająca. I bezpieczna.

"Noc żywych Żydów" nie jest kierowana do tych, którzy powinni ją zobaczyć, bo oni, ci faszyzujący nacjonaliści, nie przyjdą w ogóle do teatru . Po zwierciadło siebie, świata. Po naukę. Utwierdziliby się tylko w swojej racji. Uzbroili w argumenty. Tknięci formą i treścią sztuki wyostrzyliby swoje przekonania i wzmocnili determinację. I wróciliby do Arkadii, czy gdzie indziej. Na przykład na ulicę.To przedstawienie tylko rozjuszy tych, których obśmiewa.

Jeśliby jednak przyszli, ci młodzi, gniewni, niepoprawni, czytaj: głupi zadymiarze, zmanipulowani awanturnicy, otumanieni frustraci, to nie wytrzymają do końca. Nuda, niezrozumienie, w zwolnionym tempie tocząca się akcja wypchnęłaby ich i tak z teatru na ulicę. Tu jest o wiele ciekawiej, dramaturgia podkręcona, tempo zdarzeń pędzi w zwariowanym przyśpieszeniu. Niespodziewane zwroty akcji, dramatyczne kulminacje są gwarantowane. Z medialną zadymą komentarzy ciągnącą się bez końca. Nie zobaczą teatralnego finału.  Sami go wyreżyserują. Spontanicznie. Z fantazją. Dadzą performance obsceny na jaki teatr nigdy nie będzie stać, choć ten się bardzo stara, wysila i pręży.

Spektakl jest dla tych, którzy i tak wiedzą, co jest na ulicy grane, i w czasie trwania spektaklu wydzielają się w nich endorfiny samozadowolenia, że oto jest komunikatywna sztuka, która dotyka, ale lekko, ironicznie, obśmiewczo  problemy współczesności. To teatr wyprodukowany w próżnię. Lub w próżność. I pychę.  Miałki i nieskuteczny. Przez to zły.

I to jest szczególnie bolesne. Ta zaprzepaszczona szansa. Produkcja politycznie poprawna na dziś. Nie służy dialogowi, nie buduje porozumienia i nie sprzyja zrozumieniu. Nie rozbraja niebezpieczeństw rzeczywistych, rozpoznanych, rosnących w siłę.

Lekcja druga
Zapraszaj na premierę osoby znaczące ,  wybrane, które konstytuują poprawność polityczną w teatrze. To nobilituje. Imponuje. Zamyka usta. Wynosi nad poziomy absurdu i groteski. I daje wolność wytwórczą. Elita polityczna w teatrze to marzenie. Dla dyrekcji. Zespołu. Autora. Dla normalnego widza też. Dla zwykłego też. Dla nieobecnego też. Bo na pewno przyjdzie następnym razem. Po wykładnię, po wiedzę, po przekaz. Dla snobizmu, po snobizm. Fajne, co?

Cudna jest ta obecność urzędników, polityków w teatrze. Ale tylko wtedy, gdy przychodzą na przedstawienie a nie po to, by robić przedstawienia. Manifestacja poparcia dla autora i przyjaciela, i pracownika, i doradcy nie jest zła, ale w formie i treści prywatności. Ostentacja namaszczenia spływa na teatru instytucję. Na wystawianą sztukę i jej interpretację. Ale są, bywają, politycy w teatrze! Ja się cieszę. Oni się cieszą. Ci, co nie chodzą do teatru się cieszą, bo na pewno na spektakl przyjdą. Nie wiem, jak VIPY wytrzymały te trzygodzinne tortury. Ale trzeba było, bo spektakl doskonale konstytuuje ich polityczny target, styl rządzenia. Doskonale wpisuje się w retorykę dialogu politycznej walki, komunikatu wysyłanego do społeczeństwa. Obśmiać, zneutralizować, znieczulić, zakręcić ogonem poprawności , by dzielić i rządzić. Nadal i nadal. A potwór bezradności rośnie w siłę. Fajnie, nie?

Lekcja trzecia
Kochaj siebie samego, nie dbaj o drugiego. Promuj siebie i tylko siebie. Swoją sztukę. Swój teatr. To target najwyższej ważności. Po trupach. Przez trupy. Żywe, nieżywe, kto to wie. No, dobrze, musi być poprawnie, prawdziwie, jak w książce i sztuce: żywych Żydów.

34 Warszawskie Spotkania Teatralne otwierała premiera w obecności premiera. Ale to premiera organizatora WST, nie jakaś tam ciekawa, uznana już, ważna pozycja teatralna do koniecznego, możliwego na WST obejrzenia, przeżycia. 34 WST otwierał nepotyzm teatralny. Polityczną obecnością przypieczętowany. Patrzcie i uczcie się, teatr uczy, właściwie przyucza. Jak brylować w kulturze.

Lekcja czwarta
Obserwuję od dawna Marka Kalitę. Podobnie Aleksandrę Popławską. Spektakle przez nich tworzone indywidualnie i w tandemie pozwalały dawać nadzieję, że kolejna adaptacja i reżyseria będzie pewnym sukcesem*. A tu surprise. Niestety rozwlekłe, manierycznie zagrane, niezborne, toporne. Dosłowne, moralizatorskie, apsychologiczne przynudzanie. I ta namolna poprawność polityczna! Niewiarygodna opowieść o przemianie wewnętrznej młodego, niewrażliwego społecznie kapitalisty w dojrzałego, odpowiedzialnego, empatycznego obywatela młodej demokracji. Naciąganie ideologiczne w rozciąganej do granic absurdu retoryce.

Sukces nie jest raz na zawsze dany. Nie ma gwarancji, że zawsze uda się go osiągnąć.

Sztuka to rewir wysokiego ryzyka. I odpowiedzialności. Nigdy nie ma pewności, że dotychczasowe sukcesy multiplikować się będą w sposób automatycznie oczywisty. Trwać będą wiecznie. Może tak powinno być. Ale zazwyczaj nie jest. Najlepszym zdarzają się wpadki. Tak już jest. Klapy. Po prostu. Niepowodzenia. Niestety. Wrośnięte są złośliwie w drogę kariery artystycznej. Może więc następnym razem tandemowi Kalita Popławska się znów powiedzie. Może wyciągną wnioski z tej dramatycznej lekcji. Życzę im tego. Szczerze. Gorąco. 

Lekcja piąta
Ratuj się , kto może! Teatr swoje, ulica swoje. Książka swoje, teatr swoje. Artyści swoje, widzowie swoje. Taka szansa! Takie pieniądze! Taki potencjał! W parę!Puuufff! Dramatycznie w Dramatycznym. Ratuj się, kto może! Udaje się wielu. Na przykład skład "Klątwy" Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki w IMCE to byli?, obecni? aktorzy Dramatycznego. Cudowni, zdolni, nagradzani/Dracz/. Grają, i to jak! Nie wszystko dla wszystkich się kończy dramatycznie. Nie wszystko. Choć sam Teatr Dramatyczny może być tu wyjątkiem w regule. W Dramatycznym grają dramatycznie źle. Nawet Markowi Kalicie się udzieliło. Gra z tak potworną manierą, że aż brrrrrr..., to moc martwego aktorstwa. Klątwa miejsca, klątwa czasu, po prostu... Moc żywych klątw! W wypasionych na bogato dekoracjach. Z rozmachem inscenizacyjnym, z rozdęciem muzycznym. Pierwszy akt jak u Lupy, drugi do ....No nie, dramatycznie ekstatycznie, kabaretowo, wiecowo z Hitlerem/niezły Krzysztof Ogłoza/.

Lekcja szósta
Zawsze podkreślam, że warto chodzić do teatru. Do każdego teatru.Tak się uczymy. Tu poznajemy siebie. Tu rozpoznajemy świat. Tu bije źródło sztuki żywej. Bezpośredniego kontaktu. Czucia, wrażliwości, wyobraźni pracujących ciężko na potrzeby rozumu. Dla żywych. Dla wskrzeszenia umarłych. 

Fajnie, że zawsze można wyjść z teatru. Ale też cudownie fajnie, że można do niego zawsze wrócić.  

Lekcja siódma
Pamiętajmy, cokolwiek się zdarzy, do zobaczenia w teatrze!


*"Kalimorfa"/reż.M.Kalita, w praskim KONESERZE/ , "Zbombardowani"/reż. i scenariusz M.Kalita, gra i opracowanie muzyczne A.Popławska w T. KONSEKWENTNYM/, "Generał"/wspólna realizacja, IMKA/, "Kompleks Portnoya"/reż., adaptacja A. Popławska z A. Sajnukiem w T.KONSEKWENTNYM/. To spektakle, które widziałam.

treść:www.jewish.org.pl/index.php/kultura-i-sztuka-mainmenu-63/5059-qnoc-ywych-ydowq.html

"Noc żywych Żydów" Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy
 według książki "Noc żywych Żydów" Igora Ostachowicza

reżyseria: Aleksandra Popławska, Marek Kalita
adaptacja: Marek Kalita
scenografia: Katarzyna Borkowska 
kostiumy: Vasina 
muzyka: Jacek Grudzień, 
opracowanie muzyczne: Piotr Polak
ruch sceniczny: Paweł Kamiński, Piotr Kamiński
reżyseria świateł: Jacqueline Sobiszewski. 

Występują m.in.: Marek Kalita, Agnieszka Roszkowska, Michał Czernecki, Krzysztof Ogłoza, Katarzyna Herman, Waldemar Barwiński, Maciej Szary.