czwartek, 18 grudnia 2014

NASZA KLASA WOJNA I POKÓJ


Surreal 3d Art by Adam Martinakis

Transmisji NASZEJ KLASY w TVP Kultura nie widziałam. Byłam na tej sztuce w teatrze tuż po premierze. Kupiłam nagrodzony NIKE dramat Tadeusza Słobodzianka. I go przeczytałam. Żeby nie było wątpliwości.

I wiem. Wolę teatr żywy niż telewizyjny. Choć oba są dla mnie równie ważne. Bardzo. Wolę oglądać niż czytać. Gdy wiele wrażliwości pobudza moją jedną. I wyobraźnia zmultiplikowana  napiera na moją. Wolę najpierw czuć niż rozumieć.  Wolę wiedzieć, bo pole czucia się poszerza, wzmaga, intensywnieje. Lubię odkrywać sama sensy niż zostać na siłę oświecona bez marginesu na samodzielne myślenie, indywidualny punkt widzenia, niedopowiedzenie, tajemnicę. Wolę kształty chropowate, nieuszczelnione. Przekaz niedopowiedziany. Znaki zapytania niż wykrzykniki. Otwarcie tematu nie zatrzaśnięcie. Domknięcie. Zaryglowanie. Z kluczem zamienionym w bat. Wolę bebeszenie i bałagan niż pedantyczny ład. Podmiotowość z przedmiotowością w symbiozie. Jeśli chodzi o sztukę.

Tego mnie pozbawia NASZA KLASA. A złe wrażenia odrzucam. Irytację, smutek, poczucie zawodu. I ofertę artystyczną całkowicie uszczelnioną, wypolerowaną, po której każdy kontrargument spływa. Wyniesioną na taki poziom stereotypu i wyważenia gładkich racji wielkimi literami skalkulowanymi, że widz nie ma prawa mieć wątpliwości.To model dramatu nie podlegający dyskusji i ocenie. Tu nie ma miejsce stwierdzenie: podoba się/ nie podoba. Zwłaszcza gdy się nie może/nie chce pomijać poprawności politycznej/ historycznej/innej.

Nie dziwię się, że sztuka jak dotąd  była wystawiana w 27  teatrach. To dopiero początek. Jest tak skonstruowana, że łatwo ją zinterpretować pod jasną dla każdej nacji tezę. Ma ten poziom ogólności i szablonu, że wszędzie jest zrozumiała. A że zły, podły Polak gnębi swego dobrego, choć niedoskonałego kolegę i sąsiada to jest czytelne ponad mentalnym i kulturowym ograniczeniem. Na świecie konstytuuje się stereotyp Polaka antysemity. Złego, prymitywnego, ograniczonego człowieka. Jesteśmy paskudni, okrutni i źli. Inni tylko w granicach ludzkiego błędu i z uzasadnioną motywacją. Proste, jasne, oczywiste. Kontrast czarno biały, informacja zero jedynkowa. Ziarno od plew oddzielone. Nie ma nad czym dyskutować. Nad czym się zastanawiać. Wiadomo, kto jest ofiarą a kto oprawcą. To nie wymaga indywidualnego, konkretnego wartościowania, nie podlega ocenie, bo ta dokonuje się na scenie. Bez stanów pośrednich. Subtelności. Niuansów. Walorów półcieni.

NASZA KLASA pokazała mi Polskę i Polaków jakiej nie znam i nie chcę znać w tej konkretnej teatralnej szczególności. To indywidualna kreacja artystyczna Tadeusza Słobodzianka i nie wnosi nic ponad to, co już o sobie jako ludzie wiemy. Dobro i zło w jednym. Triumf silniejszego nad słabszym. Człowiek jest zdolny do wszystkiego. Człowiek człowiekowi funduje z premedytacją piekło na ziemi. Kolega koledze. Sąsiad sąsiadowi. Mężczyzna kobiecie. Mąż żonie. Duchowny koledze, dziecku, wiernemu. Nacja nacji. Wyznawca innemu wyznawcy. Kat ofierze. I na odwrót w odwecie zadośćuczynienia. Zwłaszcza na poziomie jednoznaczności i płaskiego, płytkiego komunikatu. Prosty symbol, wyrazisty znak, znany język, czytelny gest. W zwartym szyku, żelaznej konstrukcji, schematycznej kompozycji. W dziecinnym wierszyku, piosence.

Jesteśmy ciemnogrodem, wstydem Europy, świata. Słobodzianek tak nas widzi, tak o nas pisze i chyba o sobie. Spisak inscenizuje. Widzowie spętani scenicznym przekazem wzruszają się, płaczą, biją się w pierś. I świat się wzrusza, płacze i bije w nasze piersi. I ochuje, achuje, że jesteśmy tacy wspaniali i odważni, bo tak otwarcie  krzyżujemy sami siebie swoimi wadami, błędami i wypaczeniami. Wierzą sztuce. Polakowi naznaczającego Polaków stygmatem winy bratobójczej. Nami wycierają własne sumienia. Robią rachunek własnych win. To bardzo wygodne. Sprytne. Zastępcze wypieranie. Niskie pocieszanie się, że co złe to na pewno nie my.

NASZA KLASA to punkt wyjścia, to grand zero. Wierzchołek góry lodowej.Granat wrzucony w nasze dobre, demokratyczne wartości ale i poprawnościowe samopoczucie. Zmusza do wyciągnięcia wszystkich trupów z szafy, śmieci spod dywanu, zaklepanych ze strachu lub wstydu pod ziemią zoombie. Wydaje się, że jesteśmy na to gotowi. Tacy otwarci. Tacy mądrzy. Ale jak przychodzi co do czego, grozą wieje. Lub poprawnościowym tsunami. Albo zachwytem albo potępieniem. Wyniesieniem albo pogrążeniem. Stanów przejściowych brak. Pośrednich też. Jak w spektaklu.

To klasa prenatalna. Równo wyważony twór, który ma zadowolić wszystkich. Tanio wzruszyć, wzburzyć, wstrząsnąć. Coś napomyka, zaznacza,  porusza. Z grzechem pierworodnym ostatecznego wyroku. Wszystko kończy. Stereotypem zamyka. Zaśpiewem dopowiada. Przytupem dookreśla. Skrótem ocenia. Znakiem sygnalizuje. Schematem upraszcza. Oskarżenie rzuca. Pogardą pogrąża. Chciwością poniża. Głupotą tłumaczy. Zbrodnię i karę jednostek. Polski. Polaków.  Prawdę, fałsz miesza, plącze. Prosto. Prostacko. Piętno zła wypala. Bez możliwości wybaczenia.

Trzeba tę sztukę zobaczyć. Wiedzieć dobrze. Bo źle to skutkuje. Choć bezgłośnie szumi las SPRAWIEDLIWYCH WŚRÓD NARODÓW ŚWIATA. Tych, którzy nie wytłumaczą, nie zaświadczą, nie upomną się. Nie rozmówi się już sąsiad z sąsiadem. Kolega z kolegą. Mężczyzna z kobietą. Wierny z niewiernym. Winny z niewinnym. Pokuta nie spotka się z wybaczeniem sobie nawzajem.

My na razie nie dajemy sobie z tym rady. Żywi nie mogą dogadać się z umarłymi. Żywi z żywymi. Nie potrafią. Wojna czy pokój rachunki krzywd nigdy się nie wyrównają. Rany nie zabliźnią. Możemy tylko przyjąć do wiadomości, poznać, wiedzieć. Przybliżyć się do prawdy. Świadomie się z nią zmierzyć. Nazwać zło. Nadać mu imię. Osądzić. Wzajemnie wybaczyć. Jeśli potrafimy. Jeśli zdołamy. Inaczej będziemy w permanentnym stanie wojny a pokój fikcją tylko będzie, celem nieosiągalnym. Bo jesteśmy źli a dobrzy bywamy. Czy na odwrót? Dobrzy źli bywają. I  dobrem zło zwyciężają. A jeśli się nie uda? Wyjść poza siebie. Zanurzyć się w kacie. I ofierze. Poczuć, co ona czuła. I zadać sobie pytanie za pytaniem. I tak bez końca. Bo ten korowód niesprawiedliwości się nie kończy. Zwalnia czasem. Przygasa na chwilę. By znów wybuchnąć. Z nową siłą uderzyć. I zebrać krwawe żniwo. Na wyższym, bardziej skomplikowanym poziomie. Każde odebrane życie, każde niezawinione cierpienie prędzej czy później upomni się o sprawiedliwość. Skazani jesteśmy na prawdę o sobie samych i sobie nawzajem. Warto więc o nią walczyć. O jej zrozumienie. Jeśli my, ludzie? Ludzie. Co wiedzą już, co człowiek człowiekowi uczynić potrafi. Potrafi i robi z premedytacją, świadomością skutku. Kultura, religia, wychowanie, dobra w nas natura  zatrzymać tego nie potrafi. Ani więzy przyjaźni, bliskości, uczucia nie powstrzymają. Ono jest. Zło. A więc i możliwość jego wyboru. Wolna nasza ludzka wola. Nie boi się kary. Ona nie ma narodowości, ani innego rodowodu. Okoliczności tylko komplikują podjęcie decyzji. Można wziąć na siebie nieswoje winy. Wolna wola. Krzyż.

Wtorkowy wieczór spędziłam w Multikinie na operze Teatru Maryjskiego w Petersburgu WOJNA I POKÓJ na podstawie powieści Lwa Tołstoja z muzyką Siergieja Prokofiewa. W rolach głównych wystąpiły wschodzące gwiazdy światowej opery Andriej Bondarenko (baryton) w roli Księcia Andrieja Bołkońskiego oraz Aida Garifullina w roli Nataszy Rostowej (sopran).

Rosjanie dobrze wiedzą, jak kultura ma kształtować świadomość narodową, jaki przekaz ma iść w świat. I jest to informacja mocna, sugestywna, konsekwentna. Nowoczesna forma, porażająca treść. Nie kala a wynosi ponad poziomy swoją nację, przygotowując ją na wojnę w imię pokoju. Czterogodzinna epopeja charakteryzuje nam Rosję i Rosjan, jakimi byli, są i będą. W szerokim kontekście historycznym, przetaczając się przez wojnę napoleońską, I i II wojnę światową po dziś dzień. Z ambicjami, potrzebami, mentalnością mocno zakotwiczoną historycznie. Spektakl zrealizowany w 2013 roku jest świeży, aktualny, prawdziwy. Mrożący krew w żyłach. W kontekście bieżących wydarzeń `na wschód od Polski.

Rosjanie są konsekwentni, my poprawni. Oni budują tożsamość, umacniają dumę narodową, wartości patriotyczne, siłę ducha. My stawiamy w wątpliwość, zanurzamy w ogniu zbrodni i kary Boga, honor i ojczyznę-nas samych. Jesteśmy sąsiadami. Kolegami. Czasem mężem lub żoną. Zdarza się rodziną. Pracodawcą lub pracownikiem. To nowa NASZA KLASA. Nowe rozdanie. Jak je rozegramy? Kontekst współczesny jest ważny. Bo buduje lub rujnuje przyszłe relacje. W kulturowym obrazie nie mamy szans. Widzowie rosyjscy są podbudowani, wzmocnieni, zmotywowani. My osłabiani, skłócani, postawieni w stan wątpliwości, upadku wszelkich wartości, pod pręgierzem winy, skazani na karę. W stanie niknącego ducha osłabiającego ciało.  Dobrze jest chodzić do teatru, co tam, nawet do kina na operę. Człowiek nie ma złudzeń. Wie. Czuje, że nie zmieniło się nic, mimo że nieustannie doświadcza nowych rewolucji.

NASZA KLASA
Tadeusz Słobodzianek

wtorek, 16 grudnia 2014

BOSKA KOMEDIA KRAKÓW 2014


Czyż nie jest boska?

Boska Komedia nie tylko prezentuje i ocenia to, co jest najlepsze w odchodzącym roku w polskim teatrze ale i to, co ma szansę wpłynąć na nasze życie teatralne w roku następnym. Zauważa główne, ważne trendy ale i stara się je kształtować. To wyjątkowe, szczególne znaczenie kulturotwórcze festiwalu. Zwłaszcza, że wychodzimy poza własny polski tylko punkt widzenia i wartościowania. Jury ma skład międzynarodowy. To bardzo cenny zabieg formalny, który skutkuje większym obiektywizmem, szerszym polem widzenia i zdystansowanej oceny tego, co polska scena teatralna sobą reprezentuje.

Poziom artystyczny jest najwyższy w kraju.  Znaczenie programu festiwalu  ogromne. Boska Komedia jest boska. Sięga szczytów. A nam uzmysławia, że te szczyty są dla nas, widzów, w zasięgu zdobycia. I poczucia olbrzymiej satysfakcji smakowania zwycięstwa po trudzie wspólnej z twórcami wspinaczki.

Nie wszystkie spektakle widziałam. Ale nie szkodzi. Większość zainteresowanych jeszcze nie widziała. Wszystko przed nami, w ogromnej liczbie, nieobecnymi. Szczególnie WYCINKA Krystiana Lupy mnie interesuje. A nagroda dla reżysera wyjątkowo cieszy. Zwłaszcza po tym, jak Jacek Wakar ogłosił wszem i wobec po POCZEKALNI 0, MIEŚCIE SNU, że Krystian Lupa się skończył. Prawdę mówiąc, to ten krytyk się wtedy dla mnie skończył, wieszcząc tak zaskakująco złowieszczą opinię wyrok. Jego prawo. A przecież wiadomo, że ten, kto jest aktorem, reżyserem, każdym innym twórcą, artystą, wykonuje zawód najwyższego ryzyka.  Teatr to działanie zespołowe. I każda premiera jest niewiadomą. A Krystian Lupa jest klasą samą w sobie. I okazało się, że się nie skończył a poszedł dalej w swych poszukiwaniach, rozważaniach, działaniach niż ktokolwiek inny w kraju. Werdykt jury Boskiej Komedii to potwierdza. Krystian Lupa jest najlepszy. Najciekawszy. Najwartościowszy. Jest zdystansowany do siebie i swojej twórczości, dorobku.  Jest odważnym reżyserem  w swym bezkompromisowych poszukiwaniach artystycznych. Ma świeże spojrzenie, ważne dla współczesnych analizy rzeczywistości. Nie unika błędów, nie wypiera się ich. Podąża dalej. Mimo wszystko. W intencjach uporczywego dochodzenia prawdy jest nieugięty. Imponuje pod każdym względem. Mnie imponuje. I intryguje, ciekawi. Chcę zobaczyć, co on widzi. Chcę poczuć, co on czuje. Chcę dociec, czego on docieka. I móc to zakwestionować, jak on kwestionuje i poddaje ocenie. Tak, na szczęście mam, mamy Krystiana Lupę. Ale nie w Warszawie. POCZEKALNIA już na nas nie czeka, MIASTO SNU śpi, w  komercji i bylejakości otoczenia, pogrążone. Budzi się raz na jakiś czas. Wtedy jest transowo. MARILYN , co z MARILYN? To PERSONA non grata w Dramatycznym sensie bezsensu. Podobnie z CIAŁEM SIMONE. Chyba się już rozłożyło. RODZEŃSTWO nas ostatnio odwiedziło na dwa wieczory i dość. A mógł się, a powinien Lupa zakotwiczyć w Warszawie. WYCINKA, po sukcesie, musi już najechać na stolicę i wyciąć jej repertuaru mizerię w pień. Przecież to takie trudne w teatrze mówić, pytać uczciwie o rzeczy istotne. Prawda? A więc IMKA czy WST? Kto będzie pierwszy, skuteczniejszy? Chyba IMKA. Na pewno IMKA. WST umiera.

Dziś/15.12.2014/w Dwójce Polskiego Radia  Jacek Wakar odwołał swój kuriozalny werdykt. Myślę, że nie miał innego wyjścia. Cieszy mnie, że się przyznał do błędu. Wycofał. Uff, odetchnęłam. W końcu wyrok krytyka teatralnego w Polsce może być ostateczny. Brzmiał jak ostateczny.

Cieszy mnie również bardzo nagroda dla  dojrzałej, trudnej, złożonej roli Danuty Stenki w DRUGIEJ KOBIECIE. Kolejnej zresztą wybitnej, wspaniałej, zjawiskowej. Wszystkie jej role są bardzo ważne. Danuta Stenka  to niezwykła, wielka aktorka.  Osiągnęła zdolność całkowitego panowania nad postacią, którą gra. I nad widzem, którego natychmiast dla niej zawłaszcza. Precyzja warsztatu aktorskiego, bogate doświadczenie, pielęgnowany i rozwijany talent, jej osobowość  nadają ten typ wiarygodności psychologicznej, że skupia uwagę widza i przekonuje go do przekazu scenicznego. I dystans do siebie, bezkompromisowość, zdolność otwarcia, podjęcia ryzyka, przekraczania granic. To umiejętności miary najwyższej maestrii. W DRUGIEJ KOBIECIE Danuta Stenka jest niezwykła. Są momenty, kiedy czujemy, że gra siebie samą. Ekstremalnie. Na granicy prywatności. Na ostrzu osobistych przeżyć, doznań, doświadczeń. Na krawędzi wytrzymałości emocjonalnej. Wysyła ku nam silny przekaz o mocy wstrząsu. Końcówka spektaklu jest zagrywką pokerową. Stenka wrzuca do puli wszystko, co ma. Gra va banque. I efekt jest piorunujący. Bardzo, bardzo jestem ciekawa jej milczącego monologu w KONCERCIE ŻYCZEŃ. Granie tylko ciałem. Kontekstem. Będzie ciekawie!!

Piotr Skiba z nagrodą!Nie Jan Frycz tak chwalony przez krytykę polską? A to niespodzianka. I bardzo dobrze, gratulacje dla Pana Skiby! Myślę, że wszyscy się teraz dokładniej mu przyjrzą. Zastanowią. Docenią. Tak i ja zrobię. Do tej pory zwracał moją uwagę naturalnością, pewną nieśmiałością, wycofaniem. Czułam w jego postaciach scenicznych zawsze coś kruchego, delikatnego, niedookreślonego. Jakby niosły w sobie jakiś ból, cierpienie, skazę.

Krzysztof Dracz to artysta utalentowany, o dużych możliwościach aktorskiej ekspresji. Rzeczywiście przykuwa uwagę. To prawda, że w KLĄTWIE może się popisać i wykorzystuje w pełni tę szansę. Nie szarżuje, gra powściągliwie, profesjonalnie, lekko. Różnicuje postacie sceniczne i robi to w oka mgnieniu. Ot, tak po prostu. To oczywiste, że został zauważony. Jest doskonały. Brawo!!

Anna Kłos-Kleszczewska popisała się charakterystycznie, komediowo. Jest w KLĄTWIE głośna, skrzeczliwa, zabawna, nadekspresywna. Adekwatnie do przyjętej konwencji humoru rozróby i zgrywy. No, poleciała tak, że trudno  jej nie dostrzec, nie zapamiętać. Ale nagrodzić? Muszę jeszcze nad tym pomyśleć, gdy poznam całą konkurencję aktorki. To ciekawy werdykt. Intrygujący.

Tak jak interesujące są zawsze uzasadnienia werdyktu, tak również ciekawe by było wyjaśnienie, dlaczego ten czy inny spektakl nie znalazł uznania w ocenie jury. Szczególnie dotyczy to DZIADÓW w reżyserii Radosława Rychcika, które wzbudziły w Polsce tak duże zainteresowanie i akceptację zarówno widzów, jak i krytyków. Spektaklu nie widziałam. Być może nasza krajowa akceptacja współczesnej interpretacji inscenizacyjnej DZIADÓW nijak nie przystaje do tego, co świat zewnętrzny z tego rozumie i czuje. Może ta uniwersalną opowieść o wszystkich, którym kiedykolwiek odmawiano prawa do wolności i godności jest dla nas tylko świeża, interesująca. Może synchronizacja naszego narodowego dziedzictwa ze światem nie do końca jest udana, bo mimo popkulturowego kodu jest nieczytelna i artystycznie nieuzasadniona. Zwłaszcza w porównaniu z pozostałymi, nagrodzonymi spektaklami. Tak bardzo chcielibyśmy wyjść poza granice własnego sobą tylko zainteresowania. A tu okazuje się, że nasza klasyka romantyczna, mimo wszelkich zabiegów, pomysłów,starań, nadal pozostaje pozycją lokalną, dla nas, Polaków, tylko ważną.  To oczywiście same domysły, spekulacje żadną informacją nie potwierdzone. Jak zobaczę spektakl może mnie oświeci dlaczego tak oczywiście światowe pozostaje nadal tylko krajowe. Tą całą spuściznę emocjonalno- historyczną tylko my, Polacy jako tacy, nosimy w sobie więc tylko my jesteśmy w stanie docenić przełom w interpretacji naszej świętości romantycznej. Ale, co ja tam wiem, nie widziałam jeszcze przedstawienia. Nie poczułam. Nic więc pisać nie powinnam. Nie powinnam.

Nie każdy może uczestniczyć w festiwalu. Ale przedstawienia będą przecież na szczęście grane. Wszystko przed nami. Nie byłam na boskiej Boskiej. Ale na wielu jej spektaklach tak. Nie wyobrażacie sobie, jak wielką satysfakcję daje fakt zgodności oceny jury z własną. Jeszcze ciekawiej jest gdy się rozjeżdżamy. To dociekanie w czym się różnimy i dlaczego, czego ja nie zauważyłam, co dostrzegli inni, to dopiero bonus festiwalowy. Dla mnie to najważniejszy festiwal w Polsce. Festiwal, którego program prędzej czy później zaliczam. Ale na którym nigdy, nigdy jeszcze nie byłam. Nie ja jedna. Nie ja jedna. Nie pierwsza. Nie ostatnia. W końcu to BOSKA!

GRATULACJE DLA NAGRODZONYCH, GRATULACJE DLA ORGANIZATORÓW, GRATULACJE DLA WSZYSTKICH UCZESTNIKÓW BOSKIEJ KOMEDII- ARTYSTÓW, JURORÓW I WIDZÓW.

Werdykt jury 7. Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Boska Komedia w Krakowie w składzie Norman Armour, Stefanie Carp, Peter Crawley, Judit Csáki, Bia Junqueira, Deepan Sivaraman, Meiyin Wang:

Najlepsze przedstawienie :  „Wycinka, HOLZFÄLLEN" Teatru Polskiego we Wrocławiu za umiejętną krytykę pozycji artysty i konfrontowanie widzów z najbardziej niewygodnymi prawdami oraz totalność wizji, która dostarcza wielu wspaniałych teatralnych momentów(50 tys. zł).

Nagroda za reżyserię: Krystian Lupa, „Wycinka, HOLZFÄLLEN" w uznaniu za głębokie zrozumienie tematu i sprawowanie pełnej kontroli nad scenicznym światem oraz zaufanie i siłę, którą obdarza aktorów (10 tys. złotych).

Najlepsza aktorka: Danuta Stenka, „Druga kobieta" za brawurowe stawienie czoła wyzwaniom „teatru w teatrze” i sprostanie nie tylko roli, ale konieczności odważnego obnażenia się przed widzami (10 tys. złotych).

Najlepszy aktor : Piotr Skiba, „Wycinka, HOLZFÄLLEN" za rolę satyrycznego obserwatora zarażającego pasją zarówno aktorów, jak i widzów(10 tys. złotych).

Najlepsza aktorka drugoplanowaAnna Kłos-Kleszczewska, „Klątwa, odcinki z czasu beznadziei" za wyjątkowy i inteligentny humor w odniesieniu do politycznego i demonicznego opętania, który sieje w nas niepokój (5 tys. złotych ).

Najlepszy aktor drugoplanowyKrzysztof Dracz, „Klątwa, odcinki z czasu beznadziei" za połączenie pierwiastków powagi i zabawy nie w jednej, a kilku rolach w satyrze na współczesne społeczeństwo (5 tys. złotych).

ScenografiaAleksandra Wasilkowska, „Kronos"
Jury chciało wyróżnić artystyczną interpretację pamięci i rolę procesu wymazywania w tworzeniu estetycznego świata przedstawienia (10 tys. złotych).

Muzyka oryginalna : Michał Lis, Piotr Lis, „Dziady"
Za pozostającą w zgodzie ze współczesną interpretacją klasycznego tekstu wielowarstwową i klimatyczną muzykę złożoną z oryginalnych kompozycji i przetworzonego materiału(10 tys. złotych).

Oprawa wizualna : Robert Mleczko, Bartosz Nalazek, „Kronos" w uznaniu za inwencyjne techniki i interpretację wizualną nietypowego tematu(10 tys. złotych).

Dodatkowo jury zdecydowało się przyznać dwa specjalne wyróżnienia dla spektakli „Klątwa, odcinki z czasu beznadziei” - za wirtuozerię zespołu teatralnego oraz dla spektaklu „Kronos” -za inwencję i podjęcie artystycznego ryzyka w adaptowaniu tekstu Gombrowicza i stworzenie prowokującego do myślenia spektaklu.

https://boskakomedia.pl

sobota, 13 grudnia 2014

KONTRYM JAN FRYCZ TEATR TELEWIZJI


Surreal 3d Art by Adam Martinakis

Spektakl zrealizowany na faktach. A więc powinien boleć. Musi. Bo to nie jest symulacja ale żywa materia, krwawiące mięso, tętniące serce w zaciskającej się ręce w pięść. I ten los poszczególny, konkretny, imieniem i nazwiskiem przypieczętowujący prawdę, od której nie uda się uciec w matecznik zdystansowanej iluzji rzeczywistości teatralnej. Palec swój bezpośrednio wkładam do niechcącej się zagoić rany. Świadomość dotykania prawdy bez znieczulenia jest dojmująca. Nie ma gdzie się skryć przed nią, nie wiadomo, jak uchronić siebie. Trzeba ją przyjąć, poznać, przyswoić, przetrawić. Tę prawdę.

Ten spektakl boli. Bo to jest o jednostce w trybach systemu. Przegranej walce, mimo doskonałego do niej przygotowania. Bo to jest o wolnej woli do końca pozostającej w raz dokonanym wyborze. To kontekst portretu człowieka będący dowodem na niezłomność, potęgę charakteru i inteligencji umożliwiających funkcjonować w systemie zawsze na własnych warunkach. Nie pozwalający się złamać. Zmodyfikować. Przystosować. Użyć przez system. Ale jest to też dowód na nieprzewidywalność losu. Nieuniknioność. Brutalność. Niesprawiedliwość. Jego okrucieństwo. Choć zaplanowane przez konkretnych ludzi, którzy byli w stanie ze strachu , zawiści, zemsty, ambicji, cech własnej natury zrobić wszystko. Bestialsko katować i zabijać.

KONTRYM to bogata osobowość. Ciekawa. Niejednoznaczna. Aktywna postawa. Zaangażowanie ale takie, które łatwo przychodzi mu wyhamować. I gdy zmusza konieczność obronić. To człowiek, który mógłby być, kim zechciałby tylko być. Waleczny, inteligentny, wykształcony. Z doskonałym rozeznaniem rzeczywistości, w jakiej przyszło mu żyć, podejmować decyzje. Bezkompromisowy. Pewny swego. Ktoś, kto postanowił nie wybijać się. Chciał po prostu godnie żyć na własnych warunkach. Nie poddawał się, podejmował walkę, umiejętnie uczestniczył w grze o przeżycie.

A jednak nie udało się. System wybrał go, by się nim posłużyć. Chciał  go wykorzystać. Miał być pionkiem w politycznej rozgrywce przeciwko Gomułce. Wymuszenie zeznań nie udało się. Kontrym nie dał się złamać. System też był konsekwentnie nieugięty. Raz wybrana ofiara, która okazała się oporna na ból, przemoc, cierpienie, nękanie, szantaż i groźby nie miała szans. System nie wybacza. System zabija. Łatwo mu mścić się bezkarnie. Nikt ani nic nie było w stanie uratować Kontryma. Ani nie zwolniono go, ani nie zastosowano prawa łaski. Rehabilitowano po czterech latach po śmierci za staraniem syna. A miejsce pochówku do dnia dzisiejszego nie jest znane.

Na szczęście pamięć o KONTRYMIE nie została zatarta. I to dzięki Józefowi Światło, który w sztuce ujawnia swój udział w całej historii. I jego los związany z losem Kontryma pokazuje szeroki, wiarygodny kontekst powojennego piekła  peerelowskiej rzeczywistości.  Gdzie na każdego można było znaleźć czy zdobyć odpowiedni papier, by go umazać w gównie. Wystarczył jeden podpis i koniec. I po wszystkim. Człowiek przepadał bez wieści. Jakby nigdy nie istniał.

Spektakl adekwatnie oddaje stan zagrożenia. Złożoność sytuacji historycznych, politycznych intryg. Pokazuje nieoficjalną stronę działania systemu, który jak taran przetaczał się po ludzkich życiorysach niszcząc wszystko, co ludzkie, wrażliwe i godne. Według logiki przymusu, przemocy, kłamstwa dla własnych celów. Życie ludzkie nie liczyło się. Cóż dopiero wartości wyższe. W Polsce zadomawiali się nowi barbarzyńcy i siłą narzucali swój porządek.

Kontrym nikomu niczego nie udowadniał. Był sobą do końca. Ten nowy, wspaniały świat doskonale znał. Wiedział, co i jak. Nie chciał zrobić żadnej kariery. Ani politycznej ani wojskowej. Wiedział czym się to kończy. Znał te wszystkie metody zniewalania, łamania ludzi. Był opanowany, odporny, twardy. Z przesłuchiwanego stawał się przesłuchującym. Żadne  metody, sposoby, chwyty ubeckich funkcjonariuszy nie były skuteczne.

Kontrym chciał normalnie żyć. Nie wiedział tylko, że przypadek i jego niezłomny charakter zadecyduje o jego losie. Wybór, by niczego nie podpisywać, bo podpis też może znaczyć wyrok śmierci, był dla niego oczywisty. Znalazł się w sytuacji bez wyjścia. I choć normalnym, logicznie, trzeźwo myślącym ludziom nie mieściło się w głowach, że tak bezwartościowe jest życie ludzkie dla nowego świata budowanego pod dyktando bolszewików, to myślę, że jednak Kontrym nie miał złudzeń. Nie przyłożył ręki do intryg Bieruta i jego ludzi z jednej strony, z drugiej nie dał powodu obciążenia siebie. Mimo to był na straconej pozycji. Nie mógł nic więcej zrobić. Wytrzymał kaźń.

Tak to już jest, że nigdy nie jesteśmy wystarczająco przygotowani na cios. Przypadkowy, niespodziewany, zaskakujący. Możemy być super czujni, gotowi, by go zneutralizować. A i tak przegramy. Stracimy wszystko, co mamy najważniejsze, najcenniejsze. Tych, których kochamy. Życie samo w sobie. Jakie jest, jakie mogłoby być. Śmierć kończy, życie bierze wszystko.

Bo to życie i działania po ucieczce do USA Józefa Światło, funkcjonariusza, który przesłuchiwał Kontryma, zmieniło rzeczywistość w Polsce/likwidacja UB, areszt najbardziej brutalnych śledczych/. Życie oprawcy mimo śmierci ofiary. Kontakt z Kontrymem wpłynął na przemianę Józefa Światło.

Duże brawa dla wszystkich, którzy stworzyli to interesujące przedstawienie telewizyjne. Pod każdym względem wyważone, nie epatujące przemocą, gwałtem, który w istocie dokonywał człowiek na człowieku. Doskonały montaż pozwalał w celnym skrócie poznać kontekst wydarzeń i przyjrzeć się charakterystyce postaci, poznać ich motywacje, przemiany i cele. Jan Frycz w sposób subtelny ale jednoznacznie mocny zagrał Bolesława Kontryma. Wyrazistego, inteligentnego, mądrego człowieka, któremu mimo jego wielkiego doświadczenia i zdolności, nie udało się po prostu zwyczajnie żyć. Został zabity, ale jego niezłomna postawa, inteligencja i siła osobowości wywarła jednak wpływ na życie innych ludzi. Pozytywnie wpłynęła, skutecznie. Dobrze, że spektakl pozwolił mi poznać, poczuć tego człowieka. Nie jest mi obojętny i budzi we mnie sprzeciw wobec opresji każdego systemu, który bezwzględnie niszczy, to co ma najcenniejszego. Myślących samodzielnie i niezależnie obywateli, którzy mimo błędnych działań i skomplikowanej, pokrętnej drogi życiowej, są prawymi, oddanymi ojczyźnie patriotami. I jeszcze dowód na możliwość całkowitej przemiany człowieka w osobie Józefa Światło. To bardzo optymistyczny , cały z krwi i kości przykład na to, że w najgorszym oprawcy może obudzić się myślący i czujący człowiek. Możliwe jest odkupienie grzechów, możliwe jest życie po śmierci. W Józefie Światło umarł oprawca, narodził się Bolesław Kontrym.


KONTRYM
Autor: Marek Pruchniewski
Scenariusz telewizyjny: Marcin Fischer
Reżyseria: Marcin Fischer
Zdjęcia: Paweł Flis
Montaż: Paweł Laskowski
Scenografia: Anna Wunderlich, Agata Przybył
Kostiumy: Katarzyna Śródka
Konsultacja historyczna: prof. Andrzej Paczkowski, dr Witold Pasek
Obsada:
Jan Frycz (Bolesław Kontrym) 
Redbad Klynstra (Józef Światło)
Wojciech Zieliński (Władysław) 
Andrzej Grabowski (Gen. Konstanty Kontrym)
Magdalena Czerwińska (Wanda) 
Sława Kwaśniewska (Matka Kontrymów)
Bartłomiej Topa (Włodzimierz Lechowicz )
Sławomir Orzechowski (Gen. Roman Romkowski) 
Robert Gonera (Jacek Różański) 
Paweł Tomaszewski (Chłopak I) 
Maciej Wojdyła (Wrzesiński) 
Stanisława Celińska (Sąsiadka) 
Marcin Perchuć (Dziennikarka RWE )
Maja Włodarczyk (Sekretarka Lechowicza )
Mieczysław Hryniewicz (Olko)
Andrzej Mastalerz (Funkcjonariusz w depozycie)
Tomasz Dedek (Funkcjonariusz UB) 
Agnieszka Wosińska (Aresztowana) 
Andrzej Konopka (Oficer I)
Jacek Rozenek (Oficer II)
Michał Żurawski (Oficer III)
Waldemar Obłoza ( Policjant)


http://www.teatrtelewizji.tvp.pl/spektakle/artykul/kontrym_1365545/

wtorek, 9 grudnia 2014

TRAMWAJ ZWANY POŻĄDANIEM NIKOŁAJ KOLADA


To historia dość znana. Wyautowana dojrzała kobieta przez życie. A może przez swoją naturę. Słaby charakter. Osobowość napiętnowana intensywnym uczuciem, które raz zaznane, zawsze już płonęło niezaspokojonym pragnieniem. Blanche zakochała się będąc młodą dziewczyną i podążyła za tą miłością w nieznane, zostawiając za sobą wszystko, całe dotychczasowe życie. Jeden błąd rodził następne. Bo miłość różne miewa oblicza. Jej wybraniec wolał męską opcję. Zagrożona kobieta, podkręcona przez zazdrość, może złość, że niczego nie zauważyła, doprowadziła męża do śmierci.  I tak wsiadła do tramwaju zwanego pożądaniem. Z głębokim poczuciem winy, zawodu, niezdolna już do miłości. Potrafiła jedynie kompulsywnie gonić za zaspokajaniem , by zagłuszyć rozrastające się uczucie pustki i kolejne rozczarowania. Alkohol, porażki uczuciowe z  kolejnymi mężczyznami kumulował bagaż negatywnych doświadczeń. Jechała na haju pożądania coraz szybciej. A śmierć jej nie odstępowała. Kłopoty finansowe związane z chorobą najbliższych, strata pracy po uwiedzeniu nieletniego ucznia jeszcze bardziej ją pogrążyły. Blanche pędziła już ostro na rollercoasterze chcąc rozładować wewnętrzne napięcie. Do którego dorzuciła wstyd, zawód, poczucie beznadziejności swojej sytuacji. Zupełnie wyczerpana, skołowana, na granicy szaleństwa.  Ogień podążał za nią. W tym momencie ją poznajemy. Dziwadło, ruina człowieka, wkracza na scenę. Start.

Nikołaj Kolada zrealizował spektakl tani, banalny, toporny. Ukazał świat w upadku, na dnie. Paskudność w kolorowej, migocącej oprawie. Opowiada historię o kobiecie upadłej, o strzępie człowieka. Śmieciu, którego jak najszybciej trzeba się pozbyć. I to wydaje się oczywiste. Upraszczając tak brutalnie portret psychologiczny Blanche sprowadził ją do brukowej notatki z podłego szmatławca. Owszem, to opowieść, którą czyta się z wypiekami na twarzy, pełna obsceniczności, brudów, pikantnych szczegółów, zakazanych tematów. Zmyśleń infekujących prawdę w pijanym zwidzie. Nie wzbudza jednak litości i troski ale wątpliwą satysfakcję podglądacza zadowolonego z tego, że jest po drugiej stronie historii. Wyzwala najniższe uczucia i buduje wrażenie, że Blanche zasługuje na to, co ją spotyka, bo sama wypracowała swój beznadziejny, paskudny los. Jest przecież wstrętną, starą, odrażającą, zepsutą kreaturą.  To jej krucha, słaba natura, jej życiowe wybory doprowadziły do upadku, do wykluczenia. Nie jest ofiarą. Jest samym złem. Kłamstwem, manipulacją. Atakującym, agresywnym pasożytem, wirusem. Powodującym śmiertelną chorobą, od której trzeba się natychmiast uwolnić. Inaczej zniszczy wszystkich wokół. A środowisko jest słabe, nosi podobne znamiona zepsucia, co Blanche. Postępuje równie brutalnie i bez ceregieli. I nie zna wartości wyższych. Nie daje drugiej szansy. Nie jest na tyle mądre, by wchłonąć cierpienie Blanche, by zneutralizować jej destrukcyjny wpływ. Jest złe i czyni zło. Tyle tylko, że jest to zło silniejsze, o prymitywnym, brutalnym, bezwzględnym rodowodzie. Dzikie, nieokiełznane, nieobliczalne. Blanche musi przegrać. Od tego dna nie można się odbić.

Tyle tylko, że jest to wszystko pretensjonalne, płytkie, amatorsko pokazane, jednowymiarowe, jednoznaczne. Nie ma w tym tragizmu. Rozpaczy. Beznadziei. Wywołuje to u widza tylko lekkie wzruszenie ramion. Grymas satysfakcji, że to bajdurzenie go nie dotyczy. Bo nie ma z tym nic wspólnego. Blanche jest krzykliwa, ordynarna, zapijaczona, upierdliwa, namolna. Typ zużytej burdel mamy, kokoty, staruchy z pretensjami. Irytującej, zakłamanej suki. Do wyśmiania, lekceważenia, pomiatania. Trudno uwierzyć, że wszystko zaczęło się od miłości, tej szalonej, wielkiej, czystej. I pragnienia podążania za nią. Nie wiem, czy komukolwiek przyszło na tym spektaklu to do głowy. Raczej chyba to, że głupia, naiwna baba głupio skończyła. I ma za swoje. Dostała to, na co zasłużyła. To jej wina, bardzo wielka wina i nikogo więcej. Taki parszywy los dla parszywej osoby. Amen.


TRAMWAJ ZWANY POŻĄDANIEM
Autor: Tennessee Williams
Reżyseria: Nikołaj Kolada

Obsada:
Wiera CwitkisIrina Jermołowa
Swietłana Kolesowa
Alisa Krawcowa
Wasilina Makowcewa
Tamara Zimina
Anton Butakow
Jewgienij Czistiakow
Siergiej Fiodorow
Konstantin Itunin
Oleg Jagodin
Siergiej Kolesow
Anton Makuszyn
Aleksandr Sysojew
Aleksandr Wachow
Aleksandr Zamurajew

design-dautore.com


sobota, 6 grudnia 2014

SZCZĘŚLIWE DNI SAMUEL BECKETT MAJA KOMOROWSKA TEATR DRAMATYCZNY


To fenomen. Dwadzieścia lat życia jednej roli, monologu wewnętrznego postaci dramatycznej, której twarzą, talentem, sobą samą i światem wokół jest Maja Komorowska. Musiało wszystko się zmieniać, ewoluować. Nie sposób grać tej samej roli ciągle i ciągle tak samo. Ma przeszłość dwóch dekad, teraźniejszość. I przyszłość jeśli będzie grana nadal. A powinna być. Jak najdłużej. Znów gra Adam Ferency. Tekst jest ciągle ten sam. Scenografia na oko ta sama. Aktorka genialna. Ile jest Mai Komorowskiej w Winnie a może Winnie w Mai Komorowskiej? Nikt nie wie. Wrosły jedna w drugą. Nie wyobrażam sobie, że jest , że może być inaczej. Podobnie jest z rzeczywistością pozasceniczną; ludźmi, bliskimi, życiem aktorki, które też budują postać. Ile jest tego i w jakim stopniu ma to wpływ na rolę? Trudno powiedzieć. Na pewno ma. Przenika się ten świat zewnętrzny z wewnętrznym. Pozateatralny z teatralnym. Osobisty z graną postacią. Przenikają się. Uzupełniają. Wzbogacają. Uwiarygodniają. To żywy dowód na istnienie magii w teatrze. Sztuki czarowania. Umiejętności doskonałego rzemiosła, czystości serca aktora, talentu i oddania. Na pewno wielu, wielu jeszcze składników czyniących zawód aktora niedefiniowalnym. Koniecznie spektakl do obejrzenia. Zastanowienia. Zapamiętania. Jest doskonały, idealny. Fascynujący.

O CZYM TO NAPRAWDĘ JEST?

Może to o tym, co nieuniknione. Zanim nastąpi ostateczne. Winnie śpi, budzi się, opowiada, wspomina, modli, wyjmuje wszystko z torby, potem pakuje wszystko na powrót do niej nie ruszając się z miejsca. Czas płynie. Coraz bardziej Winnie zanika. W paraboli odchodzenia. W zmianie osaczenia degradacją. Pejzaż samotnego trwania ubożeje, zmienia się. Bo to okres życia akceptujący odejmowanie, redukcję, ograniczanie. Prowadzący do fazy życia człowieka, gdy wszystko, co żyło wokół niego i w nim obumiera. Bagaż wspomnień i opowieści się kurczy, pula możliwości maleje. Pozostaje uporczywa narracja. Taka, co dopóki trwa, dopóty daje poczucie istnienia.

Bo to stadium schyłkowej starości: fizjologiczny, mentalny, intelektualny. Pod każdym możliwym względem. Coraz szybciej otoczenie niszczeje, niknie, obraca się, rozpada w pył. To rzeczywiste i to nierzeczywiste. Na zewnątrz niej i wewnątrz. Winnie otacza pustynia. W niej również obszar białych, pustynnych plam się rozrasta. Piasek, coraz bardziej ją więzi, ogranicza ruchy, aż w końcu ją pochłania. Starość to stan coraz mniejszej wydolności, coraz mniejszej mobilności, żadnej sprawności. Sytuacja ta osacza, paraliżuje, ubezwłasnowolnia. Niszczy.Coraz bardziej i bardziej. Z aktywności wtłacza w stan statycznej niemożności. Zamierania, wchłaniania przez ziemię, której człowiek staje się częścią. Z prochu w proch obrócony.

To całokształt przemijania-umierania, odchodzenia od życia i trwania po możliwość wyboru śmierci/pistolet/. Od rana do wieczora starannie zaplanowana ucieczka, ratunek, koła ratunkowe, słowotok/o Showerze, o Cookerze i o Mildred, która dostała lalkę/ o kulturze i religii, rozbudowywanie wspomnień o detale, rozważania, przywoływanie zdarzeń, sytuacji, szczegółów. Właściwy moment na wszystko. Na piosenkę, na gest, czynność. Winnie nie mogąc się ruszyć z miejsca, używa mowy jako dowodu na istnienie. Teleportuje się w przeszłość, relacjonuje, co robi, co będzie robić lub nie. Zmienia intonację, modulację, artykulację. Statykę ciała rekompensuje ruchem, siłą głosu. Obrządkiem, planem, sposobem na kompulsywne zagadywanie ogromniejącego lęku, coraz bardziej bolesnej samotności, absolutnej ciszy.

I PO CO TO WSZYSTKO?

Życie samo w sobie jest wartością. Nadzieja jest w trwaniu, w wypełnieniu wszystkiego do końca.Trzeba strzec tej nadziei. Bo ważne jest nie tylko co ale też jak Winnie mówi. To duża różnica nie istnieć w ogóle albo istnieć i wyrazić zgodę na przemijanie. I jeszcze mieć nadzieję. Chodzi o to, że jeśli już jest się razem/Winnie i Willy/ , to pomaga jedno drugiemu to życie przejść ku śmierci. Czeka się na to, co będzie dalej. Ta ciekawość, wyzwanie, które sobie stawia Winnie i przyjmuje, coraz trudniej jest spełniać poprzez zagadywanie trwania. Trzeba jednak posuwać się naprzód, pokonywać czas. Nie ma już nic do zrobienia, do powiedzenia ale Winnie musi mówić dalej. Irracjonalnie. Do końca. Z poczuciem humoru. Dystansem do siebie. Z wiarą. W nadziei na zmartwychwstanie. W nadziei na zmianę losu. W tej pustce jest wielkie oczekiwanie na Boga, do którego należy mówić ale i go słuchać. Zajrzeć głęboko w siebie i zaakceptować własny wstyd. Oto nadzieja. A to znaczy, że ona umiera ostatnia.

A może chodzi o to, by zobaczyć sytuację od drugiej strony. Od strony śmierci. Trzeba doznania ciemności, by zobaczyć światło. Trzeba doznania absurdu, żeby zobaczyć dobro i sens.Trzeba doznania śmierci, by poczuć życie. By przeżyć kolejny, szczęśliwy dzień.

SZCZĘŚLIWE DNI  SAMUEL BECKETT
Przekład i reżyseria: Antoni Libera
Scenografia: Ewa Starowieyska
Asystentka reżysera: Barbara Zając
Asystentka scenografki: Anna Maria Klikowicz
Realizacja dźwięku: Dariusz Kamiński
Realizacja światła: Tomasz Burzyński
Inspicjentka, suflerka: Barbara Zając

Obsada:
Maja Komorowska (gościnnie)
Adam Ferency


  http://www.e-teatr.pl/pl/repertuar/9471,szczegoly.html
http://ninateka.pl/film/szczesliwe-dni-teatr

piątek, 5 grudnia 2014

WIŚNIOWY SAD NIKOŁAJ KOLADA




Jeżeli byliście kiedykolwiek ma spektaklu w reżyserii Mikołaja Kolady, wiecie czego mniej więcej się spodziewać. Na osnowie uproszczonego tekstu, który jest sprowadzony do roli koniecznego komunikatu, niezbędnej informacji, by całkowicie nie zgubić łączności z bazą dramatu, reżyser brutalnie przeplata krzykliwy, ckliwy, rzewny śpiew, chaotyczny, głośny rumor i sceny z życia codziennego wynaturzone karykaturalnym, zgrzebnym, charakterystycznie niedbałym aktorstwem. Kostiumy jak zwykle stanowią absolutnie lumpeksowy, przypadkowy zbiór rzeczy na powrót odnalezionych i wykorzystanych. Jakby komunikowały: nic nie może się zmarnować a w nowej konfiguracji też jesteśmy mocnym akcentem przekazu. Mam wrażenie, ze Kolada odnosi się do tego, co już wiemy i hula po swojemu według zasady: łatwo, lekko i przyjemnie. Jakby przetrącał sztywność teatralnej konwencji, jej koturnowość, wyniosłość i konieczność traktowania teatru poważnie. Jakby uwalniał scenę od napuszonej wzniosłości nabzdyczenia dramatycznego. Przekłuwał balon zadęcia proponując ogląd z przymrużeniem oka. I  w tym przymrużeniu, pomiędzy jednym ziewem a drugim, złapaną drzemką, bezkarnie, swobodnie poddajemy się nastrojowi będącemu ekstraktem tej teatralnej kołomyi. Jakbyśmy sięgali do źródła. 

By poczuć, poczuć WIŚNIOWY SAD, symbol matuszki Rosii. Utopiony w wódce, żyjący na krótkim kacu, szalony przywiązaniem do ziemi jak do osoby, którą się kocha na zabój po grobową deskę.  Za którą się tęskni. Bez której nie wyobraża się życia. Która cała jest żywym wspomnieniem dzieciństwa, szczęśliwego, bogatego życia i kochających, oddanych ludzi. Przywiązanie, sentyment, wspomnienie ciężkiej, wydajnej pracy, która przynosiła zadowolenie, poczucie dobrze spełnionej powinności, wiernej służby. Wiśniowy sad to arkadia. Jak można ją stracić? Jak można się od niej uwolnić? Jak można bez niej dalej żyć? To stan nie do wyobrażenia. Nie do zaakceptowania.

A jednak konieczny. To, co było staje się mityczną przeszłością, rajem utraconym. Przyszłość to nowe wyzwania dla przystosowania umożliwiającego przetrwanie. Kara za rozpasany styl życia. Nie znający ograniczeń, nie akceptujący powściągliwości i pracy. Stary świat musi zniknąć, wypalić się w swym niezadowoleniu, nieprzystosowaniu, marzeniach, do końca na wyjeździe, gdziekolwiek by to nie było; Moskwa czy Paryż. 

Bardziej czujemy to niż rozumiemy. Cepeliowska ludowość mieni się, wiruje. Rzewność nuty bólu istnienia łka, wyje. Pomieszanie  pragnienia, marzenia z koniecznością wymuszoną zagłuszana jest tańcem, śpiewem, modlitwą. Tak jak i cierpienie po stracie. I panaceum na wszelkie stany wzlotów i upadków-wódka, wódka, wódka.  

Maligno to jakie przerysowane, wyostrzone, karykaturalnie wynaturzone. Niby naprawdę, niby na poważnie. Niby żartem, niby patosem. Spontaniczne, szerokim gestem, zaśpiewem, grubą kreską, językiem rosyjskim, rodzimym autorowi wybrzmiałym. Poza wszystkim pozostaje wrażenie, powidok, przeczucie. Niepoważne, niegłębokie. A jednak podskórnie dojmujące. Niedoskonałe.Pospolite. Przaśne.Proste. Ludzkie. Prawdziwe.

To może być atrakcyjny teatralny zawrót głowy. Swoją egzotycznością. Swoim bezwstydem. Swoim rozpasaniem. Trafia w punkt prostoty czucia. Tak, że nieznacznie poniewiera i ciepło współczuje. Działa jak ta wódka. Mąci umysł, język rozwiązuje, oszałamia. Otwiera serce i duszę. Wywleka na powierzchnie wszystko. Codzienny, banalny brud bezowocnego filozofowania, użalania się nad sobą, narzekania. Zdziera poprawność, zasypuje głębię wszystkimi śmieciami życia. W kolorowym rosyjskim chocholim tańcu, w swojskim zaśpiewie, we wspólnocie beznadziei upadku, którego żadne marzenie nie może zagłuszyć, stłumić, skompensować. 

A jednak musimy pożałować, jak proszą. I chcemy marzyć o posadzeniu nowego sadu, choć majaczą; do Moskwy, do Moskwy, do Moskwy. I zapijamy smutek teatralną wódką chociaż białą ale zaczerniającą reputację i czerwieniącą nos. Śnimy ten sen banalny a bolący niewydarzonym, nieszczęśliwym życiem, wołając:mama, mama, ja czajka. Męczymy się bez pracy . A gdy pracujemy myśl nasza lżejsza. Po takim spektaklu lżejsza, lżejsza, lżejsza.

Tego spektaklu już nie zobaczymy. Chyba, że w Jekaterenburgu. Chyba, że gdzie w realu. Pospolita tłuszcza obżera się, dławiąc i dusząc. Bełkocze, coś jakby mówi. Wygłodniała,  niezaspokojona. Zachłanna. Prostacka. Rozkrzyczana. Wódką otumaniona stale. Pobożna wiarą prymitywną, pogańską, egzaltowaną. Ubrana na cebulę we wszystko, co ma, co przypadkowe. Co udało się zebrać, ocalić z jakiegoś kataklizmu, wojny, upadku. Twarze osmolone, wokół oczu zaczernione. Włosy nie znające grzebienia i wody. Zęby brudne, wybite. Ciała w strzępach. Dusze śmiertelnie okaleczone.To raczej duchy jakie nie ludzie. Niespokojne, czyśćcowe mary. Rozedrgane, nerwowe, zastraszone, niepewne. Nawet te, które mają pieniądze i przyszłość. Ale jednak ciągle na głębokim głodzie w niezaspokojonym pragnieniu. Marzeniu powrotu do przeszłości. Jasnej. Czystej. Bogatej. Dostatniej. Szczęśliwej. Bezpiecznej. Bo to Rosyjski Człowiek. Ducha tchnienie. W kryzysie. Na przetrwaniu. Genotyp bólu i cierpienia. Kompleksów i niemożności. Minimalizmu potrzeb życiowych i kulturalnych. Dziś znów puka do bram zachodu. A na zachodzie bez zmian. Bez zmian. Bez zmian.



http://teatrstudio.pl/spektakle/221,wi%C5%9Bniowy-sad-festiwal-kolady/

środa, 3 grudnia 2014

PRZYGODA JAN ENGLERT TEATR TELEWIZJI


Peter Brooke-Bal 


Ten spektakl widziałam w Teatrze Polonia, teraz w Teatrze Telewizji. Dwa różne oglądy, jedno wrażenie. To spektakl wzorcowy realizacyjnie, wybitny artystycznie. Teatr komunikacji i dla komunikacji. Ważny temat, istotne wartości, trudne wybory i postawy bohaterów. To teatr z treścią  nie będącą w konflikcie z formą. Dający do myślenia. Mądry, spokojny, spójny. Taki, który się nie zestarzeje, nie straci na ważności. Bo miłość, dojrzałość, odpowiedzialność, konsekwencja, konieczność sprostania problemom, ponoszenie skutków swego postępowania nigdy nie wypadną z obiegu naszych ludzkich zainteresowań. Dylematy niełatwych wyborów, weryfikacja listy tego, co jest dla nas, ludzi, najważniejsze w życiu, nie ominą nas nigdy. Nie ma co się oszukiwać. Ignorować spraw fundamentalnych dla naszego szczęścia i spełnienia w poczuciu dobrze wypełnianego obowiązku, powinności, poświęcenia dla tych, których kochamy. Jeśli kochamy głęboko, odpowiedzialnie, naprawdę. Nie dla chwili zapomnienia, kompensaty, krótkiej fascynacji, egoistycznej zabawy, przeżycia niezobowiązująco przyjemnej przygody.

Ten spektakl, głównie dzięki autorowi tekstu, Sandorowi Maraiemu, oraz wirtuozerii aktorstwa klasy mistrzowskiej Jana Englerta, proponuje nam system wartości i takie jego wprowadzanie w czyn, że czujemy głęboką tęsknotę za doświadczaniem go w swoim życiu. Intuicyjnie czujemy, my- dziś tacy indywidualni, samowystarczalni, butni w tym i pyszni- że potrzebny jest nam drugi człowiek na dobre i na złe. Tęsknimy za czułym, empatycznym, mądrym postępowaniem w zawirowaniach miłości. Chcielibyśmy rozmawiać ze sobą tak jak mąż z żoną w gabinecie. I choć wiemy, że może być na wszystko za późno, bo sami nie możemy, nie umiemy reagować na bieżąco i ratować, co dla nas ważne, decydujące o sensie życia, poczuciu szczęścia, to takiego kontaktu nam brakuje. Takiej miłości nam brakuje.

To bardzo wnikliwe studium relacji międzyludzkich, silnie osadzone w realiach życia, znajomości natury ludzkiej ale też proponujące mocny dekalog wartości, który pozwala postępować właściwie. Na pewno nie egoistycznie, samolubnie. Czujemy to tak mocno!! Bo sami marzymy o prawdziwej, odpowiedzialnej miłości. Oczekujemy uczciwości, prawdy, honorowego postępowania, które zwycięży oszustwo, wiarołomność, kradzież, zdradę. Bez odwetu, bez złości, bez zemsty. I postępowania dla dobra drugiego człowieka w poczuciu dokonania właściwego wyboru. Chcemy, gdy zajdzie konieczność, by ktoś zaopiekował się nami bez względu na okoliczności i koszty /osobiste, finansowe, wszelkie/, z myślą nie o sobie, tylko o nas. By potrafił właściwie wybrać pomiędzy koniecznością a powinnością. Miłością do pracy a miłością do człowieka. Tak,  by ratował obcych ludzi, mimo że najbliższemu człowiekowi już nie potrafi pomóc.

Nie wystarczy kochać tylko. Czuć, wiedzieć. To zobowiązuje do odpowiedzialności, wierności, pewnej uważności na siebie nawzajem, czujności, reakcji na nieprawidłowości, odwagi brania się z trudnościami za bary. I działania na czas. Nie wystarczy brać, należy dawać. I właściwie postępować, bo brak porozumienia, czasu, rozmowy rodzi konsekwencje nie do odwrócenia i doprowadzić może do bólu, do straty. Może być za późno na korektę. Na ratunek.

To piękna, mądra i czuła ilustracja psalmu świętego Pawła. Wzruszająca. Głęboka. Symulacja prawdziwa, wiarygodna. Taka, co musi być trudna i bolesna. Tym bardziej ważna. Konieczna do przemyślenia jak kochamy, co jest dla nas najważniejsze, ile możemy zrezygnować z siebie dla drugiego człowieka. Każdy z nas chce być tak kochany. Każdy chce tak kochać. Każdy chce tak być traktowany. Nie uwierzę, że nie.

A przecież tak łatwo jest zrezygnować z wysiłku podejmowania trudnych decyzji, tak lekko można pójść na łatwiznę, na skróty. Tak łatwo jest się poddać. Może gdy brakuje pewności, wiary w stałość uczuć a w obawie o bycie skrzywdzonym prewencyjnie zbroimy się we wszelką niezależność, ustalamy żelazne warunki jakbyśmy szykowali się na wojnę, nie na pokój. Przeżywamy przygodę po przygodzie, ale nawet nie w takim rozumieniu, jak w sztuce, ale dziecinnie, płytko, lekko. Na bieżąco zaspokajamy własne potrzeby, uczucia, zachcianki. Dlatego tak łatwo przychodzi pogodzić  się z zakończeniem kolejnej przygody, utratą użytego obiektu pożądania. Zabawa w związek staje się stylem życia bez zobowiązań, bez powinności, bez wyrzeczeń. Ale w konsekwencji i bez prawdziwego, mocnego uczucia. Takiego, który rozrasta się, pęcznieje, zmienia się w czasie, buduje poczucie sensu życia. Ofiarowuje wolność. Nie ogranicza, nie stawia warunków. I otrzymuje w zamian więcej i więcej. W innej formie, w innym czasie, postaci.

Postępowanie żony, podążającej za głosem serca, wydaje się szalone, impulsywne, gorące, choć ma swoje uzasadnienie a męża idącego drogą praktycznego, skutecznego rozsądku, logicznie zimne. I tu pojawia się kolejne marzenie. Pragnienie spolegliwej miłości, która wybacza wszelkie błędy. Potrafi być mądrzejsza, jedna za drugą.

Ważne by, jak ten granitowy kamień, nie wyjść poza formę prawdy. Pozostać niewzruszonym w swoim uczuciu, jeśli nawet serce niewidocznie krwawi, bo wokół niego zaciska się pętla. Sens życia nie kończy się wraz z utratą miłości, bo ta nigdy się nie wyczerpuje, jest zawsze oczekiwaniem na cud, jeśli nawet w cuda się nie wierzy.
IGOR MITORAJ


wtorek, 2 grudnia 2014

WALENTYNA TEATR TELEWIZJI


Walentyna Tiereszkowa. Fot. Wikimedia
Walentyna Tiereszkowa. Fot. Wikimedia

Pierwsza kobieta w kosmosie, Walentyna Tiereszkowa, czy jeszcze kogoś interesuje? Zwłaszcza, że wiemy, jak Związek Radziecki kreował swoich bohaterów, wynosił ponad poziomy absurdu i kłamstwa  zupełnie zwyczajnych ludzi i wykorzystywał kreowany wizerunek do manipulacji, interesu partii pod dyktando swojej polityki krajowej i światowej. Dojście do tego, co jest prawdą a co fikcją nie jest dziś do końca możliwe. Więcej można się domyślać, niż wiedzieć na pewno. Mimo dokumentów, pamiętników, znanych faktów. I całej czapy nadbudowy propagandowej, kontekstu ideologicznego, historycznego, itd., itp.

Spektakl jest nowoczesny, obraz czysty, umowny. Bohaterka jest raczej z naszego, nie z tego zaprzeszłego czasu, miejsca, systemu. Z innej gliny ulepiona. Doszło tu do pomieszania przez uogólnienie. Wyniesienie Tiereszkowej na wyżyny współczesnego spojrzenia na kobietę z okresu radzieckiej manii wielkości i wyjątkowości. Otóż myślimy, że ona myślała, jak my teraz myślimy. Opowiadamy o Walentynie naszą mentalnością. Z naszego dzisiejszego punktu widzenia. Wysublimowana współczesna forma  nie przystaje do treści, sytuacji, problemów. Pozostaje w dystansie, zgrzycie formalnym. Zamiarem było skrótowe, punktowe uogólnienie na bazie jednostkowych szczególnych przeżyć wyimków z życia pierwszej kosmonautki w związku z wyjątkową misją. Pokazanie instrumentalnego używania ludzi do celów partii, nieświadomość skutków eksperymentów, na które jednostka zgadzała się nie do końca świadomie, nie mając pojęcia, jak będzie wyglądało jej życie w trakcie i po misji.

Monolog napisany jest, między innymi, na podstawie pamiętników Walentyny. Ale nie to wybija się na plan pierwszy oglądu sztuki a cała warstwa oprawy scenicznej, sposób artykulacji tekstu przez Julię Kijowską, śpiewający chór kobiet, kosmonautek. I sugestia, ze jesteśmy na miejscu zbrodni/obrysowywany kredą skafander, ubrania, przedmioty/, gwałtu dokonanego na osobie kobiety w celach wyższych -naukowych eksperymentów w kosmosie, badanie wytrzymałości psychicznej i fizycznej człowieka w warunkach nieważkości w służbie ideologii. Kręcąca się scena i bieg aktorki pokazują kontekst całej sytuacji. Pośpiech, wysiłek, wyścig. Pierwsza kobieta kosmonautka, pierwszy lot kobiety i mężczyzny w kosmosie, pierwsze zwierzę w kosmosie /pieski  zabawki symbolicznie zmultiplikowane na scenie/ pokazują drugą, ciemną stronę tego w gruncie rzeczy politycznego eksperymentu. Jego koszty i straty. Wysiłek przygotowania. Pracę całej armii osób a namaszczenie na bohatera jednostki przez samego Chruszczowa.  W wyścigu o palmę pierwszeństwa w kosmosie pomiędzy USA a ZSRR. Zapis aktorki na scenie kredą tego, co osobiście relacjonuje, łatwy do usunięcia, wymazania, zniszczenia sygnalizuje jego nieważność, usunięcie w cień oficjalnego przekazu. A jednak się ostaje. Wybrzmiewa i uzupełnia, dopowiada, rozszerza pole widzenia.

Wybór kandydatki spośród wielu, opis rzeczywistego, prawdziwego przebiegu projektu poznawczego w kosmosie poprzez osobistą relację kosmonautki, poznanie realiów po zakończonym locie, konsekwencji zdrowotnych i społecznych Walentyny oraz jej osobistego życia po misji to treść sztuki. Ale jest to słaby, niespójny materiał dramaturgiczny; paczwork nieskładnie sklecony ze szczątków, fragmentów, symboli. Pomysł na wypraną z emocji, uczuć, tonu osobistego relację nie działa. Krzykliwy, monotonny, napastliwy zagłuszał to, co najważniejsze; niedopowiedzenia , tajemnice, charakter Walentyny, jej osobowość, rys szczególny, osobisty, wyjątkowy. Choć sztuka porusza intymne tematy, sytuacje, doznania, portret kobiety pozostaje nieodgadniony jakby był szczególnie chroniony. Jakbyśmy nadal mieli tylko dostęp do propagandowego stereotypu i informacji uprzednio poddanej ostrej cenzurze. Do archetypu. Symbolu. Wzorca. Punktu odniesienia. A fenomen jej popularności, sztucznie stworzony, promowany, podtrzymywany, jest raczej oczywisty, naznaczony stygmatem propagandowych potrzeb .

Ani tekst, ani to co poza nim, ani gra aktorska nie przybliżyły do poznania fenomenu kobiety radzieckiej, pierwszej kosmonautki. Jądro ciemności pozostało nietknięte. Niedostępne. Poza zasięgiem. Z jednej strony szczegółowość, pietyzm symbolicznego gestu scenicznego, z drugiej niekomunikatywny, intencjonalny przekaz tekstu. Forma i treść nie są komplementarne. Dowiedzieliśmy się tylko tego, co pozwolono nam zobaczyć, dowiedzieć się, dotknąć. Dane nam było tylko poznać model doskonały; bez skazy, bez rysy, bez pęknięcia, które umożliwiłoby wniknięcie w głąb prawdziwego człowieka, w żywą, czującą, myślącą kobietę. Otrzymaliśmy produkt systemu. Ofiarę specjalnej misji. Kosmiczną super bohaterkę, najbardziej wpływową kobietę w kraju, dowód na wielkość partii i systemu. Triumf ideologii stwarzająceJ człowieka na swój obraz i podobieństwo.

Oczywiście wysiłek artystów jest wielki, widoczny. Ciekawy pomysł, formalnie przemyślany, żelazna dyscyplina, konsekwencja wykonania. Koloryt, nastrój, ruch sceniczny. Tempo, nasycenie znaczeń ruchu i gestu. Chór kobiet śpiewa pięknie. Julia Kijowska gra genialnie. Z niebywałą ekspresją, w morderczym tempie. Przedstawienie zrealizowane jest świetnie. Nowocześnie, pomysłowo, z niebywałą pieczołowitością, w monochromatyzmie z akcentami bieli , czerwieni, pomarańczu, co świetnie się ogląda. Ale nadal nic więcej nie rozumiem, nie czuję, nie dowiaduję się. Braki dramaturgiczne, słaba kompozycja tekstu, jednowymiarowy kontekst powodują, że nic z tego nie wynika poza tym, co już dawno znamy, wiemy. Wieje chłodem, obcością, nieprzystępnością uszczelnionego portretu pierwszej kobiety kosmonautki komunistki. Relacja przygotowań do lotu, wrażenia z pobytu w kosmosie, konsekwencje eksperymentu, skutki dla wizerunku i życia osobistego pozostaje tylko informacyjną pulpą.

Sami realizatorzy spektaklu chyba dostrzegli słabą komunikatywność spektaklu, bo uznali, że wymaga dodatkowych wyjaśnień, informacji po zakończeniu emisji. Teksty w mediach też rozjaśniały konteksty zdarzeń scenicznych. I bardzo dobrze. Ale nie o to przecież w przekazie teatralnym chodzi.

Spektakl stanowi przykład zdarzenia artystycznego, które narodziło się z interesującego pomysłu, zostało zrealizowane w perfekcyjnym kształcie, w dodatku zagrane brawurowo w imponującym tempie i natężeniu wymagającym doskonałej kondycji fizycznej  i dyspozycji artystycznej mogącej sprostać galopującej  narracji.  I pokazuje problem wkręcania jednostki w tryby polityki, ideologi, medialnej histerii popularności. Ale jest absolutnie obojętne emocjonalnie. Pozostała garść informacji ogólnie dostępnych, ciekawe pomysły inscenizacyjne, piękne brzmienie chóru kobiet i doskonała gra aktorska.Ale nawet ostatnie wzruszające ujęcie rozedrganej, zdezorientowanej twarzy bohaterki z łzami w oczach nie mógł zatrzeć ogólnego wrażenia. W dalszym ciągu nie znam WALENTYNY. Gorzej, nawet nie chcę jej poznać. Nie poczułam jej. Nie rozumiem. Pozostała mi zupełnie obojętna. Mogłaby nie istnieć.


 „Walentyna" - nagroda Platinum Remi w podkategorii 357 Film&Video Art w kategorii Independent Experimental Film&Videos/Festiwal WORLDFEST w Houston to Międzynarodowy Festiwal Filmów Niezależnych. Jest jednym z najstarszych festiwali tego typu na świecie./


http://www.teatrtelewizji.tvp.pl/teatr_tv/aktualnosci/artykul/walentyna_17818010/
http://wyborcza.pl/1,75400,14106690,Walentyna_Tierieszkowa__Chce_umrzec_na_Marsie.html
https://www.youtube.com/watch?v=d1MvYE2Pjz8

niedziela, 30 listopada 2014

TRAMWAJ ZWANY POŻĄDANIEM NATIONAL THEATRE LIVE




Po raz kolejny obejrzałam w Multikinie spektakl transmitowany do polskich kin w ramach   National Theatre Live. To jasne, że wolałabym być w teatrze w Londynie ale nie żałuję. Gdy nie ma możliwości /odległość, koszty, czas, język/, ten filmowy kontakt ze sztuką teatralną jest równie ważny. Inaczej przepadłby dla mnie na zawsze, byłby niedostępny, poza zasięgiem. Rozważania na temat, czy oglądać transmisje teatralne czy nie, jest, moim zdaniem, bezprzedmiotowy. Liczy się ogląd. Zawłaszczenie dla siebie sztuki. To, co w nas pozostaje i co dla nas znaczy. 


Równie dobrze można by  kwestionować 61 letni dorobek Teatru Telewizji. W kinie mamy olbrzymi ekran, dający złudzenie naturalnych wymiarów scenę. Ekran telewizora jest mały, znikomy w porównaniu z przestrzenią teatralną. To namiastka. W realu to ja jestem okiem kamery, reżyserem tv, operatorem kamery rejestrującym w pamięci obraz przekazu scenicznego. Realizacja i reżyseria filmowa narzuca nam punkt widzenia. Dodatkowo interpretuje selekcjonując obraz. Ale nadal jest to teatr. Dobrze, że jest. I to nieprawda, że te substytuty teatralne są mniej ważne. Nieprawdą jest też stwierdzenie, że widzowie nie pójdą do teatru żywego. Ogląd filmowy, telewizyjny rozbudza apetyty. Przyciąga uwagę. Wzmaga ciekawość. Rozszerza pole widzenia, rozumienia, przeżywania. To działa. Zauważam coraz większy  udział widzów, rosnące  zainteresowanie emisjami kinowymi, telewizyjnymi. W teatrach też widownia jest pełna. Nadkomplety częste. Chodzimy do teatru, chodzimy na teatr do kina, oglądamy Teatr Telewizji nawet trzy, cztery razy w tygodniu. Im szersza będzie oferta, tym lepiej. Im więcej możliwości, tym bogatszy, zróżnicowany repertuar. Niech nas od przybytku głowa nie boli. Niech nie obraża czy oburza nas szansa dostępu do sztuki. Jaka by nie była. Ocenę pozostawmy krytykom i widzom. Ale obejrzeć zawsze warto. Nie obśmiewajmy, nie deprecjonujmy alternatywnych form kontaktu z teatrem. Nie wybrzydzajmy, nie upierajmy się, że jeśli teatr, to tylko i wyłącznie bezpośrednie, żywe, realne tu i teraz. 

Mówi się o tym, że spektakl teatralny żyje krótko. Za każdym razem jest inny, emanuje różnym natężeniem energii. Akcenty mogą się zmieniać, gra aktorska, sceny, ich ujęcie. To wszystko prawda. Teatr to ciało żywe. Ale trzeba też pamiętać, że widz nie jest w stanie być na każdym przedstawieniu, by uczestniczyć w tych zmianach, przeobrażeniach. Dostaje zawsze, nawet jeśli jest wielokrotnie na tej samej sztuce, obraz cząstkowy, na dany dzień,wieczór z całego życia spektaklu, od premiery do pożegnania z tytułem. Rejestracja pozwala wracać do dzieła skończonego, zamkniętego. W jakimś szczególnym momencie jego ujęcia. Ale czy nie sięgamy wielokrotnie po ulubione książki, filmy? Można wracać więc i do teatru. I tak możliwe jest za każdym razem odnajdywanie nowych treści, interpretacji, znaczeń. Bo to my się zmieniamy, nasz punkt widzenia i rozumienia, zarówno samego życia jak i sztuki. 

W londyńskim TRAMWAJU ZWANYM POŻĄDANIEM jedzie głównie jedna pasażerka, Gillian Anderson. Reszta jest komplementarna. To ona dominuje, narzuca bieg zdarzeń, tworzy gorącą, duszącą atmosferę. Sobą wypełnia a w końcu rozsadza przestrzeń. Zagadana, mówiąca do siebie, do wszystkich, do nas na jednym męczącym, monotonnie brzmiącym tonie zaciska pętlę. Mówienie trzyma ją przy życiu, buduje sytuacje uzasadniające jej rację stanu, ujawnia prawdziwe i zmyślane motywacje,  pozorne i realne działania, iluzje przemieszane z faktami. Słowotok ją ratuje i gubi. Podkręcany alkoholem, podkręcany słabnącą wolą życia. Jest orężem, objawem choroby, od którego ginie. Pozostaje w pamięci pulsujący podskórną frustracją, desperacją monolog wewnętrzny skierowany do wyimaginowanego odbiorcy. Bo nikt, kto jest obok niej, nie może , nie chce, nie jest w stanie jej pomóc. Oglądamy ostatni zryw cierpiącej duszy i zużytego ciała do życia poza zasięgiem. Blanche sama umieszcza się w smudze cienia. Otumaniona staje na skraju możliwości, na krawędzi akceptowania, na ostrzu wytrzymałości a jej nieustające mówienie to jedyny sposób dowodu na istnienie. Bo Blanche płonęła zawsze ogniem pożądania podtrzymującym ją przy życiu. Ale nie zaspokajała pragnienia miłości. Poczucie winy i niespełnienia doprowadził ją do samotności topionej w alkoholu, znieczulaniu przygodnym seksem. Alkoholizm z seksoholizmem to zabójcza mieszanka. Szczególnie dla kobiet. Im się nie wybacza. Nie traktuje ulgowo. Nie daje kolejnej szansy.

Wszystko jest skończone, zanim się zaczęło. Szaleństwo budowane krok po kroku przez błędnie podejmowane decyzje. Decyzje uwolnienia  impulsu, emocji, uczuć. Co się nie udaje, przynosi klęskę po klęsce. Doprowadza w końcu do usunięcia, wykluczenia, przegranej. Stanley Kowalski, rewers Blanche- równie niezrównoważony, szalony, głośny, apodyktyczny, brutalny, podporządkowujący sobie wszystko i wszystkich na swoich warunkach- zwycięża. Dzika, nieokiełznana żywiołowość, męska fizyczna siła. Mroczny przedmiot pożądania. Kobiet i mężczyzn. To on daje życie, zarabia na życie, uzasadnia sens życia. Ostatecznie rządzi, pozwala przetrwać. Pozostali są tłem, kontekstem, uzupełnieniem. Blanche jest tym ciałem obcym, który musi zgwałcić, wyeliminować, bo przeszkadza mu żyć po swojemu. Za bardzo mu przypomina siebie. Jest zwierciadłem, w którym się przegląda. Wyrzutem i zarzutem. Dyskomfortem. Przeciwnikiem. Balastem. Zawalidrogą. Mężczyzna za każdym razem zgarnia całą pulę, kobieta traci wszystko.

W sztuce Gillian Anderson aktorsko zwycięża. Na koniec trudno ją znieść. Ma się jej dość. Chce się od niej uwolnić. Razem z całą resztą pragnie się ją odrzucić. Tak, jak problem, którego nie można rozwiązać. Ból, który trudno zaakceptować. Ciężko wypracowaną porażkę, którą nie sposób obrócić w sukces szczęśliwego zakończenia. Odrzucamy, co nie jest w stanie zadbać o siebie samego, co ciągle przypomina nas samych, co paraliżuje normalne życie i infekuje je bakcylem  zepsucia, słabości, niemożności. Pragnienie spokoju silniejsze jest od pożądania miłości niemożliwego do spełnienia. Dla Blanche pobyt u siostry jest stacją końcową, dla Stanleya kolejną. Ona zakończyła podróż, on wysiadł na przystanku Blanche, by za chwilę ruszyć dalej i dalej. 

Blanche wsiadła do tramwaju zwanego pożądaniem w wieku 16-tu lat, kiedy opuściła dom idąc za miłością do  chłopaka w jej wieku, który okazał się gejem. Podążała za nim dalej do żywego dotknięta, boleśnie zraniona, w poczuciu zawodu, winy i niespełnienia aż w końcu powiedziała mu zazdrosna w złości, że się nim brzydzi i kolejną jej stacją było jego samobójstwo. Podążała dalej w poszukiwaniu miłości, którą straciła, a wina w niej i żal rósł w miarę kumulacji kolejnych pomyłek. Coraz bardziej pożądała, straceńczo  łaknęła miłości. Zawiedziona, znalazła się w ślepym zaułku niespełnienia. Obciążona koniecznością opieki swoją rodziną, zmagała się samotnie z bólem, cierpieniem, stratą najbliższych jej osób, skazana na porażkę. Całkowicie niezaradna życiowo, finansowo niewydolna, miotająca się w pułapce niemożności, piękna i młoda ale samotna kobieta przegrywa. Nie daje rady. Zawodzi. Niszczy siebie. I ma tego świadomość. Z takim bagażem, garbem negatywnych doświadczeń, emocji, na skraju wyczerpania, trafia do swojej siostry. To jej kolejny przystanek. I tu zaczyna się kolejna walka, sama czuje, że ostatnia, szaleńczego pożądania, podkręcanego alkoholem i wyczerpującą się wolą życia o przetrwanie. To przystanek końcowy. Bo inni ludzie, bliscy czy dalecy, kierują się tym samym, równie niezaspokojonym głodem miłości i trwania. Ale tylko silniejszy, bardziej bezwzględny, brutalny, działający z dziką siłą prymitywnego instynktu przetrwa. I ci, którzy są mu potrzebni, niezbędni, bliscy. Reszta musi odejść. Za wszelka cenę.




TRAMWAJ ZWANY POŻĄDANIEM
The Young Vic Theatre

Autor: Tennessee Williams
Reżyseria: Benedict Andrews
W roli Blanche DuBois: Gillian Anderson 
W roli Stanleya Kowalskiego: Ben Foster 
W roli Stelli Kowalski: Vanessa Kirby 
Zobacz zwiastun: http://www.youtube.com/watch?v=dwf4X6O-EPM
Więcej informacji (w tym pełna obsada): http://ntlive.nationaltheatre.org.uk/productions/ntlout7-a-streetcar-named-desire
czas trwania: ok. 195 min. + ok. 20 min. materiałów dodatkowych (wywiady, reportaże).

wtorek, 25 listopada 2014

REWIZOR NIKOŁAJ GOGOL JERZY STUHR TEATR TELEWIZJI




REWIZOR Nikołaja Gogola to klasyka niosąca wartości uniwersalne a dzięki temu i współczesne. Mamy się przejrzeć w lustrze prawdy, przejść przez piekło bezlitosnej krytyki, by poprzez wiedzę o sobie i rzeczywistości jaka jest, dojrzeć do niezbędnej korekty. I to w przyjaznym dydaktycznym ujęciu. Poprzez śmiech, poprzez komedię. Karykaturalny obraz stosunków karykaturalnie wyostrzonych portretów psychologicznych postaci w karykaturalnych sytuacjach. Jako żywo doskonale wszystkim znanych.

Ale tak się ostatnio składa, że Gogol nie śmieszy. U Kolady w Teatrze Studio odnieść można wrażenie, że mamy do czynienia ze światem prymitywnym w okresie kształtowania się cech człowieczych i relacji międzyludzkich wyłaniających się dopiero z prehistorycznej zupy wszelkiego śmiecia, błota, przypadku. To obraz przytłaczający. Przerażający. Prymitywny. Ułomny. Przaśny. Przypadkowy. Będący zaczątkiem człowieczeństwa. Chlestakow to element mobilizujący, opresyjny, mroczny i demaskujący. Kolada powinien był wyciąć zdania:" Z kogo się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie", bo wybrzmiały niewiarygodnie. Początek świata z jego kiczu, chaosu, hałasu, migotliwości, niestabilności i najniższych instynktów oraz niemożność wydobycia się z tego brudu błota-oto obraz, od którego nie można się uwolnić. Irytująco odrażający, brudny, zły. To nie śmieszy.

Jerzy Stuhr zafundował nam zupełnie obojętnego nam REWIZORA. Publicystyczną relację reporterską. Lub materiał dziennika telewizyjnego. Może też materiał demaskujący, zebrany  i przedstawiony publicznie w TV przez dziennikarza śledczego. Albo spot przedwyborczy; krytyczny, ośmieszający, tendencyjny, karykaturalny. Konflikt matki z pretensjami z córką z kompleksami. Jak Horodniczego z Chlestakowem, bezradnego, przestraszonego ojca z rozwydrzonym synem. Obraz pokazujący podwójne standardy etyczne, moralne. Trochę polityki lokalnej, trochę o bałaganie zarządczym, korupcji, układach lokalnych władzy, kłopotach z bezstresowo wychowywaną młodzieżą, z którą obchodzić się trzeba jak z jajkiem. Zupełna bezsilność dojrzałości wobec nieobliczalnej młodości. Kumulacja głupoty młodych i starych. Portret mentalny małej, zakompleksionej społeczności prowincjonalnej. Albo  sensacyjna informacja o sfrustrowanym notablu, który zaczął strzelać z broni automatycznej z balkonu do wyimaginowanego obiektu.

To nie jest Gogol spójny, konsekwentny, śmieszny. To jest uproszczony Gogol naszych czasów. Przeciętny, opóźniony, niezdecydowany, zawieszony pomiędzy starym a nowym światem. Zaścianek małych, osobistych interesów, prywaty, głupoty, ograniczonych horyzontów, wybujałych ambicji. Mikrokosmos społeczny prowincji. Polski, jaką jesteśmy.

Stuhr umieszcza akcję w plenerze Starego i Nowego Sącza i jest to przestrzeń kolorowa, przaśna, rozświetlona słońcem. Wysprzątana z brudu, bałaganu i ludzi. Zupełnie sterylna, na gwałt wyszorowana ze zbędnego elementu w oczekiwaniu na przyjazd dygnitarza, mocarza, pana i władcy potrzebnego do zachowania status quo, tak, by się nic a nic nie zmieniło. Wnętrza sali konferencyjnej, knajpy, domu weselnego, kostiumy z balu przebierańców. Nie chce się płakać ani śmiać. Ot, nuda, nuda, nic nowego. No może złość, dlaczego nikt nie przywoła do porządku tego głośnego, pazernego, pijanego, gnuśnego, pyszałkowatego gówniarza z wyciągniętą po wszystko ręką. Chwytającego okazję w lot. Bezwzględnie drenującego kieszenie każdego. Rozpuszczonego jak dziadowski bicz. Dają mu, to bierze. Czy chodzi o przekaz, że dorośli boją się dzieci? Nie wychowują a finansują ich wszystkie zachcianki. Nie z lęku ale dla świętego spokoju. Młodzi biorą wszystko!

Ten spektakl jest rozdarty pomiędzy elementem klasycznym a 
współczesnymnowym  a starym, dojrzałym a młodym. W kontraście aktorstwa; poziomu, stylu, pomysłu na rolę, na postać. Doświadczeni aktorzy grają w innym świecie, młodzi są ponad nim. Wyjadacze są charakterystyczni, wypracowani, odrębni. Narybek poszukuje, błądzi, gubi się z braku doświadczenia i wyczucia, w niedostosowaniu do pozostałych. Jak zwykle doskonały Jerzy Stuhr, wspaniała Agata Kulesza. Manieryczny Marek Kalita, przerysowany perfekcyjnie Piotr Cyrwus.

I tak Rewizorem 
powszednim, bez epatowania, zadęcia, wypuszczonym na świeże powietrze, uwolnionym choć nawiązującym do tradycji, bez ścigania się z genialną, ortodoksyjną realizacją z Tadeuszem Łomnickim, nawiązuje Jerzy Stuhr zbyt dosłownie do współczesności, którą doskonale w jego realizacji rozpoznajemy. Może dlatego tak drażni, jątrzy i i się nam, widzom, nie do końca podoba. No i nie śmieszy. Ani, ani.

Horodniczy z blond wąsikiem Hitlera, sympatyczny portret psychologiczny Jerzego Stuhra, jaki nosimy w pamięci z poprzednich ról, nie pasuje nam do frustrata 
strzelającego histerycznie na oślep  do nieobecnego Chlestakowa, czy kogo tam widzi na placu. Jego: "Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie" wybrzmiewa jak ostrzeżenie. Ale nie można się śmiać z nikczemności, zła, głupoty, bezsilności, które mogą uchodzić bezkarnie. Nie można śmiać się z frustracji, która może generować tragiczne skutki, wcześniej zupełnie nie do przewidzenia.  Ciąg dalszy Rewizora, który możemy sobie tylko wyobrazić, na pewno nie będzie śmieszny. Bo z wizyty na wizytę Rewizor niebezpiecznie przybliża się od czasów współczesnych Gogolowi do naszej rzeczywistości. Gdzieś już tu jest z nami. Tuż, tuż. 


http://www.teatrtelewizji.tvp.pl/teatr_tv/aktualnosci/artykul/rewizor-rez-j-stuhr_17314037/