poniedziałek, 23 stycznia 2017

WICHROWE WZGÓRZA TEATR STUDIO



WICHROWE WZGÓRZA z wrzosowiskami, wiatrem, tajemnicą, "Drozdowym Gniazdem" to miejsce, stan świadomości, symbol rozdarcia pomiędzy skłonnością a koniecznością, rozsądkiem a szaleństwem, naturą a kulturą w jaką wplątany jest człowiek. Pozwala kochać, marzyć, ale uniemożliwia pozostanie na zawsze szczęśliwym. Niespełnienie w miłości, rozwichrzone silne namiętności, złe emocje hodowane na zemstę, podsycane przez nienawiść, stracone złudzenia to napęd tej sztuki. Fantastyczna adaptacja, konsekwentna, spójna reżyseria, fenomenalna scenografia, fascynujące aktorstwo, nowoczesna forma to jej niezaprzeczalne atuty. 

Ten dualizm, zderzenie sprzeczności, które powodują iskrzenie pomiędzy bohaterami, widoczny jest już na wejściu. Scena podzielona jest na dwie części: wyłożoną kafelkami sterylnie czystą, wymuskaną, wysublimowaną, uładzoną ale w efekcie zimną, chłodną, nieprzyjazną, odpychającą, bo świecącą po oczach i tę pokrytą grubo brunatną ziemią, która przylepia się do rzeczy i ludzi,wnika w głąb, brudzi, wchłania, czyniąc cząstką siebie. W istocie emocje tu są  skrajnie ekstremalne. Te dwa światy: oślepiającego, prześwietlającego światła i ciemności, zakamarków mroku, symbole stylu i kultury życia, koegzystując pozwalają płynnie przenikać do siebie bohaterom, jakby przyciągały, kusiły, każdy swoją obietnicą spełnienia, zaspokojenia, wyciszenia.  Są dowodem odrębności, wzajemnej obcości, wizualnie dopowiadanej narracji temperatury uczuć, stanu świadomości. A jednak uzupełniają się wzajemnie wzmacniając, demaskując. Zwłaszcza, że jest jeszcze jedna przestrzeń dla wyznań indywidualnych, głęboko osobistych, intymnych. Neutralna, bo z boku, jakby poza miejscem i czasem świata, który dociska, zmusza, definiuje. Pozwala wybrzmieć monologom wewnętrznym  bohaterów, którzy mówiąc, śpiewając o miłości do mikrofonu wyrażają stan emocjonalny, dopełniają opowieść. Wyznają wiarę w miłość, w sens tego, co ich spotyka w formie chłodnej relacji dzielenia się swoim doznaniem, doświadczeniem. 

Forma jest ważna. To ona umożliwia okiełznanie emocji. Wzięcie ich w karby. Nazwanie, wyartykułowanie, analizę. By móc podsumować, wyciągnąć wnioski z tego, co się stało. By móc zatrzymać dla pamięci te przetaczające się przez życie bohaterów wichry namiętności. Ująć całość.

Spektakl sprawnie opowiada adaptowaną fabułę nieszczęśliwiej, szczerej miłości bratnich dusz, Katarzyny i Heathcliffa, która rodzi się w dzieciństwie, prowadzi do szaleństwa, miłości jednostronnej, niespełnionej Edgara do Katarzyny, jego siostry do Heathcliffa. Niemożliwość osiągnięcia szczęścia, spokoju, spełnienia to przewodni temat sztuki. Bo życie wikła bohaterów w dramaty spowodowane nierównościami społecznymi, spuścizną tajemnic rodzinnych, pojawiającymi się przeszkodami, ich osobowością, charakterem, doświadczeniem życiowym. Nie mogą być tak po prostu szczęśliwi, nie mogą robić, co chcą. Decydować o sobie całkowicie niezależnie. Nie są wolni. 

Spektakl czerpiąc z literatury opowiada o meandrach życia, które wikłają ludzi, ograniczają, nie pozwalają wybierać i robić tego, co powinni, by być szczęśliwymi, by mogli żyć w zgodzie ze sobą, swoją naturą, rzeczywistym stanem uczuć. Nawet wtedy, gdy stawiają na swoim, buntują się i przekraczają wszystkie normy etyczne, moralne, społeczne. Nie zaznają szczęścia, spokoju, spełnienia gdy w nich samych toczy się walka pragnienia miłości z pragnieniem zemsty jako wypadkowej nienawiści, która wynika z doznanych upokorzeń i krzywd. Są w nieustannym stanie wojny, co ich osłabia, wykańcza, pozbawia życia. Nie ma rozwiązań, dróg ratunku, indywidualnych ścieżek prowadzących  do rozstaju będącego możliwością wielokrotnego wyboru. Każda opcja jest porażką większą lub mniejszą, mniej lub bardziej bolesną klęską. Rozczarowaniem. Kumulującą się goryczą, z którą każdy indywidualnie obraca się przeciwko światu. Przy okazji niszcząc siebie. Miłość jest cudem, mgnieniem, szczęście przypisane jest tylko dzieciństwu, stanowi niewinności i sytuacji gdy nie ma się pełnej świadomości siebie i świata jaki jest. 

Piękny i czuły jest to obraz prawdy o człowieku. Pokazuje losy bohaterów tak, jak to się dzieje zawsze i wszędzie, bo unieważnia zmieniający się kontekst czasu i miejsca. A to nie jest takie łatwe. Udało się osiągnąć artystom efekt ponadczasowej, uniwersalnej opowieści. Nie tracąc nic a nic z jej wiarygodności, nie pozbawiając bohaterów psychologicznej głębi. Nie sprowadzając jej do konkretnego przypadku czy jedynie papierowego, schematycznego szablonu. Narracja niesie sobą energię, ma moc dzięki interpretacji reżyserskiej, bardzo sugestywnej grze aktorskiej całego zespołu. Opowiadając o emocjach, namiętnościach, budzi emocje i namiętności. Na pewno różne. Prowokuje tym scenicznym trzęsieniem ziemi falę refleksji i uczuć. Jednych widzów unosi ponad ich codzienność, drugich z nią konfrontuje. Szczególnie interesująca jest reakcja tych, którzy znają fabułę z książki i porównują to, co wiedzą, co w nich poruszyła z tym, co się dzieje na scenie. Na pewno jest ciekawie. Są tacy, którzy sztukę widzieli już kilka razy. Nie dziwię się. Z biegiem czasu dostrzegam i ja w sobie potrzebę powrotu na WICHROWE WZGÓRZA. 


WICHROWE WZGÓRZA na motywach powieści Emily Brontë

reżyseria: Kuba Kowalski
dramaturgia: Julia Holewińska
scenografia: Katarzyna Stochalska
muzyka: Piotr Maciejewski

obsada:
Monika Obara/ Lena Frankiewicz 
Natalia Rybicka
Anna Smołowik
Miron Jagniewski
Marcin Januszkiewicz
Krzysztof Koła / Wojciech Kalita
Wojciech Solarz
Wojciech Żołądkiewicz
Lena Frankiewicz

premiera 16 listopada 2012

środa, 18 stycznia 2017

KOMEDA TEATR NOWY IMKA


KOMEDA to spektakl o tym, co po wybitnym człowieku może pozostać dla potomności i jak ta wiedza funkcjonuje w obiegu publicznym. Opowiada o Polsce z okresu PRL-u gdy rodził się polski jazz. O charyzmatycznych, piekielnie ambitnych, zdolnych artystach Polakach reprezentujących świat literatury/Hłasko/, filmu/Polański/ i muzyki/Komeda, wiecznie żywy Chopin/ i ich otoczeniu. O postrzeganiu Polski przez zagranicę. Jest próbą zrozumienia polskości, losu artysty w transpozycji czasowej, w momencie rodzenia się  legendy Komedy, jego przyjaciół, jego pokolenia. Pokazania drogi kariery w kraju i poza nim w zderzeniu z realiami życia przyziemnego, codziennego. To teatralny melanż. Projekt rozbudzający ciekawość, sygnalizujący tajemnice, zjawiska, wątki, sytuacje. Nie sięga głębiej, mocniej, drastyczniej. Odważniej. Sztuka pozbawiona dramaturgii, poszarpana w nielinearnej, postdramatycznej narracji buduje atmosferę w jakiej przyszło Komedzie żyć i tworzyć, dokonywać wyborów życiowych. Buduje też nastrój przygnębienia, zawodu, rozczarowania z powodu niespełnionego do końca talentu. Mimo pozornej beztroski, rozluźnienia, szaleństwa w jakiej pogrążeni są bohaterowie, zderza gorset komunistycznego zniewolenia  z rozpasanym, wolnym kapitalizmem.

Spektakl nie wnika w głąb życia, twórczości, osobowości Komedy. Nie charakteryzuje go jako człowieka i muzyka. Jakby rozszerzał tylko tajemnicę, do której się zaledwie przybliżyć możemy, uczynił ją bardziej mroczną. Raczej przypomina o utalentowanym kompozytorze i rozbudza zainteresowanie. Postać Krzysztofa Komedy/Mateusz Janicki/ obecna jest głównie ciałem. Swoją reprezentacją, w znaczącej części spektaklu martwą, statyczną, symboliczną, obserwuje, z boku przygląda się akcji, ilustruje, dopełnia kompozycji. To personifikujący się duch błądzący w świecie powoływanym na powrót do życia. Powidok, punkt odniesienia dla całej reszty osób, które znał, z którymi był blisko. Jest wizualizacją  przyjemną, odzianą w beże, delikatne brązy ale osobowością bezbarwną, enigmatyczną, pozbawioną indywidualizmu. Nie jest Komedą z krwi i kości, z samego siebie, tylko sumą informacji o nim złożoną ze wspomnień, z domysłów, strzępów wypowiedzi, pojedynczych zdarzeń, przywoływanych marzeń, zachowań, projekcji, opisem otwierających się przed nim perspektyw i garścią faktów wyrwanych z kontekstu w ilustracji muzycznej. To obraz artysty utkany z tego, co w przekazie po nim po dzień dzisiejszy pozostało. Co pozostało z niego w ludziach, którzy go znali.

I tu najważniejsza jest Zofia Komeda Iwony Bielskiej. Dominuje jak muza, anioł stróż, zewnętrzny nośnik pamięci.  Dzięki charyzmie,  biegłości warsztatowej, doświadczeniu,  artystycznemu talentowi aktorki jej portret Komedy jest najpełniejszy, najciekawszy, najbliższy normalnemu życiu. I to niekoniecznie dlatego, że ma solidnie napisaną rolę, najwięcej do powiedzenia.To ona jest tu najbarwniejszą, najbardziej intrygującą, przyciągającą uwagę narratorką. Bezpretensjonalną, naturalną, w ujmujący sposób uwiarygodnioną silną osobowością. Pozostałe postacie to namiastka, swobodnie brylujące wokół niej elektrony w morzu wypijanego, rozlewanego alkoholu, w dymie papierosów, oparach skandalu i tajemnicy. Bo takie to czasy były, takie środowisko, miejsce, styl artystycznego życia w kraju i Ameryce. Aktorzy wizualizują więc przeczucia, interpretują osobę, którą grają. W gruncie rzeczy pokazują nam nijakich, bezpłodnych, poza prawdziwym życiem, poza całą o nich prawdą bohaterów. Przedstawiają nam ich jako papierowe, zabawne, groteskowe figury, spalające się w scenicznych jazzowych wariacjach. Budzą sympatię, przypominają, co już o nich wiemy, snują swoje własne odautorskie grubą aktorską kreską kreślone improwizacje. Relacjonują, opisują, wspominają, przywołują czas przeszły. Przepuszczają wiedzę o Komedzie poprzez siebie, swoje kariery, interpretują wydarzenia ze swojego punktu widzenia, zabarwiając ją własną emocją, interesem, słabością. Nie są to do końca wypowiedzi wiarygodne, ale doskonale pokazują, jak informacja przechodząc przez pryzmat osobowości opowiadającego rozszczepia się, załamuje, modyfikuje, wypacza. Zamiast wzbogacić zubaża naszą wiedzę o Komedzie. Składa się na legendę jego pokolenia. Dlatego ciekawa byłaby i ważna wypowiedź Romana Polańskiego, jedynego żyjącego do dziś bohatera sztuki. Jednak jego na scenie nie ma.

Zamysł był chyba taki, by pokazać tragicznie zmarłych, niespełnionych, dobrze zapowiadających się, młodych artystów, którzy prawdę o okolicznościach śmierci Komedy zabrali ze sobą do grobu. Sami przyczynili się do powstania legendy muzyka, stanowiąc jej integralną część. Jakby reżyserią, sposobem konstrukcji scenicznej wypowiedzi starała się Lena Frankiewicz wytworzyć atmosferę, stworzyć nastrój, przybliżyć nie samego Komedę a świat, z którego pochodził, w którym żył i umarł. Najważniejszy staje się obraz Polski w kontraście z Ameryką oraz Polacy w kraju i na obczyźnie robiący karierę artystyczną. Ci którzy umarli tragicznie, za młodu, niespełnieni do końca. Sam Komeda pozostaje poza zasięgiem naszego głębszego poznania. Pozostałe postacie z jego otoczenia również. Hłasko/Tomasz Karolak/ rozgoryczony, zeźlony, bezpłodny na obczyźnie, uwikłany w romanse, znieczulony kombinacją używek/wódki, narkotyków, tabletek/, w poczuciu winy za śmierć Komedy, nie ma nic z charyzmy ani tragizmu swego położenia. Snuje się jak birbant, zagubiony w świecie, którego nie zna, nie czuje i odrzuca. Polańskiego się tylko wspomina w kontekście tragicznej śmierci jego żony, jako wyjątek z reguły Polaka, któremu się udało, bo zdobył sławę w kraju i za granicą, tworzy do dziś. Wojciech Frykowski /Michał Bieliński/ to stereotyp Polaka cwaniaka, dorobkiewicza, spryciarza, za wszelka cenę pragnącego zrobić karierę, przede wszystkim dobrze zarobić. Znamy ten typ doskonale. Podobnie jak Ilony Cooper /Delfina Wilkońska/, przykład wcielania w życie za wszelką cenę marzenia o karierze aktorskiej. Z kolei Mia Farrow /Monika Buchowiec/ wyłania się z ciemności jako fantom  głównej bohaterki filmu DZIECKO ROSEMARY Romana Polańskiego. Przywołuje mentalne spojrzenie na Polskę, Polaków z punktu widzenia amerykańskiej, spełnionej gwiazdy filmowej, która zastanawia się nad fenomenem Komedy.

Pojawia się, surrprise!!!, Fryderyk Chopin /Adam Kupaj/. Postać nie dla wszystkich widzów w tym kontekście zrozumiała.  Zarówno w sferze muzyki, jak i polityki. Ale wielki kompozytor jest tu kompilacją etosu romantycznego muzycznego wieszcza i współczesnego improwizującego wirtuoza. Nieśmiertelnym łącznikiem. Symbolem. Tym, co Polakom w duszy gra zawsze: heroizm i ckliwość, nostalgia, piękno inspirowane folklorem, mające swe źródło skąd nasz ród. Na scenie miesza diapazony wysokiego z niskim. Patos z wulgaryzmem. Jazzowanie Chopinem. To dowód otwartości, prowokacji, polskiego splątania, uwięzienia w ideologicznych narracjach. Karykaturalna, sięgająca bruku figura, jeden z meandrów tajemnicy polskości. Bo rozpoznajemy Chopina a widzimy miotającą się mentalność kibolską. Choć w  sumie śmieszny, bo ośmieszany,  to jednak żałosny, bo niedowartościowany, bezsilny, pretensjonalny. To obraz protoplasty artysty Polaka robiącego karierę za granicą w osądzie dzisiejszego punktu widzenia. Komeda, Hłasko to zaprzepaszczony przez nagłą śmierć talent. Nie dziwi więc nowa choreografia chocholego tańca czy może wspólnego korowodu-zaklętego snu o potencjale twórczym, posiadanym talencie, potędze Polaka, Polski w niezgłębionej tajemnicy wiecznej niemożności spełnienia. W jednej wielofunkcyjnej przestrzeni scenograficznej identyfikującej różne miejsca, kraje, nastroje, kultury artystyczne i ustroje polityczne zawarta jest narracja o trudzie wyzwalania i zaistnienia prawdy i piękna sztuki/literatury, muzyki, filmu/ wyłaniającej się z przypadkowej, chaotycznej, zbrukanej, najpospolitszej prozy życia.

Nie ogląda się tego spektaklu łatwo. Banał miesza się ze wzniosłością, plotka z faktem, domniemanie z tajemnicą.  Sam w sobie nie jest równy, stylistycznie czysty, jednorodny. Aktorstwo naturalne, klasyczne, dramatyczne zderzone jest z ostrą improwizowaną nonszalancją, piosenką, grą ciałem. Spektakl nie zaskakuje swoją treścią, nie sięga do głębi, nie drąży. Nowoczesna forma nie podbija temperatury zdarzeń, sytuacji, choć są bardzo interesujące, a nawet tragiczne. Rozbudza ciekawość, by już samodzielnie można było szukać informacji, nowych, alternatywnych kontekstów prawdy o życiu i śmierci artysty Polaka. Choć tytułem sztuki jest nazwisko Komedy, to spektakl jednak koncentruje się na scharakteryzowaniu bliskiego mu otoczenia, jakby ono go definiowało, determinowało, o wszystkim przesądzało-było głównym bohaterem sztuki.

Tymczasem nadal najwięcej nam o samym Komedzie opowiada jego muzyka. Mimo, że jest w tym spektaklu tylko niezbędną interesującą ilustracją, to jednak najczulej, najprawdziwiej, najbliżej opisuje jego charakterystykę, potencjał twórczy, jego talent. Niesie też tę tęsknotę, budzi poczucie straty za tym dorobkiem, który nie powstał z powodu przedwczesnej, tragicznej śmierci kompozytora.

Ostatecznie mamy legendę o Krzysztofie Komedzie, poprzez którą nie wszystek umarł, jest jego muzyka, poprzez którą żył będzie wiecznie. Czasy, w których żył i tworzył odeszły bezpowrotnie. W spektaklu wskrzeszono stereotypy, fantomy przeszłości, które zniekształcają prawdę. Jak bardzo, pokazuje to sztuka. 
KOMEDA JAROSŁAW MURAWSKI
reżyseria: Lena Frankiewicz
scenografia, kostiumy, światło: Katarzyna Borkowska
choreografia: Mikołaj Mikołajczyk
muzyka: Olo Walicki
na perkusji: Paweł Dobrowolski
asystent reżysera: Adam Kupaj
inspicjentka: Agnieszka Choińska

Występują aktorzy Teatru Nowego i Teatru IMKA.

Monika Buchowiec, Delfina Wilkońska, Iwona Bielska, Michał Bieliński, Mateusz Janicki, Adam Kupaj, Tomasz Karolak

W sztuce wykorzystano między innymi: NIETAKTY Zofii Komeda, OSTATNI TACY PRZYJACIELE Tomasza Lacha, LISTY Marka Hłaski i autobiografię Romana Polańskiego ROMAN.
Spektakl prezentowany w ramach współpracy Teatru Nowego oraz Teatru IMKA - DuoPolis Kulturalne Warszawa-Łódź, dofinansowany ze środków miasta Łódź.
zdjęcie:plakat spektaklu

http://www.e-teatr.pl/pl/repertuar/47142,szczegoly.html



wtorek, 17 stycznia 2017

B.R.I.N. PROJEKT KOMUNA// WARSZAWA


To jest futurystyczna bajka dla dorosłych. Paranaukowy SCI-FI projekt. Wyznanie wiary w realne utopie.   Artystyczna, zwariowana, zabawna opowieść o marzeniu człowieku, by bez względu na oczywistą oczywistość tego, co wie o życiu i śmierci, nie wszystek umarł, by w jakiejś możliwej formie, jakimś cudem, żył jak najdłużej, najlepiej wiecznie. Jeśli nie ciałem to choćby duchem, umysłem, za sprawą działania nieznanego przypadku, kosmitów, pierwiastka przyczyny, której nie przewidział a którego prawdopodobieństwo zaistnienia nie jest zerowe. To jest o odwiecznym pragnieniu, by przetrwać, pokonując lęk przed śmiercią, nieistnieniem, świadomością końca tego, co człowiek zna, osiągnął a chciałby za wszelką cenę ocalić przed zagładą, unicestwieniem: poprzez sławę, która pokonuje czas, religię, która wiarą przenosi w inny wymiar, poprzez naukę i technologię, która już dziś przedłuża życie ludziom. Ludzkość podejmuje wiele w tym kierunku starań, badań, prób, symulacji. Wydaje na to niewyobrażalnie wielkie sumy pieniędzy. Wkłada wiele wysiłku, poświęca mnóstwo czasu. Niestety, jak do tej pory efekty są niezadowalające. Nie dają pewności, nie gwarantują sukcesu. 

Ten projekt sceniczny KOMUNY//WARSZAWA również jest taką wariacją na temat nieśmiertelności pojedynczego człowieka, przetrwania całej ludzkości.  Z interesującym wykorzystaniem specjalistycznej technologii dla uwiarygodnienia projekcji przyszłych wydarzeń, uatrakcyjnienia spotkania, wzmocnienia scenicznej wypowiedzi. Nie jest to taka bajka, do której jesteśmy przyzwyczajeni, zaczynająca się od słów: "Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma rzekami,...", ale projekcja w przyszłość też bazująca na tym, co wiemy o sobie, o świecie, jaka jest nasza kondycja i ograniczenia, marzenia, co możemy sobie wyobrazić, przewidzieć, zrobić dla ocalenia, przetrwania, istnienia jako jednostka i jako zbiorowość. To wydumany, zabawny surrealistyczny, abstrakcyjny collage performatywny, oparty na konkretnej wiedzy i wyobraźni. Czerpiący z nauki, religii, kultury i sztuki. Luźna narracja, artystyczna symulacja o bardziej lub mniej prawdopodobnym przebiegu przyszłych zdarzeń, które prędzej czy później mogą nadejść i zmienią nieuchronnie nasz świat, którego doświadczamy, ludzkie życie, jakie znamy. Gdy możliwości przedłużania życia się skończą. A przeczuwamy, że coś jest na rzeczy. Coś wisi w powietrzu. Zagrożeń jest mnóstwo. Wszystkie są możliwe. Niekoniecznie trzecia wojna światowa, totalitaryzm, czy inny kataklizm  będzie tych zmian przyczyną. Jest rok 2042 a może 2089, na ziemi pojawiają się mutanty myszoludzie, nanoroboty, drony, niebieski budda. Jest jeszcze Sergey BRIN/ współzałożyciel GOOGLA, jednej z najbogatszych korporacji świata, finansującej różne projekty futurologiczne/, właściwie uwięziona jego osobowość w komputerze, która może być jeszcze podtrzymywana przez maszyny przez niewyobrażalnie wiele lat. Przyszłością będzie jednak samoświadoma sztuczna inteligencja, która przejmie kontrolę nad światem. A ludzkość? Nikogo z nas dziś żyjących już w niej nie ma. Otrzymujemy luźną, iskrzącą humorem, dystansem do wszelkiej powagi sytuacji wizualizację opowiadającą o tym, co się dzieje w perspektywie tak odległego czasu. To, co wiemy już dziś i to, czego nie mamy nawet szansy przewidzieć. Znamienna w tym kontekście jest karteczka z napisem "ZARAZ WRACAM" , którą zostawia niesłychanie kulturalnie pijąca cały czas kawę w kuchni swego mieszkania narratorka z filmu wyświetlanego na ekranie, kiedy znika nam z pola widzenia. Znika i pojawia się, za każdym razem zaraz wraca. I jest. Jak ludzkie życie. Jak ludzkości istnienie. Zawierzamy temu ZARAZ WRACAM. Mamy nadzieję, że i my, gdy znikniemy, zaraz w nurt tego czy innego życia wrócimy. 

No cóż, ludzkość nadal nie jest gotowa na śmierć.  Nie daje za wygraną. Jest kreatywna. Broni się przed nią jak może. Ciągle ma nadzieję, że przetrwa. Jeśli nie w wyniku ludzkiego, boskiego, kosmicznego działania to jakimś niewyobrażonym przez człowieka cudem. W dotychczasowej czy innej formie. Za sprawczym działaniem nieprzewidzianego czynnika. Z powodu niemożliwej do wyobrażenia przyczyny. Przypadku, kaprysu, świadomej decyzji. Nikt tego nie wie na pewno, tak do końca. Ale pomarzyć zawsze można, wyobraźnia nie zna granic. Spektaklem oswajamy lęk przed śmiercią. Śmiechem rozbrajamy paraliżującą świadomość, że kończy wszystko ostatecznie. Ale dopóki mamy nadzieję, dopóty robimy wszystko, by marzenie o nieśmiertelności człowieka nie umarło.

Cieszmy się życiem, jakie jest! Tym, co mamy. Żyjemy w możliwie najlepszym ze światów jaki znamy. Bo ten wyobrażony, nieznany, prawdopodobny, przyszły jest już bez nas. A nic o nas bez nas nie można tak naprawdę pewnego powiedzieć.  Ale jest projekt, jest sztuka, jest teatr, jest zabawa. Doskonała zabawa! Powodzenia:)

więcej informacji o projekcie:

B.R.I.N. PROJEKT
gościnnie w roli tytułowej: Romuald Krężel
wideo / projekcje: Adrian Cognac, Wiktor Zmysłowski
światła: Karolina Gębska, Jędrzej Jęcikowski
kostiumy: Ewelina Ciuchta
zdjęcia: Patrycja Mic



poniedziałek, 16 stycznia 2017

SZABASOWA DZIEWCZYNA TEATR ŻYDOWSKI


SZABASOWA DZIEWCZYNA Daniela Simona w reżyserii Marcina Sławińskiego jest łatwą, lekką i iskrzącą inteligentnym poczuciem humoru mądrą, bliską życia komedią romantyczną z farsowym temperamentem, ciepłym, dydaktycznym zacięciem. Błyskotliwie, z nerwem napisana,  sprawnie, z werwą zagrana. Z dystansem do kultury i religii zderza realia gwałtownie zmieniającego się systemu wartości cywilizacji zachodniej/amerykańskiej/ ze światem starego, porządkującego życie kanonu wiary żydowskiej. To duży atut gdy szukamy spektaklu, który mógłby wprawić nas w doskonały nastrój, podbudować, przynieść wytchnienie, dać otuchę. Przy tym wiele podpowiedzieć, doradzić, nauczyć. I mieć wiarygodne szczęśliwe zakończenie. To zacna rozrywka i duża przyjemność. W zabawny, przystępny sposób mówiąca o tym, jak osiągnąć szczęście w dobrze rokującym  związku dwojga kochających się dobrych, oddanych sobie ludzi/ tu Ron i Krysia/. Ale nie do końca idealnym, bo jakby na dotarciu jeszcze. Okazuje się, że i dobrane pary mają problemy, wzloty i upadki, trudne momenty, a każdy z osobna toczy batalie o swoje racje. Miłość niejedno tu ma oblicze/ prawdy, kłamstwa, manipulacji, presji, porozumienia/. Czasem wkracza w strefę burzy i naporu, czasem w ostre słońce. Najważniejsze, że jest i to wzajemna. Silna, cierpliwa, wybaczająca. I w dodatku nie jest nudna!!! Czyni Rona i Krysię lepszymi, bardziej wartościowymi ludźmi. Rozwija w efekcie swego pozytywnego działania ich dobrą, jasną stronę człowieczeństwa. Zbliża nie tylko ku sobie ale i ku Bogu. Otwiera przed nimi perspektywę życia w harmonii świata ze samym sobą, przywraca równowagę i spokój, wnosi ład, czyni porządek. Pozwala odkryć swe duchowe potrzeby i umożliwia podążanie za nimi. Bo to nadaje sens nie tylko związkowi ale każdemu z osobna. To wskazanie na rozszerzanie się szczęścia, spełnienia, uczucia od jednostki poprzez związek na relacje z innymi ludźmi jest  bardzo istotny, ciekawy, budujący. Ale, co ważne, też wymaga aktywnego udziału, znacznego wsparcia otoczenia.

Ron, to dojrzały, pełen uroku i wigoru mężczyzna po przejściach, dobry, troskliwy ojciec zajmujący się  w weekendy dwójką dorastających dzieci. Inteligentny, obdarzony ciętym, ironicznym poczuciem humoru, zaradny życiowo, ale zbytnio skupiony na sobie, przegapia co najważniejsze. To lęki przed skutkami starości i obawa przed kolejnym poważnym zobowiązaniem uczuciowym  go przerażają i doprowadzają do tego, że traci orientację. Może też stracić miłość wspaniałej dziewczyny. Nie pozwala sobie cieszyć się życiem w takim stopniu na jaki zasługuje. Wyolbrzymia potencjalne problemy, strach paraliżuje jego działanie, pozbawia rozsądku, bo nawet udany dotąd związek z Krysią nie napawa go optymizmem. Nie chce się żenić po raz kolejny, za wszelką cenę unika zobowiązań. Zadowala się tym, co ma. To mu wystarcza. Jego dziewczyna jest idealna: kocha go, jest piękna, samodzielna, zaradna, o wiele lat młodsza od niego, akceptuje niezobowiązujący styl jego życia, bez problemu dostosowała się. Ale okazuje się, że do czasu. Jak to kobieta, pragnie stabilizacji, szuka sposobu, by do niej doprowadzić. I walczy, robi wszystko, by osiągnąć cel. Postanawia zostać Żydówką, by całkowicie rozwiać wątpliwości Rona, który twierdzi, że jego matka jej nie zaakceptuje ze względu na wyznanie. Ron boi się i szuka wymówki. Ciągle się waha, ciągle kontestuje. Dziewczynie się udaje, bo ma swoją do Rona miłość. I jego uczucie do niej. I wielu innych nieoczekiwanych sprzymierzeńców.

Wszystkie perypetie, starania kończą się dobrze, szczęśliwie, optymistycznie. Pokazują, jak bardzo miłość jest ważna i, że warto o nią walczyć. Dla siebie samego, dla ukochanego. Pozwala pokonać wszelkie przeciwności losu, poznać samego siebie, zyskać szacunek i przede wszystkim pozytywnie zmienić siebie, sprawić, by życie było bardziej wartościowe gdy wyznaczy się mu cel, nada sens, oprze na szczerej, prawdziwej, głębokiej wierze. I spowoduje to, że ukochanego też się uratuje, pomoże mu przywrócić spokój, równowagę, szczęście. Ale nie na siłę, nie wbrew niemu! Takie działanie miłości to cud, ale czy sama miłość nie jest cudem? Siłą sprawczą, siłą stabilizującą, godzącą człowieka z samym sobą, z ludźmi, ze światem, z Bogiem. Przywracającą nadzieję w to, że ma się realny wpływ na swoje i innych życie. Może nie jest doskonałe ale unormowane, godne, satysfakcjonujące.

To siła sztuki, jej wymowy, konwencji. Talentu dramatopisarza, realizatorów, aktorów. W sposób inteligentny, łagodny, zabawny opisując perypetie pary ale bez męczącej presji, natrętnego dydaktyzmu,  spektakl podpowiada jak można wyjść z najcięższej, wydawać by się mogło, beznadziejnej w skutkach sytuacji. Wycisza wątpliwości, neutralizuje minorowy nastrój. Dodaje sił, podsuwa pomysły, wskazuje drogę. Tak, ma znaczenie relaksujące, budujące, terapeutyczne poprzez śmiech, mądre, lekkie w swej formie na życie spojrzenie. A przecież porusza tematy bardzo poważne, a nawet fundamentalne. Zawsze z taktem, przymrużeniem oka, dowcipu znieczuleniem. Ciepłym, wrażliwym, uważnym traktowaniem bohaterów. Dlatego działa. Dlatego ze swą sugestią, ujmująca, rozumiejąca ludzkie słabości, do nas dociera. Nie wywołuje sprzeciwu u widza, który wie i czuje, że poruszane problemy, konkretne sytuacje sceniczne też go dotyczą lub mogą dotyczyć. Bo SZABASOWA DZIEWCZYNA, komediowo przepracowując meandry ludzkiej natury, dotykając problemów sfery uczuciowej w świecie, w którym  gwałtownie zachodzą zmiany kulturowe, społeczne, środowiskowe, jest uniwersalna, dotyka bardziej lub mniej każdego. Świat oszalał, przyspieszył a człowiek nadal potrzebuje wyciszenia, spełnienia, rozsądku, harmonii. Nie może pozwolić sobie, by nie mieć punktów stałych w życiu, nie dbać o to, co w nim najważniejsze. Ta sztuka dba o to. Dba o tych zagubionych, błądzących w nowych, ewoluujących ciągle realiach życia. Pomaga przyjrzeć się sobie, swoim związkom, relacjom z otoczeniem. Pokazuje pewną drogę do przystosowania się dla ocalenia wiary, nadziei, miłości. Czerpania siły i radości z tego, co przynosi życie.

Aktorzy, szczególnie Sylwia Najah i Marek Ślosarski, grają koncertowo. Akcja toczy się wartko w nowocześnie urządzonym współczesnym mieszkaniu. Nie pozwala na nudę, obojętności ziew. Osadzona mocno w prozie życia, daje praktyczną lekcję, pozwala spojrzeć na codzienność z innej perspektywy i pozostawia w świetnym nastroju z wiarą, że i nam się uda pokonać wszelkie trudności, których zwykle życie nie szczędzi, których często sami sobie nie szczędzimy. Gdy nie dajemy sobie szansy na szczęście, nie dopuszczamy myśli, woli do działania, by mu pomóc. A ono jest w naszym zasięgu, jest możliwe do wywalczenia. Często blisko. Tuż, tuż. To wartość tego spotkania. Jego waga. Dar.

To zdumiewające, że Teatr Żydowski borykając się z kłopotami lokalizacyjnymi przygotował w tak krótkim czasie kolejną premierę, tym razem wystawianą w Klubie Garnizonowym przy Al. Niepodległości. Inną gatunkowo ale równie udaną inscenizacyjnie. To duża radość dla widzów obserwować tak dynamiczny rozwój całego zespołu, teatru, zwłaszcza że jest w tak trudnym dla siebie okresie. Nie można powiedzieć sceny, bo stałej sceny, jednego adresu ten teatr nadal nie posiada. A winien wystawiać jak najwięcej, jak najczęściej, bo repertuar ma bogaty, różnorodny i imponujący: kultywujący tradycję i podejmujący tematykę współczesną. Jest tym miejscem, które łączy kulturowo. Nie boi się trudnych tematów, prowadzi sceniczny dyskurs o przeszłości przenikającej teraźniejszość i kształtującej przyszłość. Tu każdy widz znajdzie coś dla siebie. Teatr Żydowski już nie zaskakuje ale pozytywnie potwierdza swoje wybitnie kulturotwórcze znaczenie. Odważnie wkroczył w nowoczesność treści i formy. Otworzył się na nowe, świeże, poszukujące spojrzenie na rzeczywistość. Jest jednym z najważniejszych teatrów warszawskich.


SZABASOWA DZIEWCZYNA   DANIEL SIMON

tytuł oryginału: THE CONVERTIBLE GILR
reżyseria: Marcin Sławiński
przekład: Janusz Tencer
scenografia: Wojciech Stefaniak
kostiumy: Agnieszka Kaczyńska
asystent: Ernestyna Winnicka

obsada: Sylwia Najah i Marek Ślosarski oraz Ernestyna Winnicka, Henryk Rajfer, Piotr Chomik, Maciej Winkler, Wojciech Wiliński, Dawid Szurmiej

data premiery: 14.01.2017


czwartek, 12 stycznia 2017

JASKINIA TEATR STUDIO


JASKINIA, do której docierają widzowie pnąc się wysoko schodami do góry Teatru Studio, okazuje się być miejscem tak rozświetlonym, scenograficznie zaaranżowanym, że nie tworzy przestrzeni klaustrofobicznej, pozwalającej się schować, ukryć, skupić. Zarówno scena, jak i widownia oświetlona jest mocnym, ostrym, agresywnym chwilami światłem. Sprawia wrażenie otwarcia, jest przygotowanym polem do dyskusji i konfrontacji, dla wymiany racji, argumentów, wspomnień, projekcji wyobraźni, interpretacji tego, co się wydarzyło w przeszłości bohaterów a decyduje o ich przyszłości. To pole walki o dojrzałą dorosłość. Uczucie, bliskość, więź. Miłość. W bólu koniecznej samotności, w poczuciu odrzucenia, wzajemnego niezrozumienia. Rodzica i dziecka. Matki i syna. Kobiety i mężczyzny. Którzy znaleźli się w sytuacji wymagającej wsparcia, pomocy, oczekujący lub domagający się podpowiedzi, wskazania/filmowane sceny, ujęcia wyświetlane na ekranach/ dlatego na scenie nie opuszcza ich inspicjentka, operator filmowy, zespół muzyczny, no i my, widzowie. Jakbyśmy wszyscy obecni stanowili jednię, podejmowali batalię o siebie samych, każdy w swojej roli razem i z osobna. O sens życia, znaczenie dzieciństwa, macierzyństwa, rodzicielstwa w kształtowaniu osobowości, w budowaniu psychologicznych uwarunkowań mających doprowadzić człowieka do życiowego sukcesu lub porażki. Tak, w tej jaskini, która jest miejscem symbolicznym a priori: pokojem, mieszkaniem, namiotem, łonem, kryjówką, schronieniem, rewirem emigracji wewnętrznej, snu, umierania, narodzin, przestrzenią przyrody, naturalnym lub z wyboru stanem mentalnym zaczyna się walka o przetrwanie, zaistnienie, usamodzielnienie. Czy te światy matki i syna o sprzecznych potrzebach w danym momencie ich życia mogą się porozumieć? Czy oboje potrafią wyciągnąć wnioski ze swojej postawy, stanu uczuć, położenia?  Bo przecież, gdy dziecko potrzebuje obecności, uczucia, opieki matki, ta musi robić karierę, iść za głosem zakochanego serca, pracować. A gdy dziecko jest dorosłe i chce, musi, winno się usamodzielnić, odciąć ostatecznie pępowinę, rodzic potrzebuje opieki, kontaktu, pomocy. Z czasem więc sytuacje się odwracają. Rozjazd pomiędzy potrzebą a koniecznością tworzy równoległe stany niezaspokojenia. Tu nie ma sprawiedliwych rozwiązań, szczęśliwych zakończeń, bo zawsze im ktoś więcej zyskuje, tym więcej druga strona traci. I nie można zaległości nadrobić. Straconego, minionego czasu odzyskać. Krzywd naprawić. Najpierw to rodzic ma pozycję silniejszą, bo to on ma możliwość podejmowania decyzji, dokonywania wyboru i choć winien mieć świadomość skutków swoich czynów, nie zawsze ponosi za nie odpowiedzialność. Gdy dzieci dorastają, to one są stroną dominującą. Nawet jeśli są niedojrzali, jeśli nadal popełniają błędy. Ta zależność emocjonalnych więzi syna z matką, jaka by nie była, nigdy nie może być zerwana. Rugowana ze świadomości, spychana w niepamięć nieśmiertelnie istnieje. Zawsze rozczarowanie, niepowodzenie i wina za nie będzie  przez dziecko tłumaczona niedostatkiem uczuć, brakiem zainteresowania, niewystarczającej staranności wychowawczej rodzica.  A porozumieć się jest bardzo trudno, bo zazwyczaj każda ze stron ma inną wersję wydarzeń zabarwionych zupełnie odmiennym zestawem oczekiwań i poziomem emocji wobec siebie, wobec rodziny, wobec życia i świata. 

To skomplikowane zagmatwanie pamięci emocjonalnej, rozbieżnych oczekiwań wobec siebie w różnych okresach życia matki i syna pokazuje spektakl w reżyserii Arka Tworusa, który przywołuje różne teksty, stosuje zróżnicowaną formę ekspresji, by przepracować to splątanie relacji matki z synem próbujących sobie wszystko wyjaśnić, starających się wzajemnie zrozumieć, walczących z uporem, by dotrzeć do motywacyjnego sedna ich kondycji mentalnej, życiowej. 

Ale jak może się porozumieć bezwarunkowa miłość dziecka do matki z bezwarunkową ale nie okazywaną wystarczająco miłością matki do syna z powodu dziedziczonej oschłości, nieobecności? Obraca się w brak zaufania, trwoniona jest przez brak odczuwalnej wzajemności i ginie. Nie dziwi stwierdzenie syna, że nic nie czuje, nie potrafi nikogo pokochać. Nie potrzebuje nikogo, bo nigdy nikogo bliskiego nie miał przy sobie. Nie nauczył się budować więzi. Choć może to być też prowokacja, chęć zwrócenia na siebie uwagi. Wołanie o pomoc. Skarga, prośba o zrozumienie tego, że nie może być człowiekiem normalnym, szczerym, nie bojącym się prawdy, że ponosi klęskę, narażony jest a nawet skazany na porażkę. Ciągle czuje głód niemożliwego. Syn wraca do toksycznej matki, do początku swego nieszczęścia, zagubienia, samotności. Nieradzenia sobie ze sobą w świecie. Chce zrozumieć, chce by matka zrozumiała, dlaczego pozostaje wiecznym dzieckiem. Niedojrzałym dorosłym mężczyzną. Wraca do niej, by brać odwet za nieudane życie, za kryzys. Walczy z nią. Odrzuca ją. Przecina symbolicznie pępowinę tępą siekierą. Bo ten akt zawsze wydaje się barbarzyński. Niezbędny, brutalny, by spróbować samodzielnie żyć. 

Niekoniecznie przyczyną współczesnego zdziecinnienia mężczyzn są winne wyłącznie kobiety. Bo też nieobecność ojców pozbawia synów męskiego wzorca do naśladowania, nie daje możliwości do kształtowania, hartowania osobowości. To samotne rodzicielstwo naraża dzieci na niedostatek miłości,wzmaga poczucie porzucenia, osamotnienia, zagubienia. Stygmatyzuje poczuciem winy. Kastruje pewność siebie, wolę walki a twardy, mocny charakter rozmiękcza trudnym dzieciństwem. Diagnoza spektaklu wydaje się być niepełna. Nie do końca wyjaśnia status mężczyzny nieudacznika. Wiecznego dziecka, niedorajdy. Opierając się na starym, zużytych tekstach nie wypracowuje nowych przyczyn współczesnych kontekstów stanu rzeczy. Powtarza, co wiemy, przywraca pamięci, co znamy. Pozostawia jeszcze bardzo dużo miejsca na rozwinięcie tematu, proponuje mnóstwo światła, które odsłania białe plamy poruszanej tematyki. Tworzy przestrzeń dla bezpośredniego doświadczenia widza. W jaskini. W tej teatralnej JASKINI.

Zabiegi reżyserskie dotyczą projektu mówiącego o braku więzi, rozdarcia pomiędzy własnymi potrzebami a rolą jaką się pełni w życiu/kariera czy rodzicielstwo?/, rozziewu w ocenie sytuacji, jej późniejszej interpretacji/każdy co innego pamięta po latach/, rozjazd wzajemnych oczekiwań matki i syna. Widoczny jest ogromny wysiłek twórczy włożony w realizację, szczególnie aktorstwo adekwatne do implementowanych zjawisk, problemów, sytuacji scenicznych, które jest wyważone, pewne, sensowne. Ewa Błaszczyk jako niejednoznacznie zła symboliczna matka swego zmultiplikowanego syna w osobie Pawła Tomaszewskiego i Andrzeja  Szeremety jest opanowana, zachowuje spokój. Dystans i chłód. Tym dramatyczniej wypadają sceny zaburzonej komunikacji pomiędzy nią a synem. Paweł Tomaszewski miota się, walczy w ekstremalnych stanach emocjonalnych. To wieczne, spragnione uczuć i uwagi dziecko. Zbuntowane, prowokacyjne, oskarżycielskie. Andrzej Szeremeta to personifikacja niestabilnego, zagubionego w meandrach swych myśli i uczuć dorosłego syna. Irytuje, drażni, nudzi. Filozofuje. Drąży tylko po to, by się nad sobą rozczulić, usprawiedliwić. Samego siebie zgnębić. Potrzeba ich dwóch, by sprostać matce, która jest mimo woli niepozorną potęgą, mającą decydujący wpływ na życie syna. Jest z jednej strony naiwna, delikatna, nieświadoma swojej siły, manipuluje, z drugiej egoistycznie wie czego potrzebuje, na czym jej zależy. Ostatecznie dorosły, niesamodzielny syn jest dowodem jej klęski. 

Pakiet poważnych treści intrygującego tematu, z dużym wyczuciem, ogromnym zaangażowaniem przedstawionych, wybrzmiewają niejednoznacznie. Sążniste monologi nie budzą grozy lecz śmiech. W gruncie rzeczy nie sama treść tylko bohaterowie, którzy są jej nośnikami. Trudno bowiem dociec, dlaczego mimo tych trudnych relacji z matką syn nie potrafi sobie poradzić w życiu. To rozszczepiona schizofrenicznie słaba, komiczna figura, która się skarży, smęci, kluczy. Nadmiernie, bez końca roztrząsa, co go boli, dotyka, przeszkadza normalnie żyć. Niby wszystko wie, a ciągle płynie pod prąd. Zachłystuje się własną niemożnością. Celebruje ją. Argumentacją konstytuuje. Topi się w wątpliwościach, niezdecydowaniu. Nie potrafi swego doświadczenia życiowego przekuć w siłę. Cały swój potencjał trwoni zamiast brać życia za rogi. Mimo wszelkich przeciwności charakteru i losu. Dzieciństwa spuścizny. Popada w nihilizm. Wycofuje się, dezerteruje z życia. Nie kocha, nic nie czuje. Prowokująco oskarża, manifestacyjnie odrzuca gest pojednania z matką. Nie wie czego chce, twierdzi, że niczego nie potrzebuje. Redukuje się do minimum. Zamyka w JASKINI jak w dobrowolnym więzieniu. Jak bohater opowiadanej przez matkę historii na początku spektaklu. Bo przecięcie pępowiny jest tylko pustym, naiwnym, demonstracyjnym gestem. Więzi syna z matką są nierozerwalne i mają diabelsko przewrotną naturę. Są niedefiniowalne. Pozostają niezgłębioną tajemnicą, która mogłaby inspirować, dawać siłę i wolę życia a w istocie ją ubezwłasnowolnia, uzależnia, więzi, ogranicza. 

Spektakl podejmuje ważny temat, odważnie stosuje nowoczesną formę. Przeintelektualizowana treść, prześwietlona, chaotyczna, zabałaganiona dla niej przestrzeń generuje emocjonalny sceniczny chłód, więzi w klinczu tragicznej sytuacji, której rozwiązanie nie jest możliwe. Życie boli, nawet jeśli się go nie przeżywa a ignoruje, odrzuca, neguje, ciągle ucieka przed nim. I ten ból matki, ból jej dziecka, każdy osobny, jest w tym spotkaniu dojmująco obecny. Prowadzi nas krętymi, stromymi, wyboistymi ścieżkami poznania do stanu niemożności, uwięzienia. Do ślepego zaułka jaskini. Stanowi o zwycięstwie tego spektaklu. 


JASKINIA
spektakl inspirowany m.in. Jesienną sonatą Ingmara Bergmana, Notatkami z podziemia Fiodora Dostojewskiego, Wybrańcem Tomasza Manna

scenariusz i reżyseria – Arek Tworus
scenografia i kostiumy – Przemysław Czepurko
muzyka – Marcin Zabrocki
video – Tobiasz Jędrak
reżyseria światła – Damian Pawella

Obsada:
Matka – Ewa Błaszczyk
Syn – Paweł Tomaszewski (gościnnie)
Syn – Andrzej Szeremeta (gościnnie)
Olga Karoń

Muzyka na żywo – Marcin Zabrocki, Piotr Gwadera

Teatr Studio, scena malarnia, premiera 3 listopada

zdjęcia: materiały teatru

wtorek, 10 stycznia 2017

ŚLUBY PANIEŃSKIE TEATR NARODOWY



ŚLUBY PANIEŃSKIE hrabiego Fredry przemawiają do nas współczesnych w Teatrze Narodowym ludzkim, zrozumiałym językiem. Komunikatywność i piękno obrazu to wielka wartość tego przedstawienia, które już tyle lat jest na afiszu. Nic dziwnego, w ogóle się nie starzeje. Nadal bawi publiczność. Wprowadza ją w doskonały humor, tworząc przyjazny nastrój  dla międzypokoleniowej rozmowy, miłosnych manewrów, ślubów panieńskich, męskich powinności i ambicji, realiów życia w czasach bardzo odległych ale w jakiś cudowny sposób nam bliskich. Stare prawdy o naturze ludzkiej są nadal aktualne. Zdumiewają mądrością, przenikliwością i dbałością o to, by marzenia się spełniały, a każdy znalazł szczęście na jakie zasługuje. 

To sztuka krzepiąca, zabawna, lekka. Artystycznie wysmakowana. Za sprawa scenografii, która jeszcze przed rozpoczęciem spektaklu przenosi nas w klimaty starego polskiego dworku, sytuuje akcję na zielonej, soczystej, prawie pachnącej  trawie, gdzie stoi solidny drewniany stół z krzesłami, w rogu bryczka.  Bohaterowie toczą swe rozmowy wkładając  do słoików zielone ogórki, pachnący czosnek. Panuje familijna atmosfera. Czas gier towarzyskich, miłosnych podchodów młodych, którzy sporo już o życiu wiedzą, twardo, świadomie, z pasją o swoje walczą. Gra aktorska jest wyśmienita. Każdy tworzy charakterystyczny, wyrazisty, perfekcyjny portret swojego bohatera. Prawie przerysowany, granicznie dookreślony. Trzeba przyznać, że bardzo pozytywny, dający się lubić od pierwszego wejrzenia. To własnie jest przesądzające o optymistycznym przekazie tego obrazu: każda przeszkoda pomaga zdobyć wymarzonego partnera, każda wada okazuje się atutem. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Co bohaterów nie osłabi, to ich wzmocni, na prostą, właściwa drogę wyprowadzi, zakończy perypetie, panieńskie bunty happy endem. I to jest bardzo krzepiące. Przywraca wiarę w ludzi, dobry los, szczęście. Umiejętność kształtowania relacji, obracania niepowodzeń na korzyść, dla spełnienia, brylowanie w przeciwnościach, które ludzie sami sobie stwarzają, naprawianie błędów, które sobie fundują jest nie do przecenienia. Pokazuje pozytywny aspekt intrygi, manipulacji, podstępu, która przywraca spokój, równowagę w relacjach międzyludzkich. Podkreśla wagę znajomości ludzi, ich potrzeb, możliwości, oczekiwań, marzeń. Działania dla dobra człowieka, rozwiązywania problemów, sytuacji kryzysowych, w które sam się wplątuje, życie, które nieuważnie sobie komplikuje, sprawy wikła.  

Ta jasność motywacji bohaterów, dokładne rozpoznanie przyczyn, dla których postępują wbrew lub przeciw sobie jest bezcenna. Odkrywa potrzebę rozmyślnego ingerowania w przebieg zdarzeń, moderowania postępowania wbrew wyznawanym zasadom, przyjętym wartościom i naturze dla właściwego pokierowania losem. Uzmysławia zasadność naginania faktów, dopuszcza konieczność ingerencji dla osiągnięcia zacnego celu. Gdy intencje są uczciwe i szczere. Dążą do triumfu dobra i prawdy. Bo w miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone. A tu jest zabawna, przekorna, niewinna kumulacja. Jest i miłość, i prowokująca wyzwania wojna. Walka, która tylko wzmaga uczucia, podbija emocje. Czyni rozpoznanie, porządkuje i przywraca wszystko na swoje miejsce. W swym klasycznym, przejrzystym, klarownym wymiarze. 

Pani Dobrójska Katarzyny Gniewkowskiej, piękna, zmysłowa, zna swoje miejsce ducha opiekuńczego, kobiety jeszcze z ambicjami /też matrymonialnymi/. Ale czujna, zaangażowana w sprawy młodych postępuje z wyczuciem, taktem, potrafi się wycofać, ukryć swe prawdziwe uczucia. Aniela Patrycji Soliman jest delikatna, subtelna, prostolinijna, krucha, zdominowana przez Klarę, onieśmiela. Doskonale niuansuje sytuacje, gdy musi postępować wbrew sobie, przeciw własnej naturze.  Gdy winna jest zgodnie z przyrzeczeniem nagiąć własny system wartości. Uruchamia cały arsenał drobnych zachowań, które uwiarygadniają i sygnalizują jej wewnętrzną walkę ze sobą.Piękna rola. Klara Kamilli Baar-Kochańskiej to silna, bezpośrednia, harda młoda kobieta, z doświadczeniem obcowania z przewrotną naturą mężczyzn. Nieufna, podejrzliwa, czujna stawia opór i niewiele brakuje, jak straciłaby szansę na szczęśliwy związek. Mocno stojąca na ziemi realistka sama wpada we własne sidła ale wszystko się dobrze kończy dzięki intrydze Gustawa Marcina Hycnara. Ten jest bystrym, sprytnym, zręcznym graczem. Błyskotliwym inteligentem. Dostaje, co chce. Przy czym bawi go zdobywanie wyznaczonych celów. To prawdziwy mężczyzna, wydaje się, że bez wad, które spowodowałyby, że go przestaje się lubić. Nie jest doskonały ale ta niedoskonałość jest zaletą, atutem, siłą. Jego znakiem szczególnym czyniącym go wyjątkowym. Kocha szczerze, mocno. Wie czego chce, na co go stać. Z łatwością kieruje poczynaniami innych ludzi, celnie ich ocenia, zręcznie manipuluje. Jego wrogiem jest nuda. Ale spokojnie, zna siebie jak zły szeląg. Jest nadzieja dla potrzebujących jego pomocy. Co czyni go użytecznym. Grzegorz Małecki to Albin grubo przerysowany, przedobrzony. Jakby ta rola aktora już znużyła lub była zbyt łatwa, zbyt prosta dla niego i czujemy jak się nią bawi, jak szarżuje ponad miarę. Ale to się podoba, nawet bardzo. Ten gest pozdrowienia, ta lekkość, wahanie nieśmiałego, wycofanego, wstydliwego, nieporadnego amanta. O takim wiernym, oddanym, zauroczonym swoim obiektem uczuć każda kobieta marzy, dlatego bohater Małeckiego jest uroczym, upragnionym obiektem pożądania. Przy dzisiejszym deficycie okazywania zainteresowania, przywiązania do kochanej osoby budzi sympatię. Przesłodzona rola, ale wpisuje się w tę inscenizację doskonale. Jan Englert jest genialny. Gra genialnie i reżyseruje genialnie. Gra Radosta, starsze, dojrzalsze wcielenie Gustawa, którego uwielbia, hołubi, chroni. Mądry, doświadczony życiowo przygląda się młodym. Jako reżyser bez wstrząsu, rewolucji pozwala ŚLUBOM pozostać ŚLUBAMI Fredry. Jest wierny autorowi, z szacunkiem, maestrią i znawstwem interpretuje tekst, z czułością, taktem, mądrością go wystawia. Odsłaniając przed nami jego walory, wagę, sens, wynosi ją ponad ograniczający ją czas. 

Tak, że trudny wiersz Aleksandra Fredro wybrzmiewa lekko, naturalnie, współcześnie. Pięknie. Bawi, uczy, zachwyca. Jakby się w ogóle nie zestarzał, nie zużył, a jego potencjał nie wyczerpał. To możliwe jest dzięki wielkiej sprawności warsztatowej, miłości do sztuki. Radości, jaką w artystach wyzwala. Dzięki temu i widz jej doświadcza, silnie ją czuje. Lata mijają, krytyka recenzji sztuki blaknie, a Fredro w swej sztuce nadal żyje.  Reanimacja interpretacyjna, adoptująca do współczesności klasykę cudownie działa. Bez rewolucji, bez drakońskich zmian, ingerencji. Łagodnie, zabawnie, swobodnie opowiada o magnetyzmie serc z ciężko wypracowanym happy endem. 





ŚLUBY PANIEŃSKIE  ALEKSANDER FREDRO

reżyseria: Jan Englert
scenografia: Barbara Hanicka
muzyka: Leszek Możdżer 
światło: Mirosław Poznański

obsada: 
Jan Englert, Katarzyna Gniewkowska, Patrycja Soliman, Kamilla Baar-Kochańska, Marcin Hycnar, Grzegorz Małecki, Czesław Lasota, Anna Gryszkówna/Dorota Rubin

premiera: 21.04.2007

zdjęcie: Stefan Okołowicz








niedziela, 8 stycznia 2017

KALASHNIKOV, czyli pieśni bałkańskie COLLEGIUM NOBILIUM


Spektakl warsztatowy KALASHNIKOV, CZYLI PIEŚNI BAŁKAŃSKIE w Akademii Teatralnej jest krótki, intensywny, rozśpiewany. Energetycznie z pasją młodego ducha i ciała zainscenizowany. Bo to piosenka bałkańska jest tu głównym bohaterem, jej melodia i treści. Jej energia, kolor temperamentu. Ona wybrzmiewa swoją mocą zaśpiewu i brzmienia. Kompilacji sentymentalnego, ckliwego, rzewnego brzmienia z wojowniczym, bolesnym, tęsknym tonem. Studenci sprawili się świetnie. Bo to nie tylko talenty wokalne są w tym przypadku ważne, istotne, decydujące ale umiejętności dramatycznej interpretacji pieśni tradycyjnych i utworów z repertuaru Kayah i G. Bregovica, które w Polsce są doskonale znane i cenione od dawna. Zwłaszcza, że były śpiewane zarówno w oryginalnym języku ale i po polsku. Ich interesujące aranżacje wpisane interesującą choreografią w minimalistyczną scenografię, którą jest potężny, siermiężny, solidny stół drewniany niczym opoka, schron, miejsce spotkania, uczty porywają, zachwyciły publiczność. Koncert był wystrzałowy. Jedynym minusem jest to, że był za krótki. Rozpalił emocje, podkręcił napięcie i w swej kulminacji się skończył pozostawiając widzów w szczytowym momencie oczekiwania na ciąg dalszy.  Bis jedynie odrobinę ukoił ten niedosyt. Ale zrozumiałe jest to zakończenie. Tempo było tak wielkie, wysiłek ogromny a pieśni wymagające wyjątkowych umiejętności wokalnych, o takim natężeniu emocji, że tak intensywny występ nie mógł trwać dłużej. Wymagałby niesamowitej kondycji, przygotowania, opanowania, wyczucia sceny, wypracowania synchronizacji. Doświadczenia i rutyny, a te przecież dopiero studenci z czasem nabędą. Chyba, że byłby spektakl inaczej wyreżyserowany. Ale to byłaby już trochę inna historia proponująca włączenie innych jeszcze, alternatywnych, rozszerzonych pomysłów, piosenek, pieśni zmieniających prawdopodobnie kompozycję całości. Może warto byłoby spróbować.

To było bardzo udane, przyjemne, energetyczne półgodzinne tsunami tradycyjnej pieśni bałkańskiej z powodzeniem zainscenizowanej przez młodych, obiecujących artystów na scenie Collegium Nobilium. Duża przyjemność i radość oglądania, słuchania i śpiewania dla widzów.  Tak, tak, widzowie podśpiewywali, nucili po występie studentów. Wychodzili z teatru w świetnym nastroju. W doskonałym humorze. Brawo!!

KALASHNIKOV, czyli pieśni bałkańskie
reżyseria Zbigniew Zamachowski
asystent reżysera Anna Lobedan
aranżacja i akompaniament Mateusz Dębski

Występują:
Aleksandra Boroń
Kamila Brodacka
Katarzyna Gałązka
Małgorzata Kozłowska
Monika Szwajnos
Mateusz Burdach
Marcin Franc
Aleksander Kaźmierczak
Jakub Kordas
Konrad Szymański

Spektakl warsztatowy studentów II roku Wydziału Aktorskiego.

W programie pieśni tradycyjne oraz utwory z repertuaru Kayah i G. Bregovica:

1/ Zakukala Kukavica
2/ Kalashnikow
3/ Prawy do lewego
4/ Nie ma, nie ma Ciebie
5/ Mesecina
6/ Arizona Dream
7/ To nie ptak
8/ Ruzica si bila
9/ Jovano Jovanke

Premiera 18 grudnia 2016, Sala im. Jana Kreczmara

zdjęcie: https://www.facebook.com/photo.php?fbid=10207423657059951&set=gm.1893876014174262&type=3&theater






KRÓL LEAR ROYAL SHAKESPEARE COMPANY


Geniusz Szekspira jest nie do przecenienia. Zderza wysokie z niskim. Opowiada historie na wielu poziomach. W różnych wariantach, konfiguracjach. Jest dostępny nie tylko dla wybranych ale bez wyjątku dla wszystkich. Ciągle współczesny, ciągle bliski-wzrusza, unosi, zachwyca. Dramaty Szekspira są tak napisane, że przeżywając losy ich bohaterów można świat a w nim siebie samego lepiej zrozumieć. Niosą silny, wiarygodny, bo szczery i prawdziwy, ładunek emocjonalny. Nigdy nie jest to sztuka dla sztuki ale zawsze sztuka o ludziach dla ludzi.

Dramat KRÓL LEAR dotyczy sukcesji, starości, ojcostwa. Jest o władzy, o polityce. Lojalności i miłości. Szaleństwie i śmierci. Życiowym sukcesie i sromotnej porażce polityka, ojca, człowieka. O sprawach społecznych i rodzinnych. Anthony Sher w roli Króla LEARA  i Gregory Doran , reżyser spektaklu, pragną nas przekonać, że jest to sztuka o człowieczeństwie. Jego wieloznacznie tragicznym wymiarze gdy sens życia ludzkiego z prochu powstały w proch się obraca.

Poznajemy LEARA jako dojrzałego człowieka sukcesu. Jest królem dużego królestwa. Ma trzy córki. Nie ma męskiego następcy. Jedną decyzją zapoczątkował ciąg wypadków, których tragicznych skutków niestety nie przewidział. A gdy już wszystko zaczęło się rozpadać, nie był w stanie nic uratować, ocalić. Traci wszystko, co osiągnął, co stworzył. Jakby całe jego życie było nieważne. Zgromadzone doświadczenie bezwartościowe. Nie udaje się abdykującemu królowi w wyniku szaleństwa, w które popada, złego losu odwrócić. Gorzka to lekcja LEARA. Która nie przyniesie owoców słodkich, krzepiących, sycących. Ledwie pozwala przetrwać do bolesnego końca. LEAROWI współczujemy, bo postrzegamy go jak zwykłego, starego, schorowanego człowieka karygodnie niesprawiedliwie potraktowanego przez hojnie obdarowane przez ojca a przecież ekstremalnie okrutne, niewdzięczne, samolubne dzieci. Można odnieść wrażenie, że Gonerila z Reganą, mając władzę, mszczą się na ojcu za nieznane nam jego wcześniejsze wobec nich zachowanie. Widzimy przecież jak LEAR jest agresywny, napastliwy w stosunku do najstarszej córki, jakby winił ją za to, ze nie jest jego upragnionym synem sukcesorem.

Co powoduje, że LEAR ponosi klęskę? Nie jest to świadoma zemsta dokonana na samym sobie za fatum, które nie dało mu męskiego potomka. Popełnia błąd dzieląc królestwo między lojalne ale nie kochające go i nie szanujące córki. Ewidentnie ich nie zna. Najstarszej, Goneril, nienawidzi. Jednak w swej królewskiej próżności i pysze uznaje deklaracje córek za pewnik. Wygania tą, która była mu najbardziej oddana i bliska, podobna do niego. Godna miłości i sukcesji.  Popełnia życiowy, ludzki błąd, który go pogrąża. Degraduje, odziera z godności, niszczy fizycznie i psychicznie. Upokarzany, bez przyjaciół, eskorty, bez dachu nad głową popada w szaleństwo, nie potrafi przechytrzyć fatum, odwrócić swój marny los. Casus LEARA ma uzmysłowić, że starość to stan rezygnacji ze wszystkiego, brutalne obdzieranie człowieka z godności, bolesne odbieranie mu  tego, co sam osiągnął, zdobył, wypracował przez całe życie. Wiedza, że nie można zapracować na szczęście, liczyć na wzajemność. Szczerą, głęboką miłość. Można sobie pomóc ale gwarancji spełnienia nigdy nie ma. LEAR sam kusi los, testuje ludzką naturę, chcąc ją poznać do końca. Jest szczodry. Ryzykuje ekstremalnie jak rasowy pokerzysta mając wszystko, co tylko można sobie zamarzyć: zjednoczone królestwo, potężną władzę, sprzyjających mu przyjaciół, oddane wojsko, dorosłe córki, wydawać by się mogło, mądrość starca. Zupełnie jak w bajce. Niestety z wyżyn swej królewskiej potęgi spada na samo dno ludzkiej nędzy. W pierwszej scenie spektaklu wniesiony na tronie przez swą świtę, wyniesiony ponad otoczenie przez swą pozycję potężny, wszechmocny pan i władca, w ostatniej wjeżdża biedny, zdruzgotany swym losem zwykły człowiek w kompozycji Piety, z martwym ciałem swojej najmłodszej, ukochanej, wiernej mu córki. I umiera budząc miłosierdzie, litość, współczucie. W nim widzimy siebie.

Spektakl usytuowany na niewielkiej scenie ROYAL SHAKESPEARE COMPANY dostatecznie przybliża widzów do tragedii króla LEARA pozwalając obserwować metamorfozę wielkiego władcy w nic nie znaczącą osobę. A jednak dostrzec w nim człowieczeństwo bliskie nam wszystkim. Porażkę starzejącego się ciała i złamanego rozczarowaniem, zawodem, bólem ducha. Zwrócić uwagę na to, że zdobywając szczyty ludzkich możliwości, nigdy nie przestaje być zwykłym człowiekiem, który popełnia błędy, się myli, ma słaby charakter. I musi za to zapłacić drakońską, najwyższą cenę. Bo nie zawsze jest w stanie wszystkiego przewidzieć, złu zaradzić, błędy naprawić. Przypomina, że człowiek jest tylko człowiekiem. Im wyżej zajdzie, im więcej osiągnie, ponosi większą odpowiedzialność za swoje porażki, bo decydują one również o życiu i śmierci innych ludzi a nawet całego państwa, królestwa. Piękne kostiumy bohaterów w powściągliwej, symbolicznej scenografii podkreślają ludzki wymiar potęgi  ambicji władzy. Sprzeczność jej bezwzględności, okrucieństwa, zabójczej skłonności  z naturą oczywistych, naturalnych ludzkich potrzeb każdego człowieka. Interesująca rola Króla Leara, grana z wyczuciem przez Antonego Shera, pokazuje osuwanie się wielkiego, potężnego, wyniosłego, pewnego siebie władcy w niepewny, bezbronnego wobec samotności, cierpienia, bólu egzystencjalnego los ojca, starca, po prostu człowieka. Transformacja ta nie byłaby wiarygodna bez komplementarnych, równie ciekawych kreacji pozostałych aktorów, którzy mają tu  równorzędne z rolą króla znaczenie /mocne portrety córek, szczególnie Kordelii granej przez Natalie Simpson, błazna, Kenta,  Gloucestera, jego synów/. Inscenizacja ta fantastycznie pozwala zaistnieć wszystkim bohaterom tragedii Szekspira, podkreślając ich znaczenie, wpływ na wydźwięk przesłania. Piękne to aktorstwo. Solidne, mocne, wyraziste. Doskonale artykułujące tekst. Akcentujące charakterystyki postaci, ich postawy. Zachwyca ale nie powala na kolana. Imponuje ale nie zapiera tchu w piersiach. Pozwala trzeźwo, spokojnie przemyśleć kondycję człowieka starego, który osiągając tak wiele, traci wszystko. Ma w tym znaczący udział, sam jest tego stanu przyczyną. Nie jest przecież doskonały. A kto jest?

Transmisje spektakli National Theatre Live zawsze są interesujące, bo proponują mądry teatr środka, którego podstawą jest znakomite aktorstwo, przemyślana reżyseria, perfekcyjna realizacja. To teatr, który jest wierny autorowi, nie rozsadza treści, nie rewolucjonizuje formy, nie buntuje się szaleńczo, ale krok po kroku swym kształtem i znaczeniem przekazu buduje, wychowuje, rozwija widza. Jest dla niego partnerem, gwarantującym zarówno intelektualną, jak i estetyczną satysfakcję. Powodzenia, następne emisje nastąpią już wkrótce.:)

P.S. Tym razem przeszkadzało oglądanie tego, co się dzieje na ekranie archaiczne tłumaczenie. Szkoda, byłoby jeszcze ciekawiej, jeszcze piękniej.


Król Lear siedzi wysoko na tronie w futrze i koronę patrząc na jego córek, którzy chcą za nimi


KRÓL LEAR  WILLIAM SHAKESPEARE
Reżyseria: Gregory Doran
Scenografia: Niki Turner
Oświetlenie: Tim Mitchell
Muzyka: Ilona Sekacz
Udźwiękowienie: Jonathan Ruddick
Ruch sceniczny: Michael Ashcroft
Sceny walk: Bret Yount

Obsada:
Król Lear – Antony Sher
Hrabia Gloucester – David Troughton
Hrabia Kent – Antony Byrne
Kordelia, córka Króla Leara – Natalie Simpson
Król Francji – Marcus Griffiths
Książę Albany – Clerence Smith
Książę Burgundii - Theo Ogundipe
Książę Cornwall – James Clyde
Błazen – Graham Turner
Curan, dworzanin – Kevin N Golding
Damy - Marième Diouf, Bethan Cullinane, Jeny Fennessy
Edgar, syn Gloucestera – Oliver Johnstone
Edmund, syn naturalny Gloucestera – Paapa Essiedu
Goneril, córka Króla Leara – Nia Gwynne
Oswald – Byron Mondahl
Regan, córka Króla Leara – Kelly Williams
Stary Wasal Gloucestera – Ewart James Walter
Żołnierze – Romayne Andrews, Eke Chukwu, James Cooney

zdjęcie:https://www.rsc.org.uk/king-lear/production-photos

czwartek, 5 stycznia 2017

PREZYDENTKI TEATR POLSKI WE WROCŁAWIU

Scenografia spektaklu wprowadza do zgrzebnego lokum, nory, biednego mieszkania nędznej dzielnicy, getta, faweli, slamsów. Można się temu miejscu dokładnie przyjrzeć, można podglądać jego życie z perspektywy bezpiecznego dystansu. A nawet zanurzyć się w nim zachowując własne status quo. I bez wyrzutów sumienia je opuścić, porzucić uznając, że nas, indywidualnych czy zbiorowych, ten budzący obrzydzenie margines mrocznej ludzkiej egzystencji, ta mizeria świata wykreowanego przez człowieka, nie dotyczy, nie dotyka, nie obchodzi. Bo to teatr tylko.

Spektakl wprowadza w głąb mentalnego świata jego bohaterek. Głównie dzięki tekstowi Wernera Schwaba, jego charakterystyki językowej: ostrej, fekalnej, brutalnej, fizjologicznej, za sprawą reżyserii Krystiana Lupy budującej mocne, wyraziste portrety psychologiczne postaci, powściągliwie łączącej realizm naturalistyczny z magicznym/scena z dziećmi dotykającymi długimi patykami kobiet pogrążonych w śnie, letargu, zamroczeniu, z mężczyzną dokonującym wiwisekcji, porządków, z przepędzaną przez Gretę i Ernę bosą, odpustową, przestraszoną Matką Boską po akcie zbrodni/ a przede wszystkim zjawiskowej grze aktorek: Haliny Rasiakówny/Greta/, Bożeny Baranowskiej/Erna/, Ewy Skibińskiej/Mariedl/.

PREZYDENTKI  jak żywe trupy wegetują w zamkniętym rewirze śmieciowego, zużytego do cna świata rzeczy. Same są jego wynaturzeniem, ludzkim odpadem. Ożywioną marnością. Jakby uprzedmiotowiony świat opowiadał swoją podłą historię. Pokazywał życie na dnie, w rynsztoku gnilnych majaków, zbrukanych fantazji, chorych wizji. Kreował rzeczywistość, której nie chcemy znać, o której nie chcemy wiedzieć. Wstydliwej choć koniecznej. Żenującej ale niezbędnej. Obscenicznej ale niezaprzeczalnie oczywistej. Wyjałowionej z nadziei, miłości, w płytkiej wierze, z kobietami pogodzonymi ze swym losem, którego nie rozumieją, nie mają nań wpływu. Bo są w takim punkcie swego życia, gdy wszelkie możliwości zmiany są już wykluczone. Gorzej, tak naprawdę nigdy nie miały lepszych perspektyw. Małżeństwo, macierzyństwo, praca, misja życiowa skończyły się klęską. Nic nie dały, nic nie przyniosły, zwiększyły tylko rozczarowanie i ból. Dodatkowo obciążyły. Pozbawiły ostatecznie nadziei. Międlą więc w sobie, przeżuwają bezbarwne już, pozbawione wszelkiego smaku wspomnienia, wyblakłe projekcje marzeń, zminimalizowane potrzeby, nieśmiałe oczekiwania, zbrukane niespełnieniem oczekiwania wobec dzieci, które powtarzają ich ścieżkę niepowodzeń prowadzącą do niechlubnego upadku. Jakby bieda była dziedziczona, samotność gwarantowana a życie wiecznym znojem. Bohaterki bezustannie akceptują wszelkie wyrzeczenia, łatwo tłumaczą sobie wymuszane przez ich status materialny ograniczania. Całą ich energię wyczerpuje afirmacja tego, co przynosi życie. A oferta jest podła. Udowadnia, że jeśli człowiek sam nie jest w stanie wywalczyć siłą lepszego życia, to musi zadowolić się ochłapem, odpadem, śmieciem niepotrzebnym już innym. I niechybnie staje się nim samym. Nic dziwnego, że bohaterki siłą bezwładności osuwają się w niebyt, w śmierć. W mord na Mariedl, gdy ta wypowiada prawdę nie do zniesienia. Zabijają dowód na istnienie swojej winy, ich winy, bardzo wielkiej winy.

Może PREZYDENTKI, każda ze swym wariantem odziedziczonej głupoty, kombinacją dewiacji, urojeń, minimalnych potrzeb, nabytych przyzwyczajeń, przyziemnych marzeń, dozą przesądu, religijnym patosem, nieznośną dewocją/papież w telewizji, święte obrazki w mieszkaniu/, irytującymi narzekaniami, wiecznymi skargami, nie kończącymi się pretensjami, błahymi frazesami, politycznym bełkotem- choć wypierane, marginalizowane, spychane do podświadomości-zamieszkują każdego z nas. Stanowią niezbywalną cząstkę nas samych. Są personifikacją naszego lęku przed upadkiem, demencją, degradacją, chorobą. Upokarzającego zdziecinnienia, odstręczającego zdziwaczenia, odpychającego wynaturzenia. Skutkiem tego, co człowieka celebrującego swój stan poniża, degraduje, niszczy. A czego się boi, czego nie chce, unika. Z konieczności tylko akceptuje, pod presją przyznaje, bo wie, że w nim drzemie łatwy do wyzwolenia uśpiony, genetycznie uwarunkowany, prymitywny, pierwotny niszczycielski potencjał. Perspektywa wyrzeczenia. Starości, choroby. Obrzydliwie obrzydzająca. Irytująco irytująca. Żenująco żenująca. Drażniąca. Wykoślawiona, kaleka, ułomna, marna niszcząca wszelkie człowieczeństwo natura. Ta małość, słabość, ułomność ludzka, która, jeśli się jej pozwoli rozrosnąć na całe swoje życie, zniszczy je, wykoślawi, unieważni. Sprowadzi brutalnie do poniżającego, wstydliwego trwania tylko.

Tak, to jest ten potwór w każdym z nas zaklęty. Uśpiony. Przyczajony. Ten lęk. Ten negatywny potencjał. Ta niedoskonałość. Ta skaza. Tu w fazie skumulowanej, dominującej, schyłkowej odkryta bezwstydnie. Już nie karzeł a zmultiplikowana marność małości, niskości, upadku-rozdrażniona, wzburzona, rozbuchana- która w odruchu furii, amoku histerii, akcie buntu, instynktownie, nieświadomie, symbolicznie zabija, unicestwia, szlachtuje / Greta z Erną razem mordują brutalnie Mariedl/. 

Greta, Erna i Mariedl, rodzaj żeński, to realna opozycja dla ciągle tu przywoływanego, abstrakcyjnego, bo pozostającego poza wszelkim zasięgiem rodzaju męskiego, w warunkach trudnej egzystencji. Na tym łez padole. Wspaniale swoimi kreacjami Baranowska, Rasiakówna, Skibińska pokazują dualizm natury ludzkiej; łączą to, co najwyższe w człowieku/niewinność, czystość, boskość/ z tym, co w nim najniższe /kloaka mentalna, wulgaryzm języka, fizjologia życia sprowadzonego do wegetacji żywiącej się odpadkami, śmieciami, zmodyfikowaną, ułomną pamięcią/. Cudownie lekko, naturalnie, realistycznie uwiarygodniają to szaleństwo sprzeczności. Niuansują, różnicują. Każda na swój charakterystyczny sposób kontrolowanie szarżuje, z niebywałą czujnością, uwagą, dbałością dążąc do osiągnięcia efektu wspólnego. To mistrzostwo aktorstwa. Zgrania. Komplementarności treści i formy artystycznej. 

I jeśli komuś przyjdzie do głowy zapytać, po co mamy nurkować w ten sceniczny świat upadku /i gówna/, odpowiem, że taki on też jest, a my, chcemy tego czy nie, stanowimy jego niezbywalną dryfującą lub pod prąd płynącą cząstkę. Nie zaprzeczymy w nim swojego istnienia, udziału. My, naznaczeni grzechem pierworodnym, pachnący, czyści, wymuskani jego zacni, mądrzy obywatele. Zakamuflowani barbarzyńcy. W nieskutecznym kagańcu dobrego wychowania, okowach kultury wysokiej bezsilni i bezwolni tylko ludzie.

Chciałoby się ten spektakl oglądać przez wszystkie lata jego istnienia/od 1999 roku/.  Przyglądać się jak rósł, dojrzewał, jak się zmieniał. Istnieje uzasadniona obawa, że jego czas się kończy. A szkoda. To ten rodzaj klasyki, który się długo jeszcze nie znudzi, nie zużyje, nie unieważni. Ciągle będzie zdumiewał, zachwycał, unosił ponad poziomy tego dna, jakim może być ludzkie życie. 

Śpieszcie się obejrzeć w Teatrze Polskim we Wrocławiu tę sztukę, tak łatwo, tak szybko jedną decyzją dyrektorską można ją zdjąć z afisza. Ratujmy ten spektakl. Ratujmy ten Teatr. Ratujmy sztukę. Uratujemy siebie. 


Spektakl pokazy został w ramach festiwalu Polska w IMCE 20,21 grudnia 2016 r. w Teatrze IMKA, ul. Konopnickiej 6.