reżyseria: Wojciech Faruga
adaptacja: Davit Gabunia
dramaturgia: Julia Holewińska
scenografia, kostiumy, światło: Katarzyna Borkowska
muzyka: Bartosz Dziadosz
choreografia: Krystian Łysoń
Jeżeli myślicie, że po spektaklu REHAB. WSZYSTKIE BITWY AMY WINEHOUSE wyjaśni się do końca tajemnica krótkiego życia i tragicznej śmierci wokalistki, czy rozwieją się wszelkie wątpliwości co do przyczyn jej uzależnienia, jesteście w błędzie. Spotkanie ze sceniczną zmultiplikowaną postacią Amy nie ukoi poczucia straty a jedynie przybliży nas do niej, pozwoli poznać przejmującą historię uzależnienia, uczestniczyć w procesie przekuwania życiowych doświadczeń, osobistych dramatów, uczuciowych niepowodzeń, emocjonalnych huśtawek w bardzo osobistą twórczość. Obserwacja pięciu wcieleń Amy, które na koniec spektaklu stapiają się wizualnie w jednię (ta sama żółta sukienka, charakterystyczna fryzura, makijaż, czerwone buty) wyzwala wiele wzruszeń, niesie moc doznań, które prowadzą do konstatacji, że narodzinom wielkiej sztuki towarzyszy ogromna samotność, niezrozumienie, udręka. Tłumienie frustracji, niezaspokojone pragnienie miłości skutkuje coraz silniejszym uzależnieniem od alkoholu, narkotyków, toksycznych relacji z opcją świadomego samozniszczenia(rezygnacja z leczenia, ucieczka od szukania ratunku), odcinającym Amy od poczucia winy, rozczarowania ludźmi i światem, od konieczności walki o siebie, o swoje, o wszystko. Ostatecznie pozostaje twórczość-przejmująca, szczera, prawdziwa. W niej jest swym najwspanialszym, nieśmiertelnym wcieleniem. Życie przegrywa, wycofuje się, osuwa w niebyt, oddając sztuce wszystko. W niej zaklęta jest istota personifikującego się cierpienia. Piętno niemożności wyjścia poza ograniczenia. Usprawiedliwienie. Postawa skazanego na przegraną. Wyrażanie poprzez siebie każdego innego człowieka.
Środkowa część Teatru Żydowskiego na ulicy Senatorskiej 35 przekształcona została w wybieg ze świetlnymi błyskawicami, z lustrzano-stalowymi kolumnami, łączącymi niebo z ziemią, wyznaczając rewir dramatu osobowości spalającej się w pragnieniu miłości, boksującej się ze światem. Scenografia tworzy wizualny labirynt-przejrzyste, pozbawione ścian więzienie, w którym rozgrywa się teatralny pokaz wcieleń Amy Winehouse. W klaustrofobicznych warunkach nie można być już chyba bliżej splątanego uzależnieniami życia, w nieustającej kreacji, w walce, między depresją a manią, w bólu istnienia, w samotności, w zatwardziałym parciu do nieuchronnego upadku. Przy deficycie uczuć, w klinczu uzależnień od ludzi i używek. Wystawione na widok publiczny niepokorne dziecko, krnąbrna, uparta dziewczyna, młoda kobieta z osobowością borderline poddawana jest nieustannej krytycznej ocenie, presji świata. Legenda Amy Winehouse trwa a uzależnienie od alkoholu jest udziałem wielu innych osób. Spektakl dedykowany jest tragicznie zmarłej w 2020 roku aktorce Teatru Żydowskiego Ewie Greś.
Mocnym argumentem scenicznej narracji są aranżacje Jacka Mazurkiewicza z ilustracjami choreograficznymi Krystyny Lamy Szydłowskiej, kostiumami i fenomenalną scenografią Ewy Łanieckiej, co oddaje stan psychiczny, emocjonalny Amy i razem z charakteryzacją Małgorzaty Jankowskiej wizualizuje wyrazisty styl wokalistki. Przede wszystkim jednak to Małgorzata Majewska, Monika Chrząstowska, Adrianna Dorociak, Sylwia Najah, Ewa Tucholska, ich aktorstwo, temperament i interpretacje piosenek podnoszą temperaturę zdarzeń, decydują o nerwie tej historii. Definiują Amy, Żydówkę, jako przykład osoby nadwrażliwej, niestabilnej, żyjącej w chaosie, toksycznych relacjach, niebezpiecznych związkach, silnych uzależnieniach. Kobiety w różnym wieku malują czerwoną szminką usta, rysują charakterystyczną czarną kreskę na powiekach, ubierają się jak Amy i opowiadają o jej życiu, sygnalizują przyczyny, kreślą proces destrukcji prowadzący do przedwczesnej śmierci. W sytuacji bez wyjścia, gdy prawie każdą walkę przegrywa walkowerem. Komunikuje się ze światem poprzez kolejne piosenki.
Ten spektakl to doskonały twórczy koncept, wspaniała artystyczna robota. Nad wszystkim czuwa reżyserka i autorka scenariusza Karolina Kirsz. Zadbała o to, byśmy poczuli, zrozumieli, że wszystkie bitwy Amy Winehouse mogą dotyczyć w większym lub mniejszym stopniu każdego z nas. Obejrzyjcie. Nie przegapcie. Powodzenia:)
REHAB.WSZYSTKIE BITWY AMY WINEHOUSE
reżyseria, scenariusz: Karolina Kirsz
muzyka: Jacek Mazurkiewicz
scenografia i kostiumy: Ewa Łaniecka
choreografia: Krystyna Lama Szydłowska
światło: Monika Sidor
charakteryzacja: Małgorzata Jankowska
producentka :Roksana Szmigiero
obsada: Małgorzata Majewska, Monika Chrząstowska, Adrianna Dorociak, Sylwia Najah, Ewa Tucholska
premiera: 14.10.2022
fot. Maurycy Jan Stankiewicz
OLIMP na motywach ODYSEI Homera, spektakl dyplomowy studentów IV roku o specjalności aktorsko-wokalnej, wyreżyserował w Teatrze Collegium Nobilium Wojciech Kościelniak- gwarant wysokiego poziomu artystycznego, doskonałej zabawy, niebanalnej przygody. Przede wszystkim jednak trzeba pamiętać o tym, że jest to egzamin młodych, zdolnych ludzi, wkraczających w dorosły świat nie tylko zawodowych wyzwań. Szukających swego miejsca w świecie, marzących o udanej karierze.
Może dlatego ich sceniczni bohaterowie-już nie nie dzieci, jeszcze nie dorośli- przepracowują sen o dojrzewaniu do dorosłości. Schodzą w nim na dno olimpijskiego basenu, by jak w laboratoryjnym wnętrzu/w klatce/w odwiecznym wychowania więzieniu zanurzyć się w psychodelicznym horrorze wyścigu na boski OLIMP, na szczyt swych ludzkich talentów i możliwości. Uwalniają się w nim najgorsze przeczucia, obawy, lęki. Ale i marzenia, pragnienia, ambicje. Pojawiają się przeszkody, pokusy, wyzwania. To, co utrudnia lub uniemożliwia- dla siebie, dla świata- bycie sobą. Podróżujący w bezczasie i bezprzestrzeni dociekają, co to oznacza, jakie niesie konsekwencje, jakie zyski, koszty. Zanurzając się w otchłań snu/podświadomości/wolności/fantazji każdy może być sobą, wszystko (błądzenie, poszukiwanie, próbowanie) uchodzi mu na sucho. Do bólu szczery, bezstresowo otwarty uwodzi indywidualizmem, kusi czarem osobowości, siłą własnej perspektywy. Wyznaniem wypieranej prawdy o tym, czego doświadcza i co czuje. Tu młody Odys się nie spieszy z powrotem do domu, można odnieść wrażenie, że nie cierpi z powodu rozłąki z tym, co winno być mu drogie, bliskie. Rozrywa błękitne nici, które łączą go z Penelopą, jak niechciane, ograniczające go zobowiązania, więzi. Zmęczony, wypalony, zwycięski wódz po wojnie trojańskiej wraca do młodości, do początku swej drogi, do źródła siebie, by odzyskać siły. Powrót do Itaki musi być poprzedzony resetem, chaosem myśli, uczuć, emocji. To odreagowanie, odpoczynek ale i kolejne rozpoznanie. Czas magiczny na odzyskanie równowagi. Moment na podjęcie decyzji, co i jak dalej ze swoim życiem zrobić. Przypomnienie, sprawdzenie kim jest tak naprawdę. Odys przeżywa fascynującą podróż w głąb podświadomości, podobnie jak pozostali bohaterowie, ich różne wcielenia, potwory, dziwolągi, monstra. Jest ciekawy świata, doświadcza go, poznaje, jak samego siebie sprawdza. W młodości, we śnie, w marzeniu można być, kim się chce. Jeszcze się nie gra, nie udaje. Gdy Odys wraca do ojczyzny, dociera do celu. Zabijając zalotników żegna się z wolnością dziecięctwa, szaleństwem błądzenia, beztroską wędrówki. Jest gotów. Robi, co powinien, spełnia, czego od niego się oczekuje. Wpisuje się w status ról społecznych, które musi pełnić. Jest już przewidywalnym mężem, doskonałym władcą, idealnym obywatelem. Boskim ale nudnym dorosłym. Gdy zaprogramowanym a priori celem jest sukces, triumf, wygrana a trofeum sława, władza, nieśmiertelność. Gdy nie ma już ucieczki od odpowiedzialności, gdy nie ma alternatywy dla samego siebie, trzeba się obudzić, wyjść z basenu, zacząć działać- wyścig na szczyt Olimpu się skończył.
Pozostali bohaterowie sztuki, równie ważni jak chłopięcy, subtelny, delikatny Odys Macieja Marcina Tomaszewskiego, co interesujące: wielowymiarowi, niejednoznaczni, charakterystyczni, też dokonują tożsamościowego coming outu. Przejmująca jest eskalująco dramatyczna Ewa Bukała (Kirke), mroczny, przepięknie baletowy łabędź Katarzyny Graneckiej (Skylla), wzruszająca w gorsecie powinności, tęsknoty, sprytu Adrianna Hanslik (Penelopa), o pięknym głosie podstępnie dziecinna, gorzko- słodka Paulina Pytlak (Kalipso), niepokorny, sprowadzający nieszczęście na współtowarzyszy Karol Gronek (Euryloch), intrygująco budujący skrajne emocje Mateusz Jakubiec (Ajol) i rozbrajająco straszny cyklop Dawida Suliby (Polifem). Reżyser zadbał, by każdy w jak najpełniejszy sposób mógł się widzom zaprezentować. By w swoim zadaniu rozkwitł, pokazał swe talenty, warsztat, potencjał. Ujmuje wdzięk młodości, która też jest bohaterem tego spektaklu. Urzeka jej naturalność i świeżość. Bezpretensjonalność. Ubranej w kostium fantazji, swobody wszystko się wybacza. Gdy przeminie za nią tęskni, o niej marzy, śni, czerpie z niej siłę. Dlatego spektakl uwodzi, bawi, intryguje. Muzyka Piotra Dziubka wykonywana na żywo przez zespół w składzie: Jacek Kita (piano), Andrzej Zielak (gitara), Jakub Szydło (perkusja), Sebastian Feliciak (saksofon) pod kierownictwem Jacka Kity tworzy nastrój, pozwala zindywidualizować portrety bohaterów. Podobną rolę pełnią kostiumy, współtworzące z rolą portrety tożsamościowe, i scenografia, budująca kontekst sytuacyjny, Anny Chadaj oraz choreografia Zofii Grażyńskiej wzmacniająca psychologiczne napięcie. Wszystko współgra, perfekcyjnie realizuje adaptacyjną wizję reżysera. Tak, to Wojciech Kościelniak jest tu bogiem, demiurgiem. Mądrze komponuje ten wspaniały musical, który jest kolejnym po rewelacyjnym PRZYBYSZU sukcesem.OLIMP
adaptacja i reżyseria: Wojciech Kościelniakzespół muzyczny:
Jacek Kita – piano
Andrzej Zielak – gitara
Jakub Szydło – perkusja
Sebastian Feliciak – saksofon
przygotowanie wokalne:
Anna Serafińska
asystenci przy przygotowaniu wokalnym:
Natalia Kujawa, Jakub Szyperski
Cały aktorski skład spektaklu gra koncertowo, na poziomie unikatowym. Stylizacje uszczelniające całkowicie prywatność aktorów, doprowadzone do granicy rozpoznawalności zmieniły ich emploi, uwolniły, uskrzydliły. Kamuflaż mocnej charakteryzacji, zimnej scenografii, odnoszące się do filmowych rodowodów kostiumy, fantasmagoryczna choreografia, podkreślający makabreski bohaterów ruch sceniczny umożliwiły lekkość ekspresji, sprowokowały odrealnienie kreacji. Każdy bohater to typiczny, odrębny mikroświat zła, brzydoty, rozkładu tworzący obraz społeczności rządzonej przez nieludzkie odruchy, autokratyczne zasady. Mocny akcent karykaturalnego światłocienia, nastrój sennego koszmaru, zaściankowe aspiracje, wielkomiejskie ambicje piszą najczarniejsze scenariusze. Zwłaszcza, że zmienione w tej interpretacji zakończenie-Chlestakow nie uniknie kary- to ostateczny cios zabijający nadzieję, że jest możliwa jakakolwiek ucieczka od rzeczywistości potwornej, rządzącej się pierwotnym instynktem, dodatkowo podszytym paraliżującym zdrowy rozsądek lękiem przed władzą. Dowodzi, że nie ma wyjścia awaryjnego gdy zaburzy się jej porządek, wykorzysta i, co najgorsze, okpi. Tu nic się nie zmieni. Cała wspólnota z zaciekłością wściekłego zwierzęcia pożre ten wstyd i go przetrawi. Można odnieść wrażenie, ze stojąc już przed widownią z twarzą, ubraniem, rękami zabrudzonymi krwią, z rozbieganym dzikim spojrzeniem, jakby w oszołomieniu po dopiero co przeprowadzonej egzekucji, wyszukuje innych potencjalnych wywrotowców, buntowników, odszczepieńców. Oszustów. Lub zaprasza na scenę sobie podobnych, by wspólnie dokończyć kolację kanibali. A może przegląda się w lustrze? Kto kogo w nim widzi? Kto z kogo się śmieje?
Nie poznamy prawdziwego Rewizora z krwi i kości ale doświadczymy poprzez sztukę wszystkiego, co sobą reprezentuje i jak działa na społeczność. Z tej perspektywy zrozumiały jest stonowany, zredukowany do wyciszenia emocjonalnego kulminacyjny monolog ośmieszonego Horodniczego Henryka Niebudka. Zapowiada okrutną zemstę. Skompromitowana władza nie zapomina, nie wybacza, natychmiast reaguje. Zwłaszcza, że ma wyższą instancję nad sobą, bardziej bezwzględną, rygorystyczną, bezpardonową. Horodniczy jest na samym dnie tej hierarchii. Tym bardziej się boi, tym szybciej reaguje, tym brutalniej działa. Wpadka z Chlestakowem nie zagrozi jego pozycji, nie podetnie mu skrzydeł zabetonowanej kariery, nie pozbawi go źródeł korupcyjnego dochodu. Szybko straty nadrobi. Wzmocniony, odrodzi się zaściankowy tyran jak feniks, jak wampir. Lincz rozłoży odpowiedzialność za wymierzoną karę lekkoduchowi, drobnemu oszustowi, naciągaczowi na wszystkich. Śladu po blamażu nie będzie. Tak naprawdę w tej dziurze gdzieś na końcu świata nic się nie stało, w miejscu gdzie diabeł mówi dobranoc nic się nie zmieni.
REWIZOR. KOMEDIA W PIĘCIU AKTACH MIKOŁAJ GOGOL
reżyseria: Jurij Murawicki
W interpretacji Adama Ferencego Salieri- wszechstronnie wykształcony kompozytor, nadworny kapelmistrz, prosty człowiek kochający, znający muzykę, pod każdym względem przeciętny, ostrożny i usłużny ale chorobliwie ambitny- nie potrafi zrozumieć geniuszu Mozarta, bo wszelkie sposoby osiągnięcia sukcesu posiadł ale istoty talentu nie potrafi dociec. Pozostaje mu zemsta. Bierze odwet. Mści się, chcąc zniszczyć Mozarta, choć tak naprawę walkę toczy ze sobą, oskarża o niesprawiedliwość Boga. Przeczuwa, że nie ma racji, nie może jednak zrezygnować z przyjętej strategii zniszczenia Mozarta. Choć zna wartość jego twórczości, skalę talentu w końcu zaciekle mówi:"Wojna". Jeszcze nie zdaje sobie sprawy, że wypowiada ją sam sobie. Nie potrafi zdusić pychy, panować nad próżnością dla osobistej satysfakcji chwilowego zwycięstwa. Poniesie klęskę.
Adam Ferency gra w rejestrach młodości, dojrzałości, starości. Nadziei i zawodu. Jego Salieri, w mrocznym kostiumie złego bohatera- statyczny, posągowy, zgorzkniały- podąża drogą upadku człowieka, który opowiada, tłumaczy, wyjaśnia, by się usprawiedliwić. Spowiadając się szuka nie u Boga a u ludzi zrozumienia. Liczy na współczucie, oczekuje wybaczenia. W gruncie rzeczy odwołuje się do tych, którzy interesują się kulturą, czekają na uniesienie, dotyk geniuszu sztuki, marzą o sukcesie, gonią za wielkością, tęsknią za sławą. Nieśmiertelnością. Jakby mówił: "Jesteście tacy jak ja. Jestem człowiekiem, który miał ambicję bycia kimś lepszym, wartościowszym, ba, nawet nieśmiertelnym jeśli się wystarczająco dostosuje, postara, zapracuje, poświęci, jeśli będzie uczciwie, sumiennie wypełniał prawa ludzkie i boskie. Powinienem być nagrodzony, bo jestem tego wart. Zasługuję. Bóg nie dopuści, by było inaczej." Tymczasem Bóg dopuszcza istnienie geniuszu bez udziału wysiłku ludzkiego, co jest wyzwaniem a nawet może próbą. Na miłość, uznanie można zasłużyć ale Salieri - jak wierny, pracowity, posłuszny, oddany ojcu i Bogu brat Syna Marnotrawnego, jest przekonany, choć jemu tak naprawdę się tylko wydaje, że należy mu się dodatkowa nagroda, szczególne wyróżnienie. Potrzebuje znaków wymiernych, bo wypracowanych, oczekiwanych, zasłużonych. I gdy tego nie otrzymuje, budzi się w nim poczucie zawodu, rodzi się rozczarowanie, złość, z niej frustracja, gniew i bunt prowadzący do samoudręczenia. Szaleństwa.
Salieri to potencjalnie doskonale zakamuflowane każde ja, lepiej lub gorzej dające sobie radę z ego własnej ambicji. Z pychą wyrosłą z biedy, z pazerności na sukces, z apetytu na chwałę wieczną. Bardziej lub mniej panujący nad destrukcją własnych rozczarowań. Wyraźnie czujący zapach zagrożeń, poziom słabości i głębię własnej niedoskonałości. Świadomy, co jest od niego lepsze, o większej wartości i co z zazdrości zawistnie pragnie pomniejszyć, zniszczyć. Kontakt z kimś wybitnym, lepszym od siebie, poczucie krzywdzącej niesprawiedliwości zawsze jest dla ludzi pokroju Salieriego porażająca. Wzbudza najwyższe emocje, uruchamia najgorsze uczucia, popycha do okrutnych czynów. Zło fascynuje, działa jak magnes, ubiera się w szaty słuszności, współczucia, racji. Salieri to prawdziwie mroczna, podła natura ludzka, pełna niezaspokojonej żądzy. Nie potrafi zaakceptować, kim jest w istocie. Nawet wobec martwego geniuszu nie pozostaje neutralny, opanowany, spokojny. Zawsze samotnie, ze znawstwem, w ekstazie smakuje jego owoce, rozczula się nad ich doskonałością. Wie, że sromotnie przegrał. Adam Ferency- pokazując zmagania swego bohatera z sobą samym, jego walkę z Bogiem- wygrał.
Amadeusz Marcina Hycnara to szczere złoto. Kolorowy ptak. Błyskotliwy miraż. Egzaltacja. Energia. Finezja. Gra aktorska muzyce Mozarta podobna. Wolna, porywająca, pusząca się, bezczelnie śmiała, piekielnie konsekwentna w rozsadzaniu kanonów, w ignorowaniu ograniczeń. Z etiudami popisu, eksplodującego talentu z trudem walczącego o sukces w brutalnej rzeczywistości. Jakby wizualizowała teatralnie, sprytnie personifikowała nieuchwytny świat metafizyki. Demaskowała pozorne sprzeczności pomiędzy osobowością a twórczością, dowodząc, że ciało i dusza, życie i twórczość, wysokie rejestry sztuki i podła egzystencja, natura boska i ludzka to jedność. Wulgarny język, obsceniczne zachowanie, rozwiązłość, histeryczny, krzykliwy śmiech, bezradność w relacjach towarzyskich, porażka w kwestii kariery, problemów życiowych egzystuje obok czystego piękna i prawdy, bezkompromisowości w sprawach muzyki, w kwestii której Mozart Hycnara jest do bólu szczery, merytorycznie profesjonalny, śmiertelnie poważny. Warto zwrócić uwagę na aktorsko mistrzowskie przechodzenie od szaleństwa swobody seksualnego rozpasania, lubieżnego zachowania, wulgarnego języka do niesłychanie stanowczej, nieugiętej postawy, precyzyjnej wypowiedzi gdy mowa jest o utworach, ich kompozycji.
Aktor przedstawia nam wspaniałego wirtuoza, genialnego kompozytora ale też łakome wolności dziecko, któremu nie powinno się niczego odmawiać, któremu nie można niczego zakazywać, któremu należy na wszystko pozwalać. Kompletnie życiowo zagubionego, niedojrzałego, niezaradnego człowieka. Ale Hycnar pokazał też konstrukcję mentalną siebie świadomą, zdeterminowaną, by tworzyć za wszelką cenę, robić to, do czego jest się stworzonym, do czego ma się powołanie, talent, skłonności. Ta sztuka teatralna z muzyką wykonywaną na żywo udowodniła, co wiemy na pewno, że Mozart jako człowiek żył intensywnie, krótko a jego muzyka, mimo zła tego świata, będzie żyła wiecznie. Nigdy człowiek, zawsze jego dzieło ma szansę na nieśmiertelność.
Mroczny, kontemplacyjny, gorzki Salieri Adama Ferencego, w wymiarze ludzkim jest równie tragiczny jak na pozór wolny, szalony, nieokiełznany Mozart Marcina Hycnara. To awers i rewers losu człowieka kochającego sztukę, znającego jej wartość, siłę, piękno. Salieri cierpi z powodu niemożności tworzenia muzyki doskonałej, Mozart cierpi z powodu niemożności radzenia sobie z życiem. Nie byłoby to tak dramatycznie odczuwalne bez roli Barbary Garstki grającej czułą, naiwną, bezbronną Konstancję czy brawurowo skomponowanej i zagranej postaci Venticellego fenomenalnie charakterystycznie zagranego przez Łukasza Lewandowskiego oraz Sławomira Grzymkowskiego. Robi wrażenie sceniczny Cesarz Modesta Rucińskiego z pozostałymi, ważnymi figurami dworu.
Pomysł scenograficzny Maksa Maca polegający na koegzystencji dwóch planów - bliższego widzom, realnego życia oraz dalszego, czystego rewiru sztuki, gdzie za delikatną zasłoną grama jest muzyka Mozarta- komponuje sceniczną magię podkreśloną kostiumami Martyny Kander, wyczarowaną światłem Pauliny Góral, wzmocnioną projekcjami Stanisława Zalewskiego, budującym kontekst emocjonalny ruchem scenicznym Anny Iberszer.
Zaletą decyzji reżyserskiej Anny Wieczur, całego zespołu aktorów i twórców tego spektaklu jest rezygnacja z trywializowania, eskalacji, prostej jednoznaczności opozycji portretów Mozarta i Salieriego, tego, co sobą reprezentują. Złożoność osobowości i pozycji kompozytorów oraz kluczenie polityków, opinie przedstawicieli władzy, jej znaczenie jako mecenasa budowana jest niepospiesznie, stopniowo, subtelnie. Pozostaje od początku do końca konsekwentnie, solidnie, wiarygodnie uzasadniana. Słowne, emocjonalne racje, każdy etap spowiedzi czy auto psychoanalizy Salieriego, jego intrygi, dworskie knowania, podstępne zabiegi kontrapunktowane są czysto muzyczną wypowiedzą Mozarta, rozsadzającą wszelkie ramy ograniczeń, kanonu, konwenansu. To jej brzmienie jest siłą powalającą, argumentem nie do podważenia, gdy próby tłumaczenia Cesarzowi i jego dworowi przez Mozarta zasadności budowy kompozycji są bezskuteczne.
Fenomenalnym walorem tego spektaklu jest pokazanie działania geniuszu prawdy artystycznej, piękna muzyki, potęgi uniwersalnej, wiecznie żywej sztuki, która naturalnie, bezdyskusyjnie, od pierwszych taktów unieważnia swym brzmieniem, kompozycją, lekkością każdy fałsz, przeciętność, miernotę. Jest ponad prozę, mozół, brud życia. Świeci boskim rodowodem. Ale inscenizacja obnaża jednocześnie kruchy, niepewny, koniunkturalny status artysty, którego wolność ekspresji ograniczana jest przez twarde realia życia, wszelką słabość, podłość natury ludzkiej pragnącej zniszczyć wszystko, co jest wyjątkowe, mądre, lepsze.
Pomyślmy o tym, słuchając cudownej muzyki Mozarta. Obejrzyjmy spektakl, zachwyćmy się AMADEUSZEM, granym w Teatrze Dramatycznym.
WIECZÓR TRZECH KRÓLI ALBO CO CHCECIE WILLIAM SHAKESPEARE
https://narodowy.pl/repertuar,spektakle,416,wieczor_trzech_kroli_albo_co_chcecie.html
fot. Krzysztof Bieliński
Najpierw pandemia trwająca dwa lata, teraz demony wojny szalejące tuż, tuż, z nimi fala uchodźców z Ukrainy- znaleźliśmy się w szczególnym momencie historii. Doświadczamy sytuacji granicznych, wymagających mobilizacji ciała i ducha. Życie sprawdza wszystkich, indywidualnie i zbiorowo. Bezlitośnie obnaża słabość cywilizacji zachodniej. Jej dopełniającą się slow agonię, którą IMAGINE, 6- godzinny esej teatralny Krystiana Lupy próbuje rozpoznać, zarejestrować, zrozumieć. Co prawda sztuka sięga do lat 60 i 70-tych i znacznie starszych ale przecież historia się powtarza a natura ludzka nie zmienia. Niestety.
Krystian Lupa wprowadza widza do dobrze znanej z poprzednich spektakli przestrzeni obskurnego pokoju ze zniszczonymi meblami, barłogiem, kozłem gimnastycznym. Jesteśmy u Lupy, z Lupą. To samotnia, graciarnia, więzienie, piekło podtrzymujące traumy, wspomnienia, tęsknotę za utraconym czasem, w poczuciu zawodu i straty. Tu wszystko gaśnie, umiera, bo wyczerpało się, zużyło. Oprócz wyjścia awaryjnego, dużego okna, bo gdy się otwiera, wdziera się do środka światło, rumor ulicy, siła i radość życia. Na mgnienie zaburza przygnębiający nastrój, głęboko depresyjną atmosferę, ożywia martwą przestrzeń, umierającego Antonina/Grzegorz Artman/, przywołującego duchy przeszłości, powidoki swojego życia, popadającego w szaleństwo, bo toczy spór z resztką własnego rozumu/Andrzej Kłak/. W klinczu rozczarowania, bezsensu, beznadziei właściwej pokoleniowej porażce. Ideowej klęsce. Życiowej końcówce. Przytłaczający obraz tego traumatycznego miejsca, rozmowa z samym sobą, duchami, widmami "dzieci kwiatów"/ Patti Smith (Marta Zięba), Janis Joplin (Karolina Adamczyk), Susan Sontag (Anna Ilczuk), Timothy Leary (Julian Świeżewski), aktorka Marieliv (Ewa Skibińska), Lucy (Michał Czachor) i inni/podkreśla desperacko powtarzane pytanie: "co spierdoliliśmy?" W tonacji zawodu, wyczerpania, rozkładu. W emocji wściekłej furii gestu ocalenia czegokolwiek ze straconych złudzeń, zaprzepaszczonych szans, kończącego się życia. Już nie z przeczucia, obawy ale niezachwianej pewności, że człowiek jest "mechanizmem katastrofy", "bucem wojny", marionetką nie w swoich rękach lecz bezdusznego fatum. Do końca pozostaje słabą istotą, niedoskonałym tworem swoich czasów, szaleństw, majaków, z trudem wychodzącym poza własny indywidualizm. Żyjącą na haju religii, idei, polityki, wojny. Nie własnych czynów, tylko zbiorowych wyobrażeń. Takich jak IMAGINE, piosenka Johna Lennona.
Pierwsza część spektaklu to wizualizacja krajobrazu wewnętrznego bohatera, uwięzionego w stuporze bezsilności, bezradności, w mizerii życia zmierzającego do (samobójczej, bo wynikającej z rejterady) śmierci. Ten los jednostkowy jest personifikacją cywilizacji, która znajduje się w fazie głębokiego kryzysu, wyczerpania, wyjałowienia. Egzystencji prowadzącej do samounicestwienia. W sytuacji, kiedy może tylko zadawać pytania o przyczynę. Nie ma już sił analizować, wyciągać wniosków, stawiać diagnozy. Nie jest w stanie. Lupa ilustruję tę fazę destrukcji poprzez przykład idei hipisowskiej wolności bez granic, bez wojen, wyobrażenia sobie świata, ludzi otwartych na drugiego człowieka bez uprzedzeń, warunków, kodeksów. Artysta może tylko pytać o upadek wzniosłej myśli, chwytającej urokiem lepszego świata wizji, która eliminuje wątpliwości, wyklucza błędy, ignoruje zło. Fantazja samorealizującego się dobra, iluzja szczerych intencji, bezwarunkowej otwartości wzniecona przez kontrkulturę hipisów szybko zgasła. Jak każda inna, w innym miejscu i czasie. Choć część pierwsza spektaklu kończy się zbiorową imaginacją widm, zmartwychwstaniem Lennona-Chrystusa(punkt zapalny pewnej rewolucji), sakralizacją idei, którą za wszelką cenę pragnie się ocalić.
Dlatego druga część spektaklu to wizualizacja świata zewnętrznego człowieka. To obraz ruiny, zniszczenia, katastrofy. Pustki. Degradacji świata w wyniku działania ludzi. Gdzieś z uchodźcami na granicy, z przybyszami z kosmosu na pustyni, po której błądzi nowe wcielenie Antonina/ Andrzej Kłak/ szukając inspiracji, ratunku, wyjścia z apokaliptycznej sytuacji/poruszające się za Artaudem Kłakiem drzwi/, kobietami wypowiadającymi się w 5 minut na dowolny temat, by w końcu w górach mógł wybrzmieć tam-tam oznajmiający zarzewie nowego początku starego porządku patriarchatu, zmultiplikowanego męskiego ego /Piotr Skiba/. Dzikiego i wściekłego, prymitywnego i wojowniczo nastawionego do świata. Nagiego, uzbrojonego tylko w kij super macho, komunikującego nie językiem, nie myślą, nie ideą swoją determinację i siłę. Jeszcze nie wie, że historia zatoczyła koło, znów wszystko się powtórzy. Zaburzony chorobą, szaleństwem człowiek buńczucznie demonstruje nowe ludzkości samobójcze otwarcie. I krzyczy profetycznie: NIE!
Lupa, jak sądzę, opowiada o swoim doświadczeniu IMAGINE z perspektywy tu i teraz. Myślę, że to jest jego autorska, autobiograficzna teatralna projekcja. Strumień świadomości. W odcieniu podróży sentymentalnej, rozliczeniowej. Z pomrukami reżysera wbijającymi się w soundtrack scenicznej materii. Z fantastycznym poczuciem humoru, z celnym kontrapunktem, zwariowanymi pomysłami/podążające za bohaterem drzwi/. I kontynuacją dotychczasowej estetyki. Z nagością, co nic nie wyraża, nie ukrywa. Jałowością seksu. Z doskonałym aktorstwem całego zespołu/ rewelacyjny Andrzej Kłak, przejmujący Grzegorz Artman, demoniczny Piotr Skiba, intrygujący Michał Czachor jako Bonaparte i Lucy, zabawny, ujmujący Julian Świeżewski jako Timothy Leary w tańcu w lateksowej, czarnej mini sukience, z mikro koncepcją na życie, doskonała, jakże charakterystyczna Ewa Skibińska, emocjonalna Karolina Adamczyk w roli Janis Joplin, społecznie zaangażowana Susan Sontag Anny Ilczuk/ . Z antyreligijnością, która nie jest bluźniercza, bo zmartwychwstanie czy reinkarnacja Lennona w postać Chrystusa jest konstatacją, że żywotność, działanie, skuteczność idei może gwarantować przejęcie od religii jej struktury, zasad oddziaływania, uzasadnianie pozytywnej perspektywy. Tyle tylko, że IMAGINE, kontrkultura hipisów propagując wizję eksplodującej wolności, a priori otwartości, w opozycji do dotychczasowych systemów, hierarchii wartości zatrzymała się na deklaratywności, nie stworzyła własnych twardych struktur. Rozśrodkowana, zindywidualizowana wypaliła się w fazie buntu, euforii, pomysłu. Nie wystarczy mieć rację, trzeba umieć ją skutecznie, metodycznie wdrożyć, zinstytucjonalizować. Dlatego potencjał IMAGINE Lennona, jak Mickiewicza "Człowieku! gdybyś wiedział jaka twoja władza!..."pozostał tylko utopią. Niespełnionym snem, niezaspokojonym pragnieniem. Pięknym marzeniem. Bezpłodną iskrą czucia tylko.
Lupa grzęźnie w marazmie. Wizualizuje okres dekadencji schyłkowego etapu. Mocą swego statusu, siłą autorskiej sztuki może sobie pozwolić na ignorowanie czasu, na mielizny rozwleczonego tekstu, słabość dramaturgii, niejednoznaczność narracji. Prowadzi widza do wyczerpania, zniechęcenia, by poddał się duchowi, materii, narracji jego teatru. Drażni nihilizmem, wszelkim nadmiarem. Sprawdza cierpliwość, poczucie humoru, pozbawia dystansu. Ćwiczy go z wrażliwości, myślenia. I dręczy spowolnieniem wygaszanego depresją, starością, rejteradą życia w końcówce, straszy samobójstwem (resztki) rozumu, odrywającego się od stosu nagich zwłok, mimo energii płynącej ze wspomnień, pragnień, marzeń (jakby wzniecały je płonące zapałki w bajce Andersena). Męczy błądzeniem na pustyni. Poszukiwaniem. Szaleństwem narodzin nowego wspaniałego świata. Infekuje lękiem, że przyszłe wcielenie IMAGINE umrze równie szybko. Bo zawsze coś spierdolimy. A ponieważ nie wiemy co, cykl się powtórzy, przecież ciągle się powtarza.
Gdy życie spowalnia, wycisza się, gaśnie- pozostaje wspomnienie, budzi się wyobraźnia. Bo tak naprawdę nie ma się już czego chwycić poza wewnętrznym przekonaniem. Poza spojrzeniem w otwartego okna światło. Znów majaczy nadzieja, że może nie wszystko było po nic. Że może to coś najbardziej szalone, niemożliwe, utopijne się odrodzi w innej formie, w innym czasie. Zaistnieje, spełni się. Sprawdzi. Na przekór wszystkiemu, wszystkim. Wbrew resztkom czystego rozumu. Choć to zwyczajnie pozbawione sensu majaczenie, to naturalne, po prostu bardzo czułe, piękne. Głęboko ludzkie.
W takim punkcie jest Krystian Lupa. Może i my. IMAGINE...