środa, 28 lutego 2018

ROBERT ROBUR GARBACZEWSKI TR WARSZAWA


Widzów wita patchworkowe oko. Miluśkie, mięciuchne, słodkie. Kolorowe. Dominująca część dekoracji.  Przed nim leżą na podłodze uszyte z czerwonej materii poduszki jak ślady krwawych łez, po obu jego stronach umieszczone są dwa olbrzymie fragmenty ręki. Jeden z nich skierowany jest w górę, jakby pouczał lub przywoływał do porządku. Jest jeszcze wydrążony korpus ciała zawieszony u powały.

Oko dominuje, ale czyje to oko? Sugeruje Garbaczewskiego metaforyczny punkt widzenia, pozwalający wniknąć wgłąb literacko-mentalnych odlotów Nahacza. Reżysera zmagającego się ze zmaganiem pisarza. Na koniec optykę widza wnikającego w to, w co wniknął Garbaczewski & Co artyści teatru a wcześniej Nahacz. Ale też Najwyższego, Nieokreślonej Siły Wyższej patrzącej na nas, zaciekawionych widzów, pragnących zrozumieć, co się tu na ziemi z nami wszystkimi dzieje; jak błądzimy, wykoślawiamy na własne życzenie siebie, swoje życie, świat i brniemy dalej i głębiej w hipper absurd.

Dwie rzeczywistości się nawzajem obserwują; ta skupiona na widowni i ta sceniczna, kreująca, prowokująca, rozwijająca i gubiąca narracje.


Na początku obserwujemy narodziny w świetle głębi oka kamery, które od teraz będzie pokazywało akcję transmitowaną na bieżąco z innych planów teatru.  Podkreślane jest znaczenie światła dla życia i jego rozwoju, co decydujące o jego znaczeniu dla poczucia satysfakcji z ludzkiej egzystencji.

Akcja toczy się głównie w piwnicznym labiryncie, gdzie znajduje się mieszkanie głównego bohatera, Roberta Robura, autora scenariusza serialu WŚCIEKŁOŚĆ I WRZASK. Jest projekcją przyszłości.

I nie jest to obraz optymistyczny, budujący, choć bywa rozbrajająco zwariowany i śmieszny. Walka światła z ciemnością, tajemnicze morderstwa, znaczenie mediów, gwiazd przez nie kreowanych, brak głębokich relacji, presja rzeczywistości, która może okazać się fikcją, złudą, sztuczną, perfidną  manipulacją mających kapitał, rząd dusz, władzę. Panuje wirtualny chaos, dezinformacja mimo szerokiego dostępu do informacji. Zniewolenie człowieka wszechobecną inwigilacją, kontrolą. Modelowanie go, wywieranie na niego presji, programowanie na  niewolnika ery postindustrialnej.

Krzysztof Garbaczewski w charakterystycznej dla siebie stylistyce ironicznie, w efekcie krytycznie zestawia ze sobą dwa światy równoległe, niekompatybilne. Żaden z nich nie daje jednostkom, społecznościom  szansy na szczęście, spokój, spełnienie w wolności, prawdzie, miłości. Sensie. Świat jest okrutny, opresyjny i zły. Bez względu na formę odjechany. Nie do zaakceptowania. Przeszłość proponuje rzeczywistość przaśną, nudną, archaiczną.  Przyszłość podpowiada zwariowaną, nieprzewidywalną, płynną. Teraźniejszość gotuje magmę chaosu, stymulowanego szaleństwa. Teraźniejszość to my kontemplujący, na bieżąco z trudem składający tą zagadkę życia, w tym wypadku sztuki.

Czy zwykły człowiek ma szansę wybierać, decydować, kształtować rzeczywistość, świat, siebie? To kolejna iluzja, omam, złuda. Zaburzenie. Biega zaszczuwany w labiryncie codzienności bez możliwości alternatywy, wyjścia awaryjnego jak skulona goła postać do szczura laboratoryjnego podobna w całkowicie ciemnym labiryncie nerwowo szukająca wyjścia. Bezskutecznie. Obserwowana przez  uzbrojone w noktowizor oko kamery a poprzez nią przez każdego widza.  Lubimy podglądać, wnikać w życie nieswoje.

Jak zwykle w teatrze Garbaczewskiego można przeżyć psychodeliczną przygodę, dobrze się bawić lub nic nie rozumiejąc śmiertelnie się nudzić. Wszelkie reakcje są możliwe, pożądane, dopuszczalne. Reżyser zdaje się tym nie przejmować. Robi swoje. Uwalnia wyobraźnię, spuszcza ze smyczy instynkt i nas zaprasza do podobnego eksperymentowania. Co widzi oko, czyje jest, co z tego, co widzi czuje i rozumie? Co ostatecznie sublimuje?

Aktorzy sprawiają się świetnie, choć mają bardzo trudne zadania do skoordynowania. Wydaje się, ze cały czas improwizują. Grają na scenie i poza nią, w innych częściach, zakamarkach teatru.Jakby przemieszczani w czasie. Imponują kondycją, skupieniem. Nie tworzą narracji linearnej, jasnej, oczywistej. To podróż w świecie śnionym, cały czas kreowanym. W formie otwartej, uwolnionej. A przez to mogącej być dowolnie interpretowanej. Nie ma jednej wykładni. Nie ma przymusu, by wszyscy jednakowo rozumieli to, co widzą. Każdy patrzy na to samo ale widzi co innego. Penetrując swoim okiem. I o to tu chodzi. Powodzenia.:)


ROBERT ROBUR
według powieści Mirosława Nahacza „Niezwykłe przygody Roberta Robura”

reżyseria: Krzysztof Garbaczewski
adaptacja: Krzysztof Garbaczewski, Jakub Żulczyk
scenografia: Aleksandra Wasilkowska
wideo: Robert Mleczko
kompozytor: Jan Duszyński
kostiumy: Sławomir Blaszewski
reżyseria światła: Bartosz Nalazek
asystent reżysera: Paweł Kulka
asystentka scenografa: Karolina Kotlicka

obsada: Jan Dravnel, Dobromir Dymecki, Natalia Kalita, Sandra Korzeniak, Cezary Kosiński, Lech Łotocki, Dawid Ogrodnik, Sebastian Pawlak, Tomasz Tyndyk, Agnieszka Żulewska

operatorzy kamer: Jędrzej Jęcikowski, Robert Mleczko


fot.:Magda Hueckel

wtorek, 27 lutego 2018

ST.NICHOLAS SZYMON KUŚMIDER DZIKA STRONA WISŁY


Monodram jest trudny do wystawienia, do zagrania. Najważniejszy jest tekst i jego interpretacja. A więc temat, jego forma oraz osobowość, talent i doświadczenie aktora, jego charyzma pozwalająca od pierwszych do ostatnich chwil przykuć uwagę widza. Reżyser ma też nie lada zadanie.

Tym razem spotykamy Szymona Kuśmidra w barze, pubie, a może w hotelu o nazwie ST. NICHOLAS Conor McPherson/tytuł i autor sztuki/ grającego mężczyznę, krytyka teatralnego, w kryzysie wieku średniego. Być może inaczej nie zwierzałby się, nie robił rachunku z całego życia, nie szukał w słuchaczach odbicia siebie samego. Zainteresowania, potwierdzenia, że żyje, coś potrafi, umie. Jest coś wart. W atmosferze niezobowiązującego, przypadkowego spotkania przy szklaneczce wody mineralnej czy alkoholu, siedząc wygodnie w fotelu przy stole, w nastrojowym świetle wieczoru sprawdza, testuje siebie poprzez opowiadaną historię opartą  na swoim dotychczasowym życiu, którym jest rozczarowany, znudzony, przytłoczony. Jakby chciał zakończyć pewien jego etap i w związku z tym podsumowuje go, w nim siebie.

Jak św. Mikołaj rozdaje wszystko, co ma do zaoferowania, a ma tylko opowieść o sobie i wyobraźnię niedoszłego pisarza, bo zawsze marzył, by nim zostać.  Może dojrzał. Może w końcu przyszedł czas na realizację planów, osiągnięcie celów.  Ostatni moment, kiedy jeszcze można coś zrobić, zmienić, ocalić. Poczuć nadzieję, pożądanie, pragnienie, które ma szansę się spełnić. Cała ta spowiedź jest chwytaniem tlącego się w nim jeszcze przywiązania do życia. Póki pamięta jego podniecające walory, siłę przyciągania. A więc miłość, bliskość, smakowanie piękna, łechtanie swojej próżności, pławienia się w pysze. Brylowanie w towarzystwie, satysfakcja płynąca z umiejętności wpływania na ludzi, robienia na nich wrażenia. Manipulowania. Postępowanie, które  daje napęd, szwung, odlot. Poczucie, że się panuje nad sytuacją, sobą, życiem.

Prawda jest jednak taka,że bohater nie potrafi wyjść poza swoją naturę,  możliwości, talenty. Jest w takim punkcie, że musi stać się typem wampirycznym. Więcej bierze niż daje. Taka jest kolej rzeczy, gdy ciało zawodzi estetycznie i fizycznie, a umysł jest bezpłodny. Człowiek wypalony nie jest już wykrzesać z siebie nic więcej. Rozdał, roztrwonił co miał. Może być jedynie sprawnym krytykiem teatralnym, bez nadziei na jakikolwiek rozwój, zmianę. Może wzbudzać litość, nie wzbrania się wykorzystywać samoponiżenia, aby tylko utrzymać uwagę słuchaczy. Donosi,że na żonę nie może patrzeć bez wstrętu i obrzydzenia, z dorosłymi dziećmi nie ma kontaktu, jakiejkolwiek więzi. Jest emocjonalnym i intelektualnym trupem, tyle że z rozbuchanym ego, dużymi ambicjami, wybujałymi pretensjami. I ma tego świadomość. Tęskni za intensywnością młodości. Przystosowuje się więc i improwizuje, spontanicznie zmienia swoje życie. Instynktownie podąża za podnietami. Obiektami pożądania. Snuje swoje fantazje. Smakuje je i karmi się nimi. Bawi.

Szymon Kuśmider fascynująco opowiada, sprawiając, że jego bohater nie jest typem żałosnego, starzejącego się lubieżnika, pijaka, zblazowanego cynika ale interesującym inteligentnym mężczyzną pragnącym się ratować w obliczu nadciągającej nieuchronnie starości, samotności, umierania i cierpienia. Szukającego ratunku dla siebie. Punktów zaczepienia stymulujących jego witalność, podtrzymujących chęć do życia. Uzasadniających to życie, nie chcące być tylko same dla siebie. Nie sięga do wspomnień ale do pamięci emocji i ciała. Do wyobraźni, która pozwala tworzyć symulacje, wymyślać alternatywne światy, fantazje dla zaspokojenia, spełnienia. To pozwala mu odwlec to, co nieuniknione. To pomaga zapomnieć o wszystkim, co niechciane. Snucie opowieści i robienie wrażenia na słuchaczach, hipnotyzowanie ich pozwala mu dalej żyć.

Ta historia jest wampirycznym pokarmem artysty, człowieka. Dowodzącą, że nieśmiertelność jest możliwa, gdy potrafi się niepostrzeżenie wniknąć w drugiego człowieka i dalej w nim, poprzez niego żyć. Twórca wie, że sztuką jest przykuwaniem uwagi, przede wszystkim dawaniem siebie. Sztuką jest też przyjąć ten dar. Wtedy rzeczywiście tworzymy świat wampiryczny. Jedni czerpią napęd życia od drugich. Może nim być wszystko: prawda, piękno, miłość, bliskość. Dokonuje się twórcza wymiana energii. W tej historii wiedza, doświadczenie, urok, charyzma bohatera za młodość, świeżość piękno, bliskość słuchaczy. Każdy ma coś do zaoferowania i może to przekazać, ofiarować tym, którzy tego potrzebują. Jak robił to św. Mikołaj ze swym majątkiem. I Conor McPherson tą sztuką. Jak Szymon Kuśmider swym aktorstwem. Co każdy z nas może od siebie innym dać? Co daje, nawet nie wiedząc o tym? Powodzenia:)

Panie Szymonie, udało się, bardzo się udało. Wszystkiego dobrego w dalszej pracy*!!!


ST.NICHOLAS Conor McPherson

tłumaczenie: Elżbieta Woźniakreżyseria: Weronika Kuśmider
wykonanie: Szymon Kuśmider

premiera: 19.12.2017

*Spektakl wieńczy 25-lecie pracy artystycznej Aktora.

  zdjęcie : Magdalena Franczuk

ON STUDIO teatrgaleria


W foyer Teatru Studio teatrgaleria przygotowano prostą ekspozycję składającą się jedynie z butów bez pary, ustawionych na metalowych, ażurowych  różnej wielkości postumentach. Wśród nich pojawił się ON, jej pomysłodawca i twórca. Sam w sobie wykreowany interesujący obiekt artystyczny. Ubrany  w szpilki lakierki, w habit zakonnika swobodnie narzucony na gołe ciało, z fryzurą stylizowaną na mnicha, twarzą skupioną, nieobecną, nie zdradzającą wyrazu, ujawniającą właściwości. Bulwersuje, zaciekawia samą swoją obecnością, powierzchownością, sposobem poruszania, wyrażania. Długo milczący, zadumany przechadza się samotnie nonszalancko paląc papierosa, prowokacyjnie pijąc wino. Jakby czekał aż się zresetujemy, przyzwyczaimy do nowych okoliczności, oswoimy z tą formą. Żywy eksponat wśród martwej natury rzeczy, należących do osób zabitych w atakach terrorystycznych. To taka koncepcja. A właściwie sztuka konceptualna. I ON, ten, który objaśnia naturę świata, sam przez siebie będący jego wytworem, konstruktem, wyrazem, sam dla siebie Bogiem, religią według własnego zamysłu, celu, przeznaczenia w kontrze do hipokryzji i obłudy świata, który dopuszcza do zła, krzywdy, cierpienia o czym mówi beznamiętnym, ściszonym ale pewnym siebie  głosem bez emocji, bez uczuć. Pyta po to tylko, by oznajmiającym tonem potwierdzić swoją rację grzęznącą w długich pauzach, zamyśleniach, misternie tworzonych pozach. Kontrowersyjny, irytujący, bulwersujący. Inteligentny mentalnie, pusty emocjonalnie. O świecie, ludziach, ich relacjach mówiący z poczuciem wyższości. Tego, który wie jak jest naprawdę.

I choć wykład dotyczy zjawisk kontrowersyjnych, bolesnych, współczesnych wyrażonych autorskim językiem, wyszukanym stylem, to nie budzi emocji. Konstytuuje obojętność. Wycisza zainteresowanie. Wygasza zaangażowanie. Sam jest dla siebie jak sztuka dla sztuki. Nie oczyszcza, nie burzy, nie buduje. Stwierdza, zauważa, konstatuje. Przychodzi i odchodzi jak moda, trend, kierunek sztuki. Grzęźnie w magmie znudzenia, znużenia. Wyczerpania. Wypalenia. Ostentacyjnie oskarżycielski, krytyczny. Z argumentami, faktami, z którymi się nie dyskutuje. Z oczywistościami, których się nie podważy.

Przeestetyzowana forma buduje dystans. Wyznacza granice. Sama siebie unieważnia. Mimo że ilustruje doskonały tekst aż nadto pieczołowicie, kongenialnie. Paradoksalnie oddala, nie przybliża pozwalając artyście na pełną wolność. Bez prawa do ingerencji. Współuczestnictwa. A każdy z widzów, wolny, oświecony musi dopiero się zdefiniować, określić i wyrazić. Opuszczony, samotny. Wyalienowany i bardzo smutny. Zgnębiony. Przywalony ciężarem problemów, których w pojedynkę nie sposób rozwiązać.

I te wyeksponowane pojedyncze buty ofiar są jak trofea zła tego świata, sztuki, która je używa, by nas przestrzec, uczulić, uwrażliwić, bo każdy z nas może być użyty, wykorzystany i unicestwiony w swym jestestwie na potrzeby tych, którzy zupełnie inną mają koncepcję na konstrukcję tego świata, w nim relacji, systemu wartości.

Tekst Stanisława Ignacego Witkiewicza okazał się profetyczny. Artysta antycypował. Złowieszczo dokładnie, celnie opisał naszą rzeczywistość. Niewielkie zmiany, wtręty współczesne, uczyniły go tylko bardziej czytelnym, jasnym. Bolesnym. Istnieje od wielu lat, niestety wybrzmiewa bardzo rzadko. I paradoksalnie, to on przykuwał największą uwagę. Forma i jej kontekst wypowiedzi scenicznej,  ekstrawaganckiej, wyszukanej, prowokującej, w takiej odsłonie już nie działa. Nie jest czytelna. Nie robi wrażenia. Co prawda tworzy nieprzystawalną do normalności atmosferę niezwykłości, obcowania z czymś wyjątkowym, ni to ze snu, ni jawy, hipnotycznego transu ale poza ciekawością nie wzbudza emocji. Zaprzecza w praktyce teatralnej teorii czystej formy.

Na koniec artysta zdejmuje buty, zrzuca habit i tak zresetowany, gotowy do szukania nowych inspiracji, wyzwań, trendów, spokojnie wychodzi. Wyczerpał temat. Potrzebuje nowej koncepcji. Wszystko jest w ciągłej zmianie więc i on musi jej się poddać, ulec. Ale i my również. Wychodzimy więc z teatru, ON I ONI, z siebie. Zadając sobie pytanie kim, po co i jak jesteśmy. By szukać nowej formy dla starej, wciąż aktualnej treści.  Przeciw zagrożeniu wyparcia z nas, ludzi, człowieka. Dla  próby ocalenia wyższych wartości rugowanych przez masową kulturę, pęd życia, wszelkie inne, również poza kulturowe zmiany. Dla zachowania radości bezpośredniego, naturalnego, prostego zaangażowania w życie, uczestniczenia w sztuce. Nie będzie łatwo. Nie będzie lekko. Znieczuleni, znudzeni, oswojeni z przemocą, wojną, terroryzmem potrzebujemy  dzisiaj bardzo mocnych, wyrafinowanych środków, które mogłyby wybić nas z tego nieludzkiego stuporu obojętności. Powodzenia.:)


ON według Stanisława Ignacego Witkiewicza
reżyseria i scenografia: Radosław Maciąg
wykonanie: Mateusz Smoliński

zdjęcie: STUDIO teatrgaleria

niedziela, 25 lutego 2018

roz/CZAROWANIE TEATR OCHOTY


Na pustej kameralnej scenie Teatru Ochoty wylądowała kapsuła czasu. Otwarta jak Puszka Pandory. Niezwykła, lśniąca, mieniąca się odbijanym, zmiennym światłem, zwichrowana komnata królewska. Miejsce metamorfozy. Przejścia. Prawdy. Wyczarowała bajkowy awers i życiowy rewers losu ludzkiego. Dobra i zła. Złożoność doświadczania, niejednoznaczność postrzegania, ból poznania. Pięknie, mądrze, bezkompromisowo zderzyła czyste człowiecze marzenie, czułe pragnienie z realiami natury ludzkiej, ślepym losem. Trudem, niemożnością spełnienia. Przeznaczeniem.

"Dawno, dawno temu, kiedy na świecie nie było jeszcze ludzi, istniały dwie krainy. Jedna należała do kruków, a druga do łabędzi. Jedna była czarna, a druga biała. Jedna usypana była z ziemi, a druga ze śniegu..." Wszyscy chyba kochamy bajki. Ich wzruszającą prostotę, nie do odrzucenia morał. Piękno. Prawdę zaklętą w metaforze. Odwoływanie się do wyobraźni. Spektakl korzysta z tego bogactwa wiedzy o świecie i człowieku, reguł rządzących nimi. I opowiada uniwersalną historię bez happy endu. Raczej triller psychologiczny o losie ludzkim. Gdzie ignorowanie norm, przekraczanie granic, łamanie zakazów kończy się tragicznie/królewna/, wyśniona miłość trudnym do zniesienia cierpieniem/służąca/, karmiona latami zemsta niespełnieniem/sługa/, matczyna miłość gorzki ma smak i niszczący charakter/macocha/ a ojcowie są nieobecnymi gigantami, bogami poza zasięgiem miłości dzieci i ich nie ocalą, nie uchronią przed popełnianiem błędów prowadzących do zguby. Każdy tak naprawdę zdany jest na siebie, ma własną historię, która go ukształtowała i motywuje jego postępowanie, prowokuje zachowanie, nieodwracalne czyny.

Prawda ma tu gorzki smak, życie brutalny wymiar. Nawet marzenie okazuje się złudą prowadzącą na manowce. Do rozczarowania. Bo na nic zda się czarowanie, zaklinanie rzeczywistości. Pragnienie dobra, szczęścia, miłości. Przeznaczenie i tak dopada bohaterów. Odpłaca im pięknym za nadobne. Przy czym poznajemy przyczynę tego stanu rzeczy. Upadku. Trzeźwego obudzenia. Straty złudzeń, nadziei gdy wszelkie zasłony kamuflaży, przemilczeń, manipulacji opadają. I znów dowiadujemy się, że nie można zmienić ludzkiej natury, oszukać jej, zignorować, bo mami nas obietnicą nie do spełnienia. Nie można uciec od przeznaczenia, bo każdy sam sobie je wykuwa. Życie to kompromis, układ, gra, walka, pakt. Balansowanie. Na konkretnych warunkach. Cała reszta to fantazjowanie. Bajanie. Krótko działające endorfiny. Pogoń za odreagowywaniem, rekompensatą,  ratunkiem. Ucieczka od czyhającego zła.  Jest w formie bajki jakaś rozbrajająca czułość, tkliwość, która pozwala znieść prawdę z dystansem, w poczuciu bezpieczeństwa oswajającego zło świata ludzkiego. 

Ten spektakl będzie się wszystkim podobał. Na pewno nikogo nie rozczaruje. Wspaniale skomponowany tekst Grzegorza Staszaka dał fory budowaniu złożonych, ciekawych, barwnych postaci aktorom, którzy ze swych zadań wywiązali się znakomicie. Dramatyczna, mroczna, przejmująca królewna Karoliny Baci jest nie tylko bajkową ale i współczesną śmiałą dziewczyną mocno doświadczoną z powodu zuchwałości, przekraczania granic, ignorowania zagrożeń. Miała wszystko, została z niczym zraniona bardzo boleśnie, głęboko. Zupełnie odwrotnie niż jej radosna, ufna, ciepła służąca Małgorzaty Kowalskiej, która nie mając nic marzyła o wszystkim ale i tak za odwagę bujania w obłokach przez los została ukarana. Wszystkiemu winne są matki, ich złe wychowywanie, kształtowanie dzieci. Ich nieobecność, śmierć zostawia pustkę nie do wypełnienia. Brak miłości, czułości, wieczną tęsknotę za nią/królewicz, królewna/. Obecność wypacza spojrzenie na życie, w nim swoje miejsce. Rozbudza złudne nadzieje. Oczekiwanie, że można więcej otrzymać, niż się na to zasługuje, mimo że są intencje czyste, serce dobre, charakter nieskażony/służąca/. Znienawidzona przez otoczenie, nieszanowana, poniewierana i obrażana królowa Diany Zamojskiej to niespełniona, potencjalnie idealna matka lecz i ona nie jest w stanie przywrócić swemu dziecku życia dwa razy. Nie uratuje go jej bezgraniczne oddanie, pełne poświęcenie, bezwarunkowa miłość. Bo jest intencjonalna, deklaratywna, wyidealizowana. W istocie prawda jest inna, bardziej prozaiczna i bezwzględna. Czyni królową winną, odpowiedzialną, niedoskonałą. Ojców fizycznie nie ma, podobnie jak w naszej współczesnych czasach, lecz odgrywają decydujące znaczenie jako figura autorytarna, silna, władcza. Jest punktem odniesienia, autorytetem, o którego miłość się zabiega, o uwagę, akceptację walczy. Jest ukrytym, niewidzialnym ośrodkiem motywującym do działania i do naśladowania. Ale i ojcowie nie są w stanie ocalić swoich dzieci. Są przyczyną ich klęski. Trzeźwego ratunku. Powrotu na ścieżkę rozsądku i powinności. Bo jeśli nawet rzeczywistość okrutnie rozczarowuje, to należy chwytać się każdego kompromisu aby dać szansę przetrwaniu. Łukasz Borkowski w roli służącego jest wyrazisty, podstępny, dwuznaczny. Jakub Hojda jako królewicz naiwny, miękki, ambiwalentny. Bohaterowie ubrani w proste czarno lub białe kostiumy wzbogacone piórami, pomysłowe peruki, znaczące korony doskonale wpisują się w przekraczającą czas i formę konwencję. Reżyserka, Annę Wieczur-Bluszcz, sprawnie prowadzi ich od czarowania do dojrzewania. Od bajkowego dziecięctwa do znojnej dorosłości. Pierwsze jest cudownym snem, marzeniem, pełnią. Drugie samym mozołem, bagnem życia.

Piękny to spektakl, pięknie zainscenizowany. Bajeczny balsam na stęsknione dobra, piękna, miłości serce, lodowaty kubeł starych lęków na sponiewieraną, wypieraną z ciała współczesną duszę.

roz/CZAROWANIE
reżyseria: Anna Wieczur-Bluszcz
scenariusz: Grzegorz Staszak
scenografia i kostiumy: Ewa Gdowiok
muzyka na żywo: Joanna Kamińska
konsultacje choreograficzne: Kamil Wawrzuta
konsultacje perukarskie: Jaga Hupało
asystentka reżyserki: Diana Zamojska

obsada: Karolina Bacia, Łukasz Borkowski, Jakub Hojda, Małgorzata Kowalska, Diana Zamojska

premiera: 23 lutego 2018

fot. Tomasz Słupski

BIBLIA.RDZ.12-25 ZADARA NOWY TEATR CENTRALA


BIBLIA.RDZ.12-25 to część druga projektu Nowego Teatru i Centrali w reżyserii Michała Zadary. 

Uff, po pierwszym spotkaniu, w trakcie którego wszyscy uczestnicy, duzi i mali, napracowali się  bardzo przy malowaniu teatralnego obrazu stwarzania świata według boskiego planu, przyszedł czas na odpoczynek. Jednak aktywny, też zaangażowany. Tym razem słuchamy, patrzymy. Wizualizujemy sami dla siebie słowa, zdarzenia, sytuacje.  Myślimy. Być może zadajemy ważne, trudne pytania. Jakie? Każdy zna tylko swoje. 

Artyści stworzyli warunki, by i tym razem wyobraźnia została pobudzona, by to w jej obszarze rozgrywały się kolejne zdarzenia. Nastrojowe światło buduje przyjemny, kameralny klimat. Wchodzimy w przestrzeń sceny, która jest umieszczona pod tym samym, jak w części pierwszej, wielkim, białym namiotem z oknami otwartymi na niebo, z wygodnymi, miękkimi pufami, które zapraszają do zajęcia miejsca. Wszędzie czekają kartki do kolorowania,  kredki, w centrum leżą duże, czarne, winylowe płyty, stoi stary, w drewnianej obudowie adapter, który uruchamia dziewczynka, Maja Amsterdamska.  Z offu dobiega głos Michała Zadary, który opowiada, co wydarzyło się w księdze rodzaju 12-25. Reżyser wchodzi we wszystkie, bardzo różne role. Zmienia głos, płeć, raz jest dorosłym, raz dzieckiem, kobietą i mężczyzną, a nawet samym bogiem. Treści są trudne, nie do końca jasne. Być może nie wszystkim znane a więc po raz pierwszy słyszane. Prawdopodobnie w każdym prowokują pytania, ale tylko swoje wypowiada głośno dziewczynka. W międzyczasie razem z innymi dziećmi koloruje, rysuje. Niby bawi się a jednak uważnie słucha. Tak jak wszyscy pozostali. Czuwa. Przykuwają  uwagę  dzieci i dorosłych wyświetlane ponad nimi gwieździste niebo, ilustracje Sodomy i Gomory, płonącego miasta. Identyfikowane są z tym, co znają, niedawno widzieli, jak pożar w Los Angeles oglądany poprzedniego dnia w telewizji czy internecie. Bo przenikają się biblijne treści ze współczesnością. Odnoszą się do intuicji i wiedzy. Natury ludzkiej. Prowokują odwieczne pytania, co jest ludzkie, co boskie. I dlaczego jest jak jest. Jaki mamy wpływ na przebieg zdarzeń, nasze życie, losy świata. Przeżywamy indywidualnie swoje wyobrażenia powstałe na zadany temat ale wspólnie, razem. Nie dzielimy się nimi. Pozwalamy, by się narodziły w nas i tam wybrzmiały, pozostały. 



Opowieści o Abrahamie, Sarze, Hagar, Ismaelu , Izaaku, Locie, Sodomie i Gomorze, wśród których obecny jest Bóg i jego aniołowie, są niezwykłe. Słuchowisko skierowane jest do dzieci a dotyczy przecież świata dorosłych. Przyznajmy, jest brutalny, okrutny, w którym seks i występek, grzech i nieposłuszeństwo nakręcają spiralę przemocy. Sprawdzają przymierze człowieka z Bogiem.  Dobrze, że sceny mrożące krew w żyłach nie są pokazywane, grane. Wypowiedziane brzmią wystarczająco groźnie. Jak bardzo, każdy uzmysławia sobie sam. 




Teraz będziemy czekali na dopełniający, ostatni spektakl, który mamy nadzieję zobaczyć pod koniec marca 2018 roku. A więc już niedługo. Czas tak szybko mija!! 

BIBLIA.RDZ.12-25

Reżyseria, scenariusz, projekcje: Michał Zadara
Głos: Michał Zadara
Występuje: Maja Amsterdamska
Scenografia: Robert Rumas
Muzyka: Jan Duszyński, Michał Zadara
Asystentka reżysera: Michalina Żemła

Produkcja: Fundacja Nowych Działań
Koprodukcja: Centrala, Nowy Teatr

foto: Maurycy Stankiewicz

czwartek, 22 lutego 2018

DRUGI ŚWIAT TG.LYNX NOWE EPIFANIE 2018


DRUGI  ŚWIAT to znaczy inny, alternatywny. Ale obcy czy znany, gorszy czy lepszy, zrozumiały, doświadczony? Świat Wschodu czy Zachodu, wewnętrzny czy zewnętrzny, osobisty czy zbiorowy, subiektywny czy obiektywny? Ja dla ciebie czy ty dla mnie?

Teatr TG.LYNX z Holandii w swym spektaklu podjął ciekawy i ważny temat postaw jednostki, człowieka żyjącego w krajach Europy Wschodniej, a konkretnie w Polsce i NRD po drugiej wojnie światowej wobec totalitarnej władzy, która łamała kręgosłupy moralne, modelowała systemem wychowania, kształcenia, regulowania i restrykcyjnego kontrolowania relacji państwo obywatel. Przeprogramowała mentalnie człowieka, stworzyła homo sovieticus. Dobrze, że ten spektakl powstał, został pięknie zagrany, zaśpiewany/MURY Jacka Kaczmarskiego po polsku/, przedstawiony. 

Spektakl obrazuje uwikłanie jednostki w socjalizmie. Problem zdrady, lojalności, odpowiedzialności. Przyjaźni i miłości. Nie jest łatwo dziś wykazać, co jest prawdą co fałszem. To skomplikowane. Twórcom udało się pokazać postawę wynikającą z wiary w system, któremu ludzie chcą pomagać, służyć a w związku z tym świadomie akceptują jego zasady, system wartości, prawa i obowiązki /Monika, Niemka z NRD, kolaboruje ze STASI, przenika do struktur organizacji STOWARZYSZENIE KOBIET DLA POKOJU, donosi/ oraz postawę oporu, buntu polegającą na nielegalnej, zakazanej działalności, poprzez którą jednostka stara się z systemem walczyć, robiąc wszystko, co jest w jej mocy, na miarę sił i możliwości/Anna, Polka, artystka, powiela i rozprowadza książkę „1984” Orwella /. W każdym przypadku konkretna postawa wynika z historii życia bohaterek sztuki, ich rodzin. Mniej lub bardziej świadomych wyborów. Monika, urodzona w 1945 roku, nie poznała ojca/dziecko gwałtu?/, wychowywana była najpierw przez babcię, która wierzyła w partię, później  kształtował ją dom dziecka. Anna to artystka, z sukcesem wystawiająca swoje prace w kraju i zagranicą. Duch niezależny i wolny. Związki Moniki i Anny z ich mężczyznami i przyjaciółkami pokazane są pobieżnie, ale odzwierciedlają komplikacje życiowe, których są przyczyną. Donosicielstwo, szantaże. Detlef Moniki to zimny, nieprzystępny ubek, nie chce nawet zdradzić jej swojego adresu zamieszkania. Bob Anny jest Holendrem, co rodzi wiele problemów/paszport, gdzie być :w Polsce czy w Holandii?/.

Aktorki wspaniale poradziły sobie z piekielnie trudną problematyką, zakresem tematycznym, materiałem tekstowym, koniecznością grania podwójnych ról, bo spektakl jest komunikatywny, ciekawy, atrakcyjny. A przy tym wyważony, nie epatujący ekstremalnymi emocjami. Artyści przedstawiają, inscenizują, zestawiają fakty a nie oceniają, nie krytykują, nie piętnują. Nie gloryfikują postaw właściwych, pożądanych. Pokazują raczej tragizm konsekwencji sytuacji, w jakiej znaleźli się ich bohaterowie bez swojej winy, dokonanych przez nich wyborów w kontekście skutków zarówno dla jednostek/Anny i Moniki/, jak w szerszym, ogólnoludzkim czy narodowym wymiarze/morderstwo Popiełuszki, cynizm, bezkarność decydentów, władzy: Wojciech Jaruzelski, Czesław Kiszczak, w innym obrazie: Erich Honecker, Nicolae Ceauşescu/. Wszelka ocena dokonuje się automatycznie w nas, widzach. Nasuwa się nienachalnie, powoli, będąc wynikiem logicznej kompozycji scenicznej, nieuniknionej sekwencji zdarzeń, zestawionych informacji, konfrontowanych postaw i chwyta za gardło. To duży atut spektaklu, gdy pozwala widzowi dojrzeć samodzielnie do wniosków, dociec konsekwencji, zauważyć niebezpieczne skutki na przyszłość. Wartościować. Dokonywać oceny moralnej. Można powiedzieć wtedy, że sztuka wypełniła powinność, spełniła swoją misję. Czegoś nauczyła. Nie jest obojętna, reaguje na zło najlepiej jak potrafi, wykorzystując nowoczesne, różnorodne środki wyrazu: wideo, dokumentalne filmy, wywiad, animacje, śmiałą dramaturgię/płynne przeplatanie kilku życiorysów, w różnym miejscu i czasie/, pomysłowa, umowna, minimalistyczna scenografię/np. wyświetlane na ekranie aranżacje pomieszczeń /, kilka rekwizytów/kwiatek, goździk, flaga, zabawka, telefon/, zmieniane kostiumy i peruka zakładana na scenie, muzyka/również wykonywana na żywo/.

Twórcy obawiają się możliwości odrodzenia totalitaryzmu w Europie. A ma ono źródło również w nierozliczonym, powojennym, narzuconym siłą porządku społeczno-politycznym. Bowiem sprawcy nie zostali osądzeni, ukarani. Nie czują się winni i nie ponieśli żadnej odpowiedzialności/przywołana wypowiedź Kiszczaka/. Ci, którzy rządzili i ci, którzy ulegali tym narzuconym rządom; zwykli, normalni obywatele. Anna przygotowała listę 160 000 osób, jeśli są niewinni, mają szansę to udowodnić. Nie można powiedzieć przecież, że nic się nie stało. Zbrodnia, która się dokonała a nie została rozpoznana, nazwana, napiętnowana, przyczynia się do akceptacji zła. Powoduje, że nadal się będzie ono odradzać i rosnąć w siłę. I pozwala odsuwać od siebie odpowiedzialność, gmatwać skutek z przyczyną i mówić, że to nie ja to ten drugi człowiek, świat, system jest winny. 

Może łatwiej jest z zewnątrz, w tym wypadku Holendrom, szeroko, wnikliwie spojrzeć na to, co w ludziach za żelazną kurtyną decydowało jak mają postąpić w określonych warunkach, konkretnych sytuacjach. Dla  Europy Zachodniej to jest ten drugi świat. Tak jak Europa Zachodnia była dla Wschodniej przez długi okres czasu rajem, ziemią obiecaną, tym drugim, lepszym, nieznanym dobrze ale upragnionym światem. Można powiedzieć, że ten podział jeszcze nie został do końca zniesiony. Tym bardziej jest ważne, by zrozumieć można było, co się wydarzyło po obu stronach formalnie nieistniejącej już dziś granicy. Jednak lęki, obawy, mury, granice, przeszłość są nadal w ludziach. A wtedy ten świat zła, zniewalający człowieka, całe narody, regiony budzi się. By nas przed nim przestrzec, pokazać nam jego nierozpoznane, podstępne, nierozliczone do końca, cynicznie odsuwające od siebie odpowiedzialność oblicze powstał ten spektakl.

Dlaczego nie u nas, w Polsce? 


DRUGI ŚWIAT 

Koncepcja: Julia Van de Graaff de Graaff, Gonny Gaakeer
Tekst Moniki: na podstawie książki „Geschützte Quelle” Ireny Kuktz i Katji Havermann
Tekst Anny: na podstawie wywiadów Julii van de Graaff
Adaptacja: Julia van de Graaff, Gonny Gaakeer, Leen Braspenning, Johann Van Gerwen
Dramaturgia: Jannet van Lange
Reżyseria i scenografia: Leen Braspenning i Johann van Gerwen
Muzyka: Radek Fedyk
Projekcje: Johann Van Gerwen
Światło: Nik Tenten i Robin Kiezebrink

Występują: Julia van de Graaff i Gonny Gaakeer

Za stronę muzyczną spektaklu odpowiada multiinstrumentalista Radek Fedyk, który zabiera widzów w podróż w świat jazzu, muzyki ludowej, bigbit-u i punka z NRD.

premiera: 2016 w HOLANDII

Goscinnie w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski

poniedziałek, 19 lutego 2018

ROKCY BABLOA TEATR ALATYR


Teatr prywatny, produkcja niezależna, autorska, boje o przetrwanie  wypracowały tym spektaklem niezwykłe artystyczne wydarzenie. Zgrabne dramaturgicznie, formalnie minimalistyczne, emocjonalnie gorące. Maksymalnie angażujące. Niosące  otuchę, nadzieję. Budujące pewność siebie. Ofiarujące ten zaskakujący naddatek, wartość dodaną w postaci niewymiernej a jednak odczuwalnej energii pozytywnego oddziaływania. Doskonałej zabawy, twórczej nauki. Przekonania, że marzenia warto mieć, ale trzeba bardzo ciężko pracować, by móc je zrealizować. A co najważniejsze nigdy się nie poddawać. Walczyć o siebie, o to co się kocha.

Publiczność  doświadcza radości. Autentycznej, pierwotnej, naturalnej. Doskonale się bawi. Utożsamia się, przejmuje losami bohaterów. Czuje się z nimi związana. Mocno przeżywa znaną historię Rocky'ego Balboa z filmu ROCKY z Sylvestrem Stallone w kultowej roli głównej. Bo to on i jego film, osoba i życie jest inspiracją spektaklu. Atrakcyjne treści, szczegóły związane z okolicznościami powstania filmu, biograficzne monologi Bartosza Budnego, Michała Karczewskiego i Rafała Pietrzaka, ich barwne osobowości, sprawność, kondycja, dynamiczna, przybierająca różnorodną, sugerującą improwizowaną formę gra aktorska decydują o tym, że narracja jest wciągająca, akcja wartka, obraz intrygujący, barwny, żywy. Tempo drakońskie, zmiana granych postaci imponująca. Lekkość, naturalność, poczucie humoru czyni ją bardzo osobistą, intymną. Nie czuje się, że sztuka jest grana w klaustrofobicznych warunkach małej sceny, minimalistycznej scenografii, przy użyciu niezbędnych rekwizytów, skromnych ale charakterystycznych kostiumów, spontanicznie na oczach widzów zmienianej charakteryzacji. Paradoksalnie wszelkie ograniczenia wyzwalały inwencję, wyobraźnię, kreatywność i unieważniany wszelkie niedostatki. Sceny są wyraziste, mocne, zabawne. Przekonujące. Porwała wszystkich końcowa walka na ringu. Metaforyczna i prawdziwa, bo Rocky jest każdym z nas, nie wygrywa pojedynku ale jednak zwycięża. Udowadnia, że ma charakter. Pasję. I zdobywa miłość swego życia, którą w spektaklu jest naturalnej wielkości człowieka dziewczyna lalka. Prostota, bezpośredniość, szczerość rodzi siłę oddziaływania przekazu. Powoduje, że widz bohaterom wierzy i współodczuwa. Dokonuje projekcji ich doświadczenia na swoje życie. I odwrotnie. Każdy przecież przeżywa mocno swoje niepowodzenia, chwile zwątpienia, zawody, złośliwość losu, nieprzewidywalność fatum. Musi coś z tym zrobić. Naginać się jak myśląca trzcina do realiów życia. Jednak poszukiwanie tego kim się jest, co się lubi robić, co sprawia przyjemność powoduje, że wszelkie  porażki, klęski przestają mieć znaczenie. W walce nie tylko ważny jest zwycięzca ale to o co toczy się gra. Wszyscy wygrali miłość do tego, co robią, do sztuki. Rocky miłość do dziewczyny, Stallone'a kariera nabrała rozpędu, rola i film przyniosła mu sławę. Młodzi aktorzy stworzyli zgrany zespół, założyli teatr, wystawiają autorskie sztuki. Mocno cieszy sukces, silnie odczuwa się chwile euforii. Szczęścia. Harmonii ze sobą samym i światem.


Spektakl niesie prawdę uniwersalną. W gruncie rzeczy prosty wzór na to, by mimo wszelkich przeciwności, ograniczeń, trudów, być szczęśliwym człowiekiem.  Mieć efekty, satysfakcję, osiągać cele. Widzowie czują prostotę koniecznych wyborów i skomplikowaną, bardzo trudną drogę dążenia do ich realizacji. Sami mają podobne doświadczenia. Nieustannie się uczą, poszukują pracy, która oprócz stabilizacji i zabezpieczenia bytu sprawiałaby im przyjemność, była ich pasją. Ale to nieustanne dociekanie istoty siebie i znalezienie jej, robienie w życiu tego, co rozwija i daje radość, samo w sobie dodaje siły, uspokaja, wzmacnia. Przewartościowuje dotychczasowe życie, zmienia hierarchię, system wartości. Pozwala cieszyć się najmniejszym sukcesem, najdrobniejszym postępem w wysiłku dążenia do obranego celu. Nawet, jeśli się on ciągle oddala, nieustannie zmienia czy modyfikuje. Poza tym nie sposób zapomnieć, że życie jest ciężkie, szczęście nietrwałe, ulotne. Gonimy króliczka w pozycji żółwia odwróconego na plecy. A jednak człowiek czyni możliwym to, co wydawało się niemożliwe.

Sprawdza się przejrzysty, jasny i spójny scenariusz i reżyseria Jakuba Kasprzaka. Podbija serca żywiołowość obecności scenicznej aktorów. Ta determinacja, nieustępliwość, mozolne posuwanie się naprzód nie zawsze w zgodzie ze światem i samym sobą.  Mimo, że trzeba nieraz siebie i rzeczywistość nagiąć do własnych projektów. Czy projekty do siebie. Aktorzy nie mieli satysfakcjonującej pracy więc założyli teatr. Teatr nie uzyskał zgody do używania nazwy Rocky Balboa, więc zmienił ją. Spektakl powstał minimalnym kosztem. Artyści dają z siebie wszystko. Włączyli własne życiorysy, osoby, pomysły, narracje. Grają po kilka postaci. Ale grają, wciąż grają. Ciągle z takim samym entuzjazmem, zaangażowaniem, nadzieją.

Nie przegapcie tego spektaklu, nie pomińcie. Pokazuje triumf determinacji i woli. Miłości do sztuki. Teatru. Życia jakie się otrzymuje i dalej samemu ocala, tworzy i rozświetla. Powodzenia:)



ROKCY BABLOA 
Scenariusz i reżyseria - Jakub Kasprzak
Przestrzeń - Adam Karol Drozdowski
Muzyka - Paweł Jeleniewski
Produkcja - Paweł Klica

Obsada:
Bartosz Budny jako BARTOSZ BUDNY
Michał Karczewski jako MICHAŁ KARCZEWSKI
Rafał Pietrzak jako RAFAŁ PIETRZAK
Julia Sacharczuk jako JULIA SACHARCZUK (spektakle w Chorzowie i Warszawie)

Spektakl realizowany w ramach rezydencji w Teatrze Rozrywki w Chorzowie.
Spektakl otrzymał dofinansowanie ze środków Miasta Stołecznego Warszawa.
Spektakl bierze udział w 24. Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

niedziela, 18 lutego 2018

BIESY STUDIO teatrgaleria

Natalia Korczakowska konsekwentnie tworzy w formule teatru postdramatycznego.  Odważnie linkuje, wprost odnosi się do tego, co już zaistniało, zapadło w pamięć widzów. Jak każdy artysta inspiruje się sztuką innych artystów. Nie wypracowała dotąd własnego, odrębnego artystycznego języka scenicznego, całkowicie niezależnego od jakichkolwiek wpływów. Na razie komponuje czerpiąc zewsząd. Skutkuje to powstaniem inscenizacji, która jest abstrakcyjnym patchworkiem. Odbiorca może odnaleźć w nim wiele znanych sobie, ugruntowanych już estetyk teatralnych, konkretnych pomysłów, inspiracji scenicznych, aktorskich, reżyserskich, scenograficznych. Sztuka-co nie jest nowością, poza tym nikt nie obiecuje, że będzie łatwo, lekko i przyjemnie -jest wymagająca wobec widza, który ma trudne zadanie szukania sensu, znaczenia, uzasadnienia użytych przez reżyserkę technik. Ale ma też szansę samodzielnie tworzyć własne rozumienie spektaklu. Widz, o ile to możliwe,  nie powinien zniechęcać się, rezygnować  z teatralnej przygody śledzenia myśli, założeń, intencji twórców, mimo że podążając za nimi może się gubić, błądzić. Sam musi rozwikłać tę teatralną zagadkę. Zmagać się z nią. Jeśli tylko zechce. Jeśli starczy mu sił, wyobraźni, woli. Uporu. Cierpliwości. Niewykluczone, że do końca pozostanie dla niego tajemnicą o co tak naprawdę w tym spektaklu teatralnym chodziło. Wysiłki artystów  i oczekiwania  odbiorców niekoniecznie muszą skonfigurować się w jednej wykładni. Na tym to spotkanie polega, że jedni komponują, drudzy interpretują. Wszyscy wolni, niezależni. Każdy ma prawo inaczej  myśleć i co innego dostrzegać, rozumieć. Łączyć. Pamiętać.


Odnieść można wrażenie, że rzeczywistość BIESÓW Natalii Korczakowskiej jest niesłychanie płynna, nieokreślona, symboliczna. Usytuowana poza miejscem i czasem. Poza konkretem, który by ją precyzyjnie definiował, kongenialnie w rzeczywistości rozpoznawalnej więził. Jakby chodziło o wzór ogólny zjawiska, o archetypy ludzi, idei, zjawisk, problemów. Ich cechy szczególne odnajdujemy w  sygnalizowanych- treścią, obrazem, nazwiskiem, w zarysach portretów scenicznych bohaterów, w kompozycji sytuacji- mgnieniach, błyskach, nastrojach.

Spektakl ma ambicje wybicia się ponad banalność, nudę, kanon, ograniczony zakres konkretnego przypadku. Oczekuje od widza umiejętności kojarzenia, składania, indywidualnego wartościowania, tworzenia w nim samym obrazu teatralnego.  Zmusza go do spostrzegania, odczytywania, łączenia sprowokowanych scenicznie asocjacji. Widz ma szansę odnaleźć tu odniesienia do teatru Krzysztofa Warlikowskiego/np. plastikowe boksy Małgorzaty Szczęśniak, muzyka, kostium, charakteryzacja /, Krystiana Lupy/atmosferę zawieszenia, rozciągnięcia czasu, stuporu, nastrój dezorientacji, np. MIASTO SNU/, Maję Kleczewską/ Pempuś rzucający się na boks, stylizacja Kiryłowa,  Rasiakówna i Porczyk=końcowa scena jak z GOLEMA,/, Michała Borczucha/ gra Krzysztofa Zarzeckiego jak w spektaklu WSZYSTKO O MOJEJ MATCE/, Jędrzeja Piaskowskiego/sposób konstruowania postaci scenicznej, mówienia nią, alternatywnego ilustrowania, komentowania/, Castellucciego. Film, wideo, zbliżenia wykorzystują prawie wszyscy. Przez co wszystko wydaje się cytatem, jego rozwinięciem lub kolejną wariacją, a to właściwie jest normalne w teatrze postdramatycznym, czy sztuce w ogóle/wytnij, wklej, stwórz collage, nadaj nowe znaczenie, zinterpretuj/. Przy czym tylko najzdolniejsi, najbardziej doświadczeni i utalentowani aktorzy potrafią wnieść wiele od siebie, radzą sobie z trudną dramaturgią, znacząco decydują o wypadkowej postaci swojej roli. Takich aktorów ma obecnie STUDIO wielu.

Fenomenalna jest, ulegająca metamorfozie Halina Rasiakówna w roli Szygalewa,  z perfekcyjnym, wieloznacznym Bartoszem Porczykiem w roli Lembkego, który się pod koniec do niej upodabnia, staje się jej klonem, kopią. Ulega transformacji, przeistacza się w kolejnego wyznawcę ideologii /socjalizmu/Szygalewa. Metaforycznie i dosłownie. Istotny jest moment gdy się rozbiera, by na nowo mógł się narodzić. Nie można od niego oczu oderwać gdy staje się człowiekiem niepodobnym do siebie dawnego. Lembke,  zwykły, normalny człowiek, dał się przeprogramować. Bo Szygalew Rasiakówny jest narratorem przewodnikiem, podstępnym agitatorem, zdolnym nauczycielem, który potrafi nawet w opresji wpływać na ludzi tak, że mu ulegają. Łowi dusze dla nowej religii. Wpływa na nie niepostrzeżenie. Tak buduje swą nową armię wyznawców bies niebezpiecznych ideologii, rewolucji.

Świetna jest Irena Jun ze Stanisławem Brudnym jako przedstawiciele klasy i generacji, która nie ma już nic do powiedzenia, odchodzi w niepamięć, traci całkowicie znaczenie i wpływ na rzeczywistość.  Statyczne, niepotrzebne, zbędne. Takie, które można już tylko dotknąć, skrzywdzić, zignorować. Na którym można ćwiczyć swoje ekstremalnie wyrafinowane okrucieństwo, sprawdzając jednocześnie granice własnego znieczulenia na cierpienie ludzi, którzy na to nie zasłużyli.

Scena, w  której Nikołaj Stawrogin Krzysztofa Zarzeckiego opowiada matce o psychopatycznym zachowaniu w Petersburgu w pustym, zamkniętym plastikowym boksie robi ogromne wrażenie. Uczeń przerósł mistrza. Metodyczne, spokojne, pozbawione emocji relacjonowanie o zezwierzęceniu, zepsuciu, upadku jako człowieka swojej rodzonej matce jest dla niej torturą, doświadczeniem granicznym.  Wieńczącym eksperymenty na własnej duszy, psychice, wytrzymałości wydawałoby się normalnego, przeciętnego człowieka, jakim wydawał się być Nikołaj. Nic dziwnego, że Barbara Stawrogin chce wyjść, uciec przed spowiedzią syna. Uchyla drzwi, by zaczerpnąć świeżego powietrza, bo atmosfera wewnątrz jest dla niej nie do zniesienia.

Bies Nikołaja, swymi podszeptami sprawdzania granic człowieczeństwa doprowadził go ostatecznie do samobójczej śmierci.  Rzeczywiście, jako przywódca rewolucji, jakim go widział Piotr Wierchowieński, musiał sprawdzić się, wyzbyć resztek cech ludzkich. Każdy jego czyn krok po kroku przybliżał go do stania się idealnym cyborgiem tyranem, mogącym się zdobyć na absolutnie wszystko, na każde niewyobrażalne zło, wyrobił w nim gotowość na przekraczanie kolejnych granic, w końcu przekonał go, ze nie ma już żadnych. Znieczulił go, uodpornił, wzmocnił. I ostatecznie zniszczył.

Kiriłłow opętany jest biesem ateizmu, nihilizmu. Samobójstwo jest dla niego całkowitym wyzwoleniem. Uważa, że "jeśli Boga nie ma to wszystko wolno" a udowadniając nieistnienie Boga poprzez własne samounicestwienie staje się przydatny do wykorzystania przez system, który manipuluje, zarządza strachem. Robert Wasiewicz w tej roli w długich włosach, rozmemłaniu, niepewności nagości tworzy postać słabą, podatną na wpływy innych. Trudno uwierzyć, że jest Bogiem dla siebie samego. Jego postać zaprzecza naturze jego bohatera.

Szatow Marcina  Pempusia to postać tajemnicza, mroczna, niepozorna. Milczy, rzuca się, bawi czcionkami  drukarskimi/jest przecież z zawodu drukarzem/ jak nabojami wyłuskiwanymi z magazynku pistoletu, który obok złowrogo leży na podłodze. To w czarny garnitur ubrana figura socjalisty, krytyka Zachodu, który staje się obrońcą dziedzictwa chrześcijańskiego prawosławnej Rosji zostaje jednak brutalnie zamordowany. Traci swą misję. Choć samotny, smutny za życia był już osobą przegraną.

Piotr Wierchowieński jest uosobieniem człowieka opętanego władzą, zwolennikiem anarchizmu. To on inspiruje walkę ze starym porządkiem społecznym. Tomasz Nosiński nieprzekonująco o tym sygnalizuje. Ma moc, siłę. Trudno mu jednak uwierzyć. Przejąć się jego walką. Może dlatego ostatecznie się przegrywa? Zawsze coś lub ktoś zawodzi. Nawet ci najlepsi.

Zwłaszcza, że nie ma w spektaklu linearnej akcji, dialogów, związków przyczynowo skutkowych. Bohaterowie są właściwie tylko enigmatycznie, zdawkowo, słabo zarysowani. Jakby byli zdeformowanymi cieniami swych powieściowych pierwowzorów. Dominuje wielość nakładających się planów. Dodatkowo wyświetlane są projekcje, zbliżenia. Całość skonstruowana jest na wygłaszanych przez postaci opowieściach metaforycznych, deklaracjach, obrazach i muzyce ilustrujących ich stany emocjonalne, poglądy, racje. Na scenach, które z czymś konkretnym, namacalnym się kojarzą, coś przypominają i w konfiguracje znane, choć nie do końca wiadomo skąd, się układają. Majaczą napomknięte, niedopowiedziane, niewyjaśnione, niezrozumiałe, nieprzejrzyste. Wywołują nastrój niepokoju, grozy, koniecznej zmiany. Jakby były efektem deja vu. Lub snu.

Nic dziwnego, ze fragment tekstu, który bezpośrednio nawiązuje do naszej polskiej sytuacji nie elektryzuje, nie działa. Współczesny komentarz nie robi wrażenia. Sygnalizuje, że w naszą rzeczywistość też wpisane jest biesów działanie i jego niebezpieczne szaleństwo. Resztę mamy dopowiedzieć sobie sami. W sobie zdefiniować i  skomentować. Ocenić.


Powstał przeładowany asocjacjami teatr postdramatyczny, który mówi, że wszystko już było, się wydarzyło. To, co przeżywamy jest kolejną wariacją na ciągle ten sam temat rewolucji, alienacji jej bohaterów. Walki dobra i zła. Tworzy piękne sugestywne obrazy,  powidoki innych, wcześniej już gdzieś widzianych, przeżytych w innym czasie, w innym miejscu sceny rozsypujące się na niepasujące do siebie alogiczne części. Ale może to stanowi jego wartość i siłę. Właśnie niedoskonały, chropowaty, niejednoznaczny, nieprzenikalny, niezrozumiały do końca  staje się bliższy przeczucia, intuicji, życia, prawdy. Gdy to, co teoretycznie zrozumiałe, doskonałe w praktyce doświadczenia, w oglądzie wydaje się być swoim zaprzeczeniem. Rozwikłanie dlaczego tak jest a nie inaczej, zrozumienie tej niespójności  wymaga wysiłku. Lub wiary. Bo w sposób naturalny dążymy do jasności, logiki i sensu. Uporządkowania.  Zrozumienia. Nie chcemy pamiętać, że życie, świat jest chaotyczny, skomplikowany, niejasny. A ludzie samotni i rozśrodkowani, ciągle błądzą i gubią się w jego podstępnym splątania omamie. Tak też może być z tym spektaklem. Jego nieoczywistym, trudnym przekazem. Zwłaszcza, że BIESY Dostojewskiego i BIESY Korczakowskiej to dwa zupełnie odmienne estetyki, techniki stylistyczne. Pisarz całkowicie przenicowuje bohaterów, sytuacje, konteksty, motywacje i przyczyny. Nie daje oddechu, pola na niezależną wyobraźnię. Ta pedantyczna, szczegółowość, skończona dookreśloność domyka i skoblem blokuje wszelką wolność interpretacyjną. Dostojewski jest jak Szygalew, który siłą swego talentu i umiejętności uwodzi, nagina nas do swojej racji, nawet wbrew nam samym. Korczakowska uwalnia nas. Otwiera szeroko to, co ograniczało i daje nam wolność. Niedoskonałą, ułomną ale nieskończoną, naszą własną. Własną.


Obraz zagazowania rodziny Romanowów, stanowiący ramę spektaklu, jest metaforą okrucieństwa koniecznego przemijania. Zawsze związanego z gwałtem, bestialstwem, mordem. Chaosem. A jednak młody Romanow przemyka przez cały czas trwania spektaklu. Towarzyszy postaciom, przytula się do nich, siada na kolanach, bawi się z nimi. Na końcu zostaje sam, jeździ na hulajnodze.  Jak historia zatacza koła. Jego postać, duch jego jest niegasnącą wieczną, bo odradzającą się nadzieją, że jednak młode, czyste, niewinne pokolenie zastąpi to, co się już skompromitowało, zużyło, nie sprawdziło. Przegrało. I być może sprzeciwi się, oprze -wnikającym tak łatwo, tak podstępnie w ludzkie ciała i dusze -BIESOM.

BIESY FIODOR DOSTOJEWSKI
przekład: Adam Pomorski
reżyseria: Natalia Korczakowska
adaptacja: Natalia Korczakowska i Adam Radecki
dramaturgia: Adam Radecki
scenografia: Nicolas Grospierre, Olga Mokrzycka-Grospierre
reżyser światła: Aleksander Prowaliński
kostiumy: Marek Adamski
muzyka : Marcin Lenarczyk i Wojtek Zrałek-Kossakowski
reżyseria wideo: Marek Kozakiewicz
efekty specjalne:Andrzej Słomiński

obsada: 

Stanisław Brudny
Irena Jun
Tomasz Nosinski
Monika Obara
Marcin Pempuś
Anna Paruszynska
Bartek Porczyk
Halina Rasiakówna
Andrzej Szeremeta
Robert Wasiewicz
Krzysztof Zarzecki
Mirosław Zbrojewicz
Ewelina Żak

Premiera : 26.01.2018

plakat Teatru Studio, zdjęcia Krzysztofa Bielińskiego

środa, 14 lutego 2018

CIEMNOŚCI DEMIRSKI STRZĘPKA TEATR IM. S.ŻEROMSKIEGO W KIELCACH IMKA


Paweł Demirski z Moniką Strzępką spektaklem CIEMNOŚCI nawiązują do prozy Josepha Conrada. Sprawdzają czy świat się zmienił, czy nadal w ciemnościach błądzi akceptując współczesny kolonializm i niewolnictwo, które mają nową, bardziej wyrafinowaną, zawoalowaną formę. Konstytuuje dobrowolne i świadome podporządkowywanie się panującej demokracji w triumfie wolnej woli. Zgodnie z decyzją tych, którzy mają siłę, władzę, kapitał i ostatecznie pozostają nietykalni, niedostępni. Bogaci, cyniczni, bezpieczni, pozostają pewni swego. Zarządzają zagubionymi, żyjącymi w niepewności, strachu. Podział na wyzyskujących i wyzyskiwanych jest wyraźny, złowieszczy, beznadziejnie stały. Choć można odnieść wrażenie, że jedni i drudzy są temu stanowi rzeczy bardziej lub mniej winni.

Gorzka to konstatacja artystycznego rozpoznania, słuszna, celna ale bezowocna. Bo w formie refleksyjnej, ilustrującej nie przeraża, nie oskarża, nie wstrząsa.  Pozbawiona pointy nie roznieca żaru, który zagrzałby do boju, do zmiany.  Dziś tylko mocne, silne, radykalne działania mogą ludzi wybić ze stuporu bezsilności i mentalnego zniewolenia. Dać napęd poczuciu godności, poruszyć sumienie, zmusić do myślenia i działania.Tandem przedstawia, straszy a nie wysadza scenicznym przekazem żenującego status quo obecnej rzeczywistości, które dowodzi tylko, że wszystko od wieków, od zawsze tak ewoluuje, by ostatecznie nic się nie zmieniło. Jakby człowiek, ludzkość była zaprogramowana raz na zawsze, bez możliwości wprowadzenia jakiejkolwiek znaczącej korekty.

Artyści  multiplikują postaci Marlowa/ Tomasz Schimscheiner, Joanna Kasperek/ i Kurtza/Andrzej Konopka, Jacek Mąka/, by pokazać cechy wspólne głównych figur układu społecznego niezależne od czasu i miejsca. Postać obcego, innego, słabego a więc niewolnika, czarnego, kobiety, prekariusza na śmieciówce gra charakterystycznie, sprawnie, w adekwatnych kostiumach Magda Grąziowska a ciotkę doskonała, choć powtarzająca środki wyrazu z poprzednich ról granych w spektaklach Demirskiego i Strzępki, Anna Kłos-Kleszczewska. To zgrabny i ciekawy zabieg. Aktorzy nie zawodzą, wspaniale grają swoje role.

Wszystko, do czego Monika Strzępka z Pawłem Demirskim nas przyzwyczaili, ma tu łagodną, stępioną, analityczną, refleksyjną formę. I charakterystyczny język sztuki i rozwichrzona reżyseria nie mają już tej ostrości, zadziorności. Siły rozsadzania, oskarżania, niezgody, buntu. Jakby artyści stracili impet, serce, nadzieję, wiarę w to, że to działa.  I uznali, że trzeba szukać nowych sposobów komunikowania się z odbiorcami. Jednak to, co proponują nie zaskakuje, nie prowokuje, nie ma nowego kształtu i wyrazu, który by inspirował. Jest produkcją ładną, zgrabną, oczywistą, przewidywalną. Gładką. I łatwą do zignorowania. Estetyka kontynuacji, styl pozbawiony pazura jątrzącego, rozszarpującego święty spokój współczesnego człowieka nie niesie emocji, nie przeszywa energetycznym impulsem zmuszającym do działania, do zmian. Skutkuje obojętnością, nudą.  Znamionuje stagnację twórczą.

Paweł Demirski złagodniał, spokorniał, uległ. Zrezygnował ze wściekłości. Już nie jest furią niezgody, walki, opozycji. Okrzepł. Stał się siłą spokoju. Można odnieść wrażenie, że nie chce szarżować lub nie ma pomysłu na skutecznie działającą dramaturgię; mocną, atrakcyjną, wywołującą radykalny ferment czynu i myśli. Zatrzymuje się na fazie transparentnego rozpoznania i prostego przedstawienia, przewidywalnej analizy, schematycznej wizualizacji refleksji nad konstrukcją i naturą świata, w nim człowieka. Tworzy z Moniką Strzępką demaskujący, ponadczasowy model zachowań, działań ludzkich w abstrakcyjnych, przestrzennych, prawie pustych dekoracjach/tylko fotel dentystyczny i bęben, świetlówki/, na który każdy może przenieść doświadczenie, obserwacje, przemyślenia własne.

W sumie powstał smutny,  bezsilny, znany obraz niemocy człowieka, artystów wobec okrutnej rzeczywistości,  niezmiennej natury ludzkiej. Fundujący przygnębiające rozczarowanie, że niewiele można zmienić, bo ogromna, dostępna powszechnie wiedza nie jest napędem satysfakcjonującego do końca postępu, który uczyniłby życie znośniejszym, lepszym, sprawiedliwszym. Piękniejszym. Świat nadal brutalnie i świadomie budowany jest na przemocy, wyzysku i przelanej krwi a ogrom nieszczęścia, cierpienia, głodu i biedy nie maleje a rośnie w zatrważającej obojętności i milczeniu. Z powodu braku empatii. I co gorsza, wiek niewinności minął bezpowrotnie. Wszyscy w większym lub mniejszym stopniu stopniu są temu winni, za to odpowiedzialni. Kolonizują i są jednocześnie kolonizowani. Stają się niewolnikami i jednocześnie zniewalają. Każdy na własnym poziomie zwierzęcej drapieżności i niezaspokojenia. Pychy. Egoizmu. Pazerności. To są te tytułowe, uporczywie otaczające ciało, podstępnie wypełniające duszę, ciągle zwodzące rozum odmęty niewybaczalnego bezwstydu-generowane przez każdego człowieka, ludzkość całą- CIEMNOŚCI.


CIEMNOŚCI
Reżyseria: Monika Strzępka
Tekst inspirowany „Jądrem ciemności” Josepha Conrada: Paweł Demirski
Scenografia, kostiumy: Arek Ślesiński
Muzyka: Tomasz Sierajewski
Ruch sceniczny: Jarosław Staniek, Katarzyna Zielonka
Światło i projekcje: Jakub Lech
Asystentka reżyserki: Sara Bustamante – Drozdek,
Asystenci reżyserki: Andrzej Błażewicz (AST), Paweł Sablik (AST)
koprodukcja z Teatr im. Stefana Żeromskiego w Kielcach

obsada:
TA OBCA: Magda Grąziowska
MARLOW 1: Tomasz Schimscheiner
MARLOW 2: Joanna Kasperek
NA STACJACH/CIOTKA: Anna Kłos-Kleszczewska
KURTZ 1: Andrzej Konopka
KURTZ 2: Jacek Mąka

zdjęcie:Jakub Lech

poniedziałek, 12 lutego 2018

OŚCI TEATR SOHO


Spotkanie Pawła Miśkiewicza z literaturą Ignacego Karpowicza w Teatrze SOHO  zaowocowało spektaklem OŚCI, intrygującym obrazem o złożonych relacjach międzyludzkich. To niezwykle sugestywny, dowcipny, przejmujący obraz teraźniejszości. Zbiorowy portret ludzi- zdesperowanych, indywidualistów poddanych presji brutalnej rzeczywistości, którą sami współtworzą, nie bacząc na skutki. Nie znaczy to, że kiedykolwiek było łatwiej, prościej ale jednak wydaje się, że proces nawiązania, utrzymania, rozwoju więzi jest dziś jeszcze nierozpoznany, nieoswojony. Zaskakuje. Ewoluuje, jest nieustającą zmianą. Już na początku spektaklu pada pytanie powracające wielokrotnie: jesteś lewicowcem czy konserwatystą? Jakby bohaterowie musieli się cały czas określać, analizować sytuację, przewartościowywać relacje. Na nowo ich uczyć. Sprawdzać jakie są, co im dają, co niszczą. Gdy już wszystko można a nie wiadomo jeszcze na jakich zasadach, w jakich granicach, perspektywach konsekwencji.

Tak więc z jednej strony na każdym kroku czuje się presję określenia, zdefiniowania, deklaracji kim się jest gdy z drugiej płynne są zasady postępowania i dowolny system wartości. Otwarta, luźna, niezobowiązująca konstrukcja związku. Niby pomaga to bohaterom żyć jak chcą, jak pragną, bo są wolni, jednak czyni ich taki status samotnymi, nieszczęśliwymi, pogrążonymi w wiecznej nerwowości, permanentnej frustracji, bolesnym rozdarciu. I mimo wszystko rozczarowaniu, niepewności, niespełnieniu. Akceptują swoje położenie, rozumieją, usprawiedliwiają, przystosowują się a jednocześnie nie pozwalając sobie na otwarte wyrażenie tego, co myślą i czują. Ostatecznie cieszą się chwilą, tym, co mają tu i teraz. Nie roztrząsają na zewnątrz, nie drążą tego, co niepokoi, boli, dotyka. Cała walka toczy się w nich samych. Jest tylko ich problemem. Tłumiona, lekceważona, neutralizowana tak długo, jak tylko jest to możliwe. Wybucha w samotności. Obracana jest w żart, piosenkę, kolejną przygodę, wcielenie, w kolejny, nawet równoległy związek.

Spektakl otwiera fragment CZERWONEJ PUSTYNI Michelangelo Antonioniego z pogrążoną w depresji Moniką Vitti. Chatka usytuowana na brzegu morza, w której spotyka się z mężem i znajomymi, przeniesiona jest na scenę Teatru Soho /Barbara Hanicka/. Reżyser często korzysta z filmowych scen, przygotowanych na potrzeby spektaklu/równoprawny, ważny, celny środek wyrazu/. Filmowe wtręty poszerzają pole walki. Tworzą dystans, łączą to co indywidualne subiektywnie z tym co zbiorowe obiektywnie i dotyczy wszystkich, nie tylko bohaterów spektaklu.

Paweł Miśkiewicz nie komponuje opowieści rodzajowej, linearnej, tradycyjnej, co skutkuje trudną dramaturgią, opartą na aktorstwie, mocnych, wyrazistych, oryginalnych portretach psychologicznych bohaterów, znaczących fragmentach ich indywidualnych historii. I to jest nadspodziewanie interesujące. Akcja się rozpada, wydaje się niespójna, porwana, poszarpana, jak charaktery i losy postaci, które w takiej rzeczywistości nie czują się pewnie. Zaskakuje niesłychanie pozytywnie fantastyczna rola Romy Gąsiorowskiej. Aktorka  gra Maję, egocentryczną młoda kobietę. Na początku rozbuchaną emocjonalnie, histerycznie pogrążającą się w depresji. Ironiczną, złośliwą, rozchwianą emocjonalnie, niezrównoważoną psychicznie. Dobrze wykształconą, inteligentną nie dającą sobie rady, bo znalazła się na życiowym zakręcie: traci pracę, męża, ma trudny kontakt z synem. Z czasem wycisza emocje, racjonalizuje je, choć nadal nie wie, co dalej robić, jak postępować, by życie nie wymykało jej się z rąk i dawało więcej satysfakcji. Złamana przez sytuacje, poddaje się.O wiele lepiej radzi sobie Ninel grana przez  Iwonę Bielską. To kobieta dojrzała, doświadczona, po przejściach. Opanowana, spokojna, chwyta każde szczęście/młody kochanek, gej zresztą/, świadoma tego, że  życie jest ulotne, chimeryczne, krótkie. Aktorce udało się stworzyć skomplikowaną naturę tej postaci, sytuacji i położenia. Lęk przed napierającą samotnością, śmiercią w otoczeniu kotów neutralizuje każdy przejaw radości. Ninel znosi to z godnością. Poczuciem humoru. Choć znamy jego cenę. Bardzo dobra jest epizodyczna rola Klary Bielawki, wielodzietnej matki Polki rzuconej przez męża, pozostawionej bez środków do życia. Jej bohaterka bezrefleksyjna, zaskoczona sytuacją, nie przejmuje się, poddaje chwili, losowi. Marcin Kowalczyk gra niesłychanie złożoną postać Norberta, rasisty, mizogina, homofoba, jednocześnie kochanka Ninel i drug queen Kim Lee/Hiroaki Murakami/, który jest Wietnamczykiem biznesmenem. Łączy więc ekstremalne skrajności, a jednak daje sobie radę. Poznamy jeszcze pedantycznego Andrzeja i bałaganiarza Krzysia, przedsiębiorczego Maksa i Szymona, męża Mai, z nową partnerką.

Interesujące jest nie skomplikowana erotyczna i emocjonalna natura ich relacji/prawie każdy z każdym był lub jest związany/ ale potrzeba nieustającej kreacji, poszukiwań i sprawdzania siebie, podejmowanie kolejnych prób tworzenia nowego życia. Zachłystywanie się egoistyczną wolnością. I spychany do podświadomości lęk przed przyszłością. Chęć, oczekiwanie zaspokojenia pożądania, natychmiast i w najszerszym, coraz bardziej prowokacyjnym, przekraczającym wszelkie granice wymiarze.  Nikt nie jest tu zadowolony ze swojego życia, z tego co od niego dostaje, kim sam jest. Dominują różne formy tej samej frustracji, wynikające z braku szczęścia, stabilizacji, poczucia bezpieczeństwa. Wszystko jest chwilowe, ulotne, płytkie. Ale dobrze, gdy w ogóle jest. Tylko lęk rośnie, potężnieje. Staje się główną motywacją. Niewidzialną siłą napędową.

Spotykamy się w tym spektaklu z reprezentacją klasy średniej w jej egotycznym wnętrzu korzystającą z wolności. Ale gubiącą się w meandrach komplikacji interpersonalnych, sprecyzowaniu o co jej tak naprawdę chodzi, na czym zależy. Szukającą zrozumienia, bliskości, bratniej duszy, samej siebie. Uciekającą od samotności do samotności. Świadomą, że DZIWNY JEST TEN ŚWIAT/brawo Kim Lee/. Na szczęście nie jest to smutny spektakl/brawo znakomity w kostiumie raka Michał Wanio/. Bo przecież nic tu nie jest beznadziejne, jednoznaczne, złe. Osądzane, wykluczane, skończone. Pozostają ledwie mgnienia, słabe przebłyski, namiastki wiary, nadziei i miłości pozwalające dalej żyć, nawet jeśli bohaterowie chwytają się ich jak tonący brzytwy.






OŚCI   IGNACY KARPOWICZ
reżyseria: Paweł Miśkiewicz
adaptacja: Joanna Bednarczyk, Paweł Miśkiewicz
scenografia: Barbara Hanicka
kostiumy: Barbara Hanicka, Katarzyna Załęcka
projekcie multimedialne: Przemysław Brynkiewicz, Michał Jankowski
reżyser światła: Marek Kozakiewicz
dramaturg: Joanna Bednarczyk

obsada: Iwona Bielska, Roma Gąsiorowska-Żurawska, Marcin Kowalczyk, Łukasz Garlicki, Szymon Czacki, Hiroaki Murakami, Michał Wanio, Tomasz Włosok, Jan Rogaliński.

obsada filmu: Katarzyna Gniewkowska, Klara Bielawka, Paweł Tomaszewski, Grzegorz Mikołajczyk.

premiera: 13 stycznia 2018

niedziela, 11 lutego 2018

UCZTA GARBACZEWSKI NOWY TEATR


UCZTA Platona, czy może być teatralną ucztą? Te pogaduchy na kacu klinem zapijane. Te potrzeby rozpasanego wyuzdania wywodami filozoficznymi przykrywane. Krzysztof Garbaczewski dosłownie przewrotnie obnaża, do imentu uzasadnianie potęguje. Bawi się, ironizuje, łapie dystans do ciała, bardziej przecież chodzi o kreację racji ducha. Ideę EROSA, OBRONY SOKRATESA. Uwspółcześnioną czyni ją komunikatywną, wymowną, lekką. Filozoficzną, artystyczną, pod każdym innym względem atrakcyjną. Otwartą, bowiem dialogi platońskie nigdy nie definiowały niczego do końca. Były metaforyczne, wieloznaczne, pełne wolnej przestrzeni na nowe rozwinięcia, interpretacje. Stanowiły inspirację. Tak więc witaj UCZTO, inspiracji wariacjo!

Spektakl jest wierny tekstowi, w nowym celnym tłumaczeniu Andrzeja Serafina oddaje charaktery postaci, idee jakie reprezentują, postawy. Nie rezygnuje jednak z nowoczesnej formy dla przedstawienia bardzo starych treści, niosących nadal współczesne znaczenia. Wykorzystuje grafikę komputerową, projekcje nakłada na scenografię inspirowaną kopalnią marmuru, Akropol zbudowany ze sklejki. Ubiera aktorów w adidasy, rajstopy, bieliznę, negatywy tóg greckich, bo są  z czarnych worków foliowych. Ale i rozbiera, obnaża ciało podkreślając, że nagość jest tu najwłaściwszym kostiumem dla pokazania prawdy, piękna, miłości. I bezwstydu. I wstydu.

Garbaczewski, jak zawsze, jest odjazdowy, szalony, zwariowany, prowokujący, pod włos głaszczący nasze poczucie estetyki. Prowokuje, eksperymentuje, zaskakuje. Synchronizuje swoje z naszym poczucie humoru. Czyni całość spójną, harmonijną, zbalansowaną. Dba o właściwe tempo i rytm, stosuje powtórzenie, co porządkuje obraz. Ma wspaniały, złożony z indywidualności zespół aktorski, który potrafi jednym głosem z reżyserem scenicznie z nami, widzami, gadać, bawić się i śmiać. Bez tego aktorstwa wszelkie zabiegi osunęłyby się w banał, błahostkę, w karykaturę, w irytującą, pustą zabawę, drwinę, dziecinadę. Jarmarczny czy kabaretowy obrazoburczy wybryk.

Garbaczewski jednak nie boi się prostych, czytelnych rozwiązań, zabawnych pomysłów scenograficznych, odważnych choreograficznych wtrętów rozwinięć, błazeńskich point. Miesza powagę z wygłupem, żartem, łączy starość z młodością, zderza erotyzm z trudnym wywodem. Tworzy oksymorony sceniczne zestawiając niskie z wysokim, proste ze skomplikowanym, żartobliwe z poważnym, cielesność z duchowością,  miłość z wyuzdaniem, martwe z żywym. I dotyka istoty rzeczy.

Aktorzy odważnie podejmują wyzwania, jakie stawiają przed nimi wymagające role. Naprawdę imponują. Zachwycają. Tylko najlepsi potrafią z takim artyzmem, wyczuciem, celnością mówić tekstem Platona podporządkowując mu tak posłusznie ciało i ducha. Zmysłowo śpiewa  i z godnością schodzi ze sceny wypraszana uporczywie Magdalena Popławska. Cudownym kameleonem scenicznym jest Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, brawurowo zabawna w scenie molestowania przez sklejkowe archetypy mężczyzny i kobiety. Fantastyczny popis choreograficzny daje Jaśmina Polak, pierwiastek żeński w męskim, mówiąc jednocześnie. Pocieszny jest Piotr Polak w udziwnionym kostiumie- instalacji, todze. Bartosz Gelner porusza się swobodnie ubrany w nagość ucznia konfrontującego się z nagością mistrza/odważna scena z Jackiem Poniedziałkiem/. Bartosz Bielenia daje popis aktorskiej metamorfozy, młodości w starca/w pampersie z kijaszkiem w ręku/. Wojciech Kalarus dopełnia swą postacią wesoło filozofujących biesiadników.

Ciekawie wypada scena spotkania młodego Sokratesa, zamierzona groteska mowy ciała Pawła Smagały, z uczonym, spokojnym, zmysłowym wywodem Diotymy,  hipnotyzującej głosem i ukrytym w zjawiskowej prostocie sukni ciele Magdaleny Cieleckiej. Relacja uczeń mistrz, w dodatku piękna kobieta i młody mężczyzna skutkuje spięciem rosnącego pożądania z subtelną mądrością. Przeglądania się jednego w drugim. Łatwo przychodzi uwierzyć, że TO PIĘKNO ZAWSZE JEST, NIGDY NIE POWSTAJE ANI NIE GINIE, NIE ROŚNIE TEŻ ANI NIE MALEJE.

Obrona Sokratesa w monologowym wyważonym występie Jacka Poniedziałka, wygłoszona nago, wybrzmiała jak bezbronna, przegrana, upokorzona choć dumna naga prawda. Stając się na koniec martwym ciałem bez ducha, bez argumentu, bez racji, utrefionym pokarmem dla tych, co pozostali przy życiu słusznie zawstydzeni. Bierzcie i jedzcie. Kosztujcie. To może być rola życia, chyba że Jacek Poniedziałek ją jeszcze inną przebije.

Krzysztof Garbaczewski wyreżyserował pyszną  UCZTĘ. Mimo sztubackich ekstrawagancji udowodnił, że swój teatr konsekwentnie tworzy i  mocno czuje.


UCZTA na podstawie UCZTY Platona

‬Przekład i dramaturgia: Andrzej Serafin
Reżyseria, adaptacja: Krzysztof Garbaczewski
Scenografia: Aleksandra Wasilkowska
Kostiumy, choreografia: Sławomir Blaszewski
Muzyka: Jan Duszyński
Reżyseria światła: Bartosz Nalazek
Wideo: Robert Mleczko
Twórcy VR: Maciej Gniady, Marta Nawrot, Jagoda Wójtowicz

Obsada: Bartosz Bielenia, Magdalena Cielecka, Bartosz Gelner, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, Wojciech Kalarus, Jaśmina Polak, Piotr Polak, Jacek Poniedziałek, Magdalena Popławska, Paweł Smagała

premiera: 8 lutego 2018
Spektakl dla widzów pełnoletnich.

zdjęcie:1/PAP, Radek Pietruszka, 2/ Magda Hueckel

piątek, 9 lutego 2018

BEZ WYJŚCIA TEATR DRAMATYCZNY



Tytuł spektaklu BEZ WYJŚCIA należy traktować dosłownie. Trzy osoby: dwie kobiety i mężczyzna znajdują się w w sytuacji bez możliwości decydowania o sobie, dokonania jakichkolwiek zmian. Są w klinczu swojej przeszłości, której muszą stawić czoło, są zdani tylko na siebie a wzajemne interakcje ujawniają ich prawdziwą naturę. Demaskują. Obnażają. Pokazują to, co było istotą, przyczyną i skutkiem zachowań, wyborów a będzie decydować o ich ostatecznej ocenie jako człowieku. To czyściec a właściwie piekło. Samo życie. Bez Boga.

Zdarza się, że spekulujemy, jak to jest po śmierci. Jak wygląda sąd ostateczny. Sartre pozostawia go ludziom, jakby oni mogli tylko dokonać sprawiedliwej oceny siebie samych. Tylko człowiek człowiekowi może wyrządzić największą krzywdę, a więc i sobie samemu. I tylko człowiek  może brutalnie, bez emocji, surowo punktować zasługi i winy, podsumować życie drugiego człowieka.  Zastrzelony Józef Garcin, literat i pacyfista,  pokonana przez zapalenie płuc, atrakcyjna i bogata Stella Rigault,  samobójczyni  singielka Inez Serrano, urzędniczka na poczcie, są uwięzieni w pułapce piekielnego kręgu niemożności. Nie mają wyboru, muszą być ze sobą w zamkniętym, pustym,  bez właściwości pomieszczeniu z trzema miejscami do siedzenia. Są zdani tylko na siebie. Nie znają się. Co tu robią, na co czekają, co będzie dalej-nie wiedzą.  Przyszedł czas na zmierzenie się z prawdą o sobie, wzajemne wymierzenie kary. Wizualizuje się na scenie adekwatna, wieczna udręka dla ziemskich grzeszników. Sen mara. 

Jest dowodem na to, że wyobraźnia ludzka jest ograniczona do doświadczenia, jakie zna, jakie jest w stanie sama wypracować. Nic ponadto. Piekło jest w nas, piekło fundujemy innym, nawet nieznajomym. Nie ma końca cierpienie, zło, które człowieka dotyka, które on czyni. Całokształt ludzkiego życia może się tylko na nowo konfigurować, odsłaniać poprzez interpretację, z perspektywy oczu tych, w których się przeglądamy. Stąd ta wielość wariantów tego samego zaistnienia. Poza tym, wystarczy zostawić ludzi samych, a zaraz rozpoczynają grę pozorów, dociekania, drążenia, obnażania, walkę o dominację, o uwagę, znaczenie. Ludzie nie potrafią zachować tajemnicy, nie mogą na dłuższą metę milczeć. W tym wzajemnym ścieraniu, żonglowaniu argumentami, przytaczaniu przykładów z własnego życia, obserwacji zachowań i reakcji rozmówców ujawnia się powoli to kim są w swej istocie. 

Co czeka nas po śmierci? Każdy się chyba choć raz nad tym zastanawiał. Spekulował. Gdybał. Wiemy, ze jedyną pewną rzeczą w życiu jest śmierć. Nie wiemy, co się dzieje dalej. Czy są jakieś ciągi dalsze? Może też nic nie ma. Na pewno nic pewnego. Sztuka BEZ WYJŚCIA jest taką stworzoną dla na spekulacją, mającą na celu zwrócenie uwagi na to, że życie to ciąg zdarzeń, który ma nieuniknione konsekwencje. Obciążające, wpływające na ocenę, samoocenę, bo ta też jest tu bardzo ważna. Sami sobie gotujemy swój los. I choć to banał, nie ma wyjścia, trzeba o tym ciągle przypominać. Powodzenia:)



BEZ WYJŚCIA JEAN-PAUL SARTRE

Reżyseria: Barbara Sass
Przekład: Antoni Libera
Scenografia i kostiumy: Paweł Dobrzycki
Muzyka: Michał Lorenc
Reżyser światła: Wiesław Zdort
Kierownik Produkcji: Mateusz Karoń
Sufler: Barbara Zając

OBSADA:
Garcin: Piotr Grabowski
Inez: Agnieszka Wosińska
Stella: Agnieszka Warchulska
Lokaj: Michał Podsiadło

premiera: 26.09.2014




UPADANIE TEATR POWSZECHNY


UPADANIE to sztuka o polskiej współczesności. O degradacji tradycyjnego życia, które stawia człowieka w stuporze zaskoczenia, bezradności, wyzwania wobec tego, co dalej. O relacjach międzyludzkich wypaczonych, zwichniętych, ułomnych z perspektywy rodziny klasy średniej, jej członków. Czasy są takie, że rodzina nie daje poczucia bezpieczeństwa, jest niestabilna, łatwo może ulec rozpadowi, stare wartości zdewaluowały się, nie mają racji bytu w nowej rzeczywistości, nie gwarantują już szczęścia. Zmiany obyczajowe i społeczne wpływają na komfort życia, który jest zagrożony, niepewny. Stawiają wszystkich wobec konkretnych pytań, zadań, które zmuszają do przystosowania się do nowych, ciągle zmieniających się warunków.

Spektakl osadzony jest w rzeczywistości po transformacji politycznej, ekonomicznej, społecznej i pokazuje, jak poszczególni członkowie rodziny radzą sobie z problemami codziennej egzystencji. Jaki mają stosunek do siebie nawzajem. Co i jak głęboko ich łączy, jakie mają tajemnice, kłopoty, dylematy. Na tym mamy się skupić, bo akcja toczy się na prawie pustej, surowej scenie, nie licząc pianina, czerwonego fotela, telefonu. Jakby proces kształtowania się, budowy związków, relacji ciągle ewoluował, był niedokończony, w nieustającej metamorfozie.

Bohaterowie sztuki noszą imiona grających ich aktorów. Zmysłowa, energiczna, atrakcyjna Ewa Skibińska gra Ewę, zaradną kobietę sukcesu, spełnioną bizneswoman a jednak samotną żonę męża, profesora uniwersytetu, ukrytego homoseksualisty, Arka, w którego wcielił się udanie, balansując pomiędzy pożądaniem a zaspokojeniem, prawdą a kłamstwem Arkadiusz Brykalski. Ewa stara się pomóc swemu bratu Michałowi, świetnemu w tej roli Michałowi Jarmickiemu, który pozbawiony inicjatywy, kreatywności, charakteru, kompletnie nie umie odnaleźć się w życiu. Jest bezrobotny, brakuje mu pieniędzy. Zagubiony, leniwy, roszczeniowy, typowy nieudacznik szuka pomocy u siostry. Utknął w minionym czasie. Jego córka Klara, doskonała Klara Bielawka, spodziewa się niechcianego dziecka i za namową Ewy dokonuje aborcji. To jest sprzeczne z systemem wartości, który reprezentuje ojciec. W dodatku córka Ewy i Arka buntuje się. Sprawia kłopoty, jak to w wieku dorastania, ale gdy jest autorytetem sama dla siebie, nie ma szacunku do innych, bo się w jej oczach kompromitują, to nie ma co się dziwić.

Najistotniejsze jest w tej lekkiej, prostej historii obyczajowej przedstawienie języka komunikacji. I nie jest to ilustracja subtelna a dosadna, mocna, wyrazista. Jakby reżyser podkreślał w sposób szczególnie znaczący, że zależy mu na zaakcentowaniu przyczyny problemu degradacji relacji międzyludzkich. Gdy nie można się porozumieć, zrozumieć, dogadać. Powiedzieć prawdy. Okazać uczuć. Bohaterowie mówią ale nie słuchają siebie nawzajem, emocjonalnie reagują, poza kontaktem wzrokowym wygłaszają indywidualne kwestie, wyrzucają je z niesłychaną szybkością, w sposób mechaniczny, automatyczny argumentują, mając na uwadze nie dobro osoby a ogólnej natury racje. Jakby bali się, nie umieli lub nie chcieli inaczej. Jakby tak naprawdę blisko, głęboko nie byli ze sobą związani. Jakby byli dla siebie nie radością ale zbędnym balastem. Wrogiem.

UPADANIE to jeszcze nie upadek, ale go antycypuje. Dotyczy jednostki, rodziny, dotyczy społeczeństwa ale też teatru. Árpád Schilling przepracował w Teatrze Powszechnym bardzo ważny temat, docieka przyczyny dysfunkcji komunikacyjnej, która tak bardzo zaburza relacje. Jest objawem śmiertelnej choroby. Symptomem jej jest egoizm i pogarda, która uniemożliwia rozwiązywanie wszelkich problemów.

UPADANIE

reżyseria - Árpád Schilling
scenariusz na podstawie improwizacji - Árpád Schilling, Annamária Láng
dramaturgia - Bence Bíró
tłumaczenie - Patrícia Pászt
kierownik produkcji - Ildikó Ságodi
asystentka reżysera - Zofia Gustowska

obsada: Klara Bielawka, Arkadiusz Brykalski, Ewa Skibińska, Michał Jarmicki, Anna Ilczuk, Wiktor Loga-Skarczewski, Julian Świeżewski

premiera:30.01.2017

środa, 7 lutego 2018

KOCHAM TEATR TELEWIZJI

"Rio" Marka Kochana w reżyserii Redbada Klynstry-Komarnickiego. Emisja 12 lutego 2018.
Kocham Teatr Telewizji miłością pragmatyczną a nie fanatyczną. Pragnę przypomnieć wszystkim fakt oczywisty, że jest niezwykły ze względu na swój status i zasięg. Rolę i misję. Wielodekadowe trwanie. Do niedawna poziom artystyczny. Ten jednak nie zawsze musi, choć powinien, być najwyższych lotów. Ważne jest, że kultura wysoka, trudna, zazwyczaj w najświetniejszym wystawieniu trafia do każdego domu, daje szansę rozbudzenia zainteresowania teatrem i tą jego siłą fatalną, która zwykłych zjadaczy chleba w anioły przerabia; daje wiarę w potęgę sztuki, która czyni nas lepszymi już przez sam fakt z nią obcowania, która uszlachetnia też poprzez pokazanie tego co nieszlachetne, niedobre, niskie. Która nas przeorze, zasieje ziarno i cierpliwie czekać będzie z nadzieją na efekty. Teatr Telewizji nielicznych przecież spektakli to dar bezcenny dla tych tak licznych, którzy nie mogą, nie są w stanie, których nie stać, by być /w ogóle, często/ w teatrze żywym. Ceny biletów są coraz wyższe, kosztuje też dojazd do teatru. Coraz mniej mamy czasu na kontakt ze sztuką. Nie chcę słuchać, że to sztuka elitarna. Bo TT rozsadza swym znaczeniem tego typu argumenty. Jest mainstreamem. Na poziomie wrażliwości, wyobraźni, estetyki barier nie ma. 

Rozumiem niepokój a nawet oburzenie Andrzeja Horubały dotyczące obecnego poziomu artystycznego Teatru Telewizji, nie rozumiem jego sugestii, że Teatr Telewizji jest niepotrzebny/lepiej przeznaczyć pieniądze na filmy, inne produkcje/.  Śmieszy mnie reakcja Piotra Zaremby, który potraktował tak osobiście i dosłownie to, co pisze dziennikarz-recenzent. Każdy ma prawo do wypowiedzenia swojej opinii. Każdy inny ma prawo się z nią nie zgodzić.  W dodatku internet przejmuje władze nad światem, również recenzenckim, jest tym barbarzyńcą, który zawłaszcza odpuszczone rewiry przeznaczone do publikowania. Bo mu się na to pozwala, bo może, bo chce.  Bo tej potrzeby dzielenia się ze światem tym, co w nas się rodzi, nikt nie jest w stanie zahamować. Dlatego artyści są/muszą być wolni, niepokorni, uporczywie dążą do tego, by ich wypowiedzi artystyczne za wszelka cenę zaistniały, skonfrontowały się ze światem zewnętrznym, odbiorcą. Żaden zakaz, ograniczenie tego imperatywu wyrażania się nie powstrzyma. Im więcej ograniczeń, tym większa siła odśrodkowa. Zawsze można znaleźć sposób, by zrobić, co się chce, pragnie, o czym się marzy.

Teatr Telewizji może i ma dziś nienajlepszy okres. Irytujący szczególnie tych, którzy znają jego nieśmiertelne, wartościowe produkcje, rejestracje ale to nie powód, by całkowicie go zniszczyć. Jego siłę, poziom i wartość tworzyli artyści najlepsi, najciekawsi, najzdolniejsi. Dlatego ryzyko niepowodzenia artystycznego było minimalizowane już w zarodku projektu. Ale trzeba pamiętać, że każda sztuka, a więc również i teatralna, to rewir wysokiego ryzyka, olbrzymiej odpowiedzialności. Mimo zgromadzenia najlepszych komponentów, dzieło może się nie udać. I to bardzo. Klapa wliczona jest w tą działalność. Szczególnie gdy wtrąca się, moderuje polityka, interes, niekompetencja, brak spójnej, konsekwentnej wizji i właściwego zarządzania. Niestety.   
          
Jednak nie wylewajmy dziecka z kąpielą, nie pozwalajmy sobie na fochy, dąsy,  pozy. Miny polskie.  Walczmy o Teatr Telewizji, o jego wysoki artystyczny poziom. Piszmy o nim, rozmawiajmy, dyskutujmy. Nie myślmy tylko o sobie. Mamy naprawdę wspaniałych artystów, cudownych aktorów, obiecujących reżyserów, nieprawdopodobnie różnorodne spektakle w teatrach, nowe sztuki gotowe do wystawienia. Największą widownię w kraju. To olbrzymie bogactwo, potencjał, który czeka na wykorzystanie. Zaistnienie. Tak, by ci, którzy nie mają z różnych względów dostępu do teatru, mogli nadal nim się cieszyć. Sami ocenią prędzej czy później, wierzę w to bardzo, czy jest dobry, czy zły. Najważniejsze, by mieli szansę zobaczyć, poczuć, pomyśleć. Wyrazić własne zdanie, jakie by nie było. Tak hartuje się stal. Tak rodzi się potrzeba, która rozwija
się w imperatyw obcowania ze sztuką, nie tylko teatralną. Zaufajmy im. Pomóżmy.

Tak więc Teatr Telewizji powinien przede wszystkim być. Tak jak każdy inny teatr. Wielokrotnie potwierdził, że potrafi być medium niezależnym, wybitnym artystycznie. Jaki jest, niech każdy sam ma prawo oceniać. Recenzenci niech robią swoje. Czy robią? Nie sądzę. Wymagam, by nie recenzowali widzów a spektakle. Oczekuję też, że nie będą wykorzystywać spektakli przeciwko teatrowi jako instytucji. Mówienie mi jako widzowi, co mam oglądać lub nie, co ma mi się podobać lub nie, nawet jeśli jest mocno merytorycznie uzasadnione, jest kuriozalne. Bo traktowanie mnie, jak i każdego innego widza, z pogardą /poczuciem wyższością, lekceważeniem, niedocenianiem/ dyskwalifikuje tę osobę; jako recenzenta i jako człowieka. Im bardziej się wynosi, tym bardziej się w moich oczach poniża. Powodzenia:)