KONIEC to absolutna końcówka życia, wszystkiego, całego świata bohatera. Egzystencja upadlająca godność ludzką. Poza empatią, zrozumieniem, skuteczną pomocą a nawet opieką. Spychanie na margines, w zwierzęcość, naturalizm brutalny, śmierdzący, instynktownie walczący o istnienie dzień po dniu. Znamienne, że starość ma twarz młodego aktora. Słabości, wykluczenia, niedostosowania. I odbija blask pysznego samozadowolenia, sytości i buty tych, co panują nad życiem, myślących, że i nad śmiercią. Fizjologiczny rozkład tego, co ludzkie, choć postrzegane jako zbędne, niepotrzebne, wstydliwe, obsceniczne, do brutalnego wykorzystania i wyrzucenia poza obręb społecznej akceptacji. Egzystencjalna porażka. Bez poczucia wstydu, wyrzutów sumienia. Upadek człowieczeństwa. Nie po stronie ofiary ale jej oprawców. Syna, instytucji, społeczeństwa. Smutna to konstatacja. Dramatyczna utylizacja śmiecia ludzkiego w mentalnej klasyfikacji otoczenia, przecież do końca człowieka. Tak, to koniec. Upadek. Wielki błękit utopi wartości ludzkości.
Monodram będący wyrzutem sumienia. Beckettowski sznyt, skrót, metafora. CICHY BÓL umierania przez zaniechanie działania silniejszych. Zaciska się w nas wzruszeniem jak światło wiążące bohatera na scenie, wyznaczające mu granice, wchłaniające cierpienie w wieczny niebyt, trudną do zniesienia ciemność.
Te minimalistyczne monodramy, gdzie gra aktorska, jak w tym przypadku, decyduje o wszystkim, wszystko akcentuje, pobudza do życia, winny jeździć po Polsce. Winny być, bo w istocie są prawdziwą forpocztą wielkiej sztuki, zwiastunem jej mocy oddziaływania, wagi dla nas, widzów i świata, który ciągle popełnia te same błędy i błądzi na ścieżkach własnych wyborów i braku odpowiedzialności za każde, nawet najsłabsze, najbardziej osamotnione istnienie. Cywilizacji, która lekko przełyka niesprawiedliwość, bez problemu przechodzi nad agresją i przemocą stosowaną wobec słabszych, nie potrafiących się bronić, która udaje, że nie może nic zrobić i przechodzi obojętnie obok potrzebującego, jak syn przeszedł obok ojca w sztuce; bez reakcji, bez jakiegokolwiek symptomu empatii, solidarności, chęci pomocy, odruchu ludzkiego. Mimo, że na pewno poznał ojca, jak i my rozpoznajemy samych siebie w potrzebującym pomocy, gestu, reakcji śmierdzącym, odpychającym strzępie człowieka. Człowieka. Do końca człowieka. Tak, to koniec człowieczeństwa. Koniec.
Dobrze, że artyści wrócili do Becketta. W pantomimicznym geście, grymasie, ruchu skromnej formy. Skupionej,prostej, wyrazistej. Może i my wrócimy do siebie samych, takich, jakimi chcielibyśmy w istocie być. By, gdy zajdzie taka konieczność, potrzeba, spotkamy się z reakcją ludzką mimo nieludzko trudnych okoliczności. Shit happens.
Brawo Bartosz Mazurkiewicz, Anatol Wierzchowski. Brawo dla publiczności, że przybyła i może w świat nieść przesłanie artystów. Sztuka nie zawsze musi być piękna. Estetyczna, czysta, sterylna stylistycznie. Ma być piękna swoim oddziaływaniem, siłą scenicznego w tym wypadku rażenia. Brawo!
KONIEC WEDŁUG SAMUELA BECKETTA
Reżyseria i scenografia: Anatol Wierzchowski
Obsada: Bartosz Mazurkiewicz,
Teatr KOD w Dębnowskim Ośrodku Kultury
niedziela, 13 września 2015
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
0 komentarze:
Prześlij komentarz