fot. Bartek Warzecha |
Błogie dni.... czy takie bywają? W sytuacji pozbawionej możliwości wyboru. W przymusowym stanie zawieszenia. Rezygnacji, stagnacji,wegetacji. Nic nie robienia, nic nie działania. Bez perspektywy zmiany na lepsze, modyfikacji na inaczej, nadziei na przyszłość. Jakby wszystko się skończyło. Zfiniszowało, wyjaśniło, dopełniło. Zatrzymało. Bez możliwości korekty. I oczekiwanie na poprawę nie istnieje. Nadziei brak. Przyznanie się przed samym sobą, że dobrze jest jak jest. Pozostaje tylko bierne trwanie ku śmierci ciała. Spokój wynikający z faktu, z decyzji, stanu rzeczy, że jest po wszystkim. I jest się na ostateczne odejście gotowym. A więc bolesne dni. Podobne jedne do drugich. W znieczuleniu mentalnym, w eliminacji uczuć, nieobecności emocji. W dyktacie choroby świadome wygaszanie.
Tak, Alzheimer doskonale to ilustruje. Kiedy nienawidzi się samego siebie za to, że przestaje się panować nad sobą. Bywa, nie wie się kim i gdzie jest. Kiedy otoczenie ma dosyć zachowania chorego. Bywa zaskakującego, bulwersującego, gwałtownego, agresywnego. Zagrażającego życiu. I pragnie chwili, kiedy wszystko się skończy. Bo nikt i nic nie ma na stan rzeczy wpływu. A opieka, pomoc najbliższych staje się niemożliwa. W momentach świadomości i chory oczekuje kresu, by skończyć to umieranie kawałek po kawałeczku. Na raty. Bo nie chce siebie takim, jakim jest w chorobie. Gdy całym sobą siebie samego unieważnia, zaprzecza kim stworzył się, był w przeszłości. Nienawidzi i odrzuca. Siebie, najbliższych, obcych. Bo boi się. Czuje się zagrożony. Bo w chorobie nie rozpoznaje otoczenia, nie wie, co robi a w momentach przytomności tęskni za dawnym życiem. A jednak jeszcze miewa świadomość, że już nie ma ratunku i pragnie przestać istnieć, bo w świecie jaki znał, kochał, cenił już go od dawna nie ma. Nie ma. I nie będzie nigdy więcej a coraz mniej i mniej. Aż do ostatecznego wyczerpania.
Taki jest Sean, kiedyś znany aktor. Od kilku lat w klinice. W bezdusznym, okrutnym, bezosobowym miejscu. Odcięty od świata. Zrezygnowany. Już nie walczy. Poddał się. Dawno temu opuścił samego siebie i swoje życie. Wegetuje. Uległ. Ciało go zawiodło. Wola nie nadąża za chorobą. Zrozumiał swój stan i zgodził się na samotne umieranie. Ale ona- kobieta, Patricia, chora na marskość wątroby, emerytowana dyrektorka szkoły, nauczycielka ponad dwóch tysięcy dzieci- nie jest taka. Niedawno przybyła do tej klatki, więzienia, miejsca odosobnienia i też się dobrowolnie, świadomie na pobyt w klinice zgodziła. Bez walki. Z miłości, troski, rozsądku. Z myślą o innych, nie o sobie. Nie jest jednak pogodzona ze swym losem, silnie odczuwa brak kontaktu z siostrą, domem, swoim naturalnym otoczeniem. Jeszcze pełna życia, mocno z nim związana. Uzmysławia witalność, przypomina Seanowi to wszystko, co stracił z powodu choroby ale i na własne życzenie. Oboje są skazani na siebie. Wypchnięci na margines życia. W miarę możliwości próbują zachować w swoich relacjach pozory normalności. Starają się przywrócić swojej egzystencji godność. Walczą o nią. Zmagają się ze swoim ciałem, pamięcią, personelem kliniki, sobą nawzajem. Wszystkim, co ogranicza. Bólem, cierpieniem. Fizycznym i psychicznym. Wtedy widać, że żyją. Żyją. Jeszcze żyją. Względnie normalnie.
Nie jest łatwo. Bo z jednej strony są w sytuacji bez wyjścia, z diagnozą nieuleczalnej choroby, z drugiej cierpienie związane z chorobą potęgowane jest przez obojętność tych, których kochali i kochają nadal. To fakt; zostali opuszczeni, zapomniani, pozostawieni samym sobie. Mają świadomość, że dalsze funkcjonowanie bez opieki nie jest możliwe. Bo objawy choroby postępują, uśmiercają ciało, dawną osobowość. Pozostają coraz krótsze okresy przytomnego życia. Świadomego. Błogiego. Szczęśliwego. Radosnego. Jeśli tylko uda się pokonać depresję, otępienie, niechęć do podejmowania wysiłku. Rozmowy, słuchania, pomocy innym. Bohaterowie udowadniają, jak ważne jest, by do końca walczyć o własne życie, może nie takie jakie było przed chorobą, ale na nowych warunkach. Jak ważna jest obecność bliskich, a jeśli ich zabraknie, bo zawiodą lub nie dają rady, jak decydująca jest umiejętność nawiązywania kontaktu z tymi, którzy są w tej samej lub podobnej sytuacji. Każdy człowiek ma wiele do ofiarowania. Wystarczy spróbować. Czasem wystarczy być. Wypić razem herbatę. Powspominać. Pomilczeć. Słuchać cierpliwie. Sprowokować do działania. Pozwolić odejść. Cokolwiek zdarzy się, nie rezygnować łatwo z życia.
Jan Peszek i Jadwiga Jankowska-Cieślak to zgrany tandem. On wchodzi w skrajne stany świadomości przypisane objawom Alzheimera, ona buntuje się jak młoda, szczuplutka nastolatka z cudnymi dołeczkami. On statyczny, ona dynamiczna. Wyczarowują istnienie z niebytu, ratują siebie nawzajem. Dają sobie szansę na dobre, szczęśliwe, błogie dni w otoczeniu obojętnym, martwym, nieczułym na ich samotność. Ignorują ograniczenia, odrzucają świat, który ich odrzucił. Otwierają się na siebie. Choć się w ogóle nie znają. Zapominają o wyroku śmierci. Stawiają na życie tu i teraz. Do ostatniej chwili. Cokolwiek to znaczy.
Spektakl jest pochwałą koegzystencji splątanych przeciwstawnych, nie znanych sobie światów, która jak ilustrująca działania sceniczne muzyka klasyczna połączona z elektronicznym zgrzytem wywołuje dysonans, daje do myślenia. Wybija z dobrego samopoczucia, zadowolenia, stagnacji. Jest wyrzutem sumienia. Przestrogą. Zapowiedzią. Dowodem na istnienie niemożliwego. Choć na pewno nie będzie szczęśliwego zakończenia. Jednak szczęśliwe chwile się zdarzają, jeśli nawet są coraz krótsze, rzadsze. Jeśli tylko potrafi się je wyzwolić, uchwycić, rozwinąć. Pod warunkiem, że chce się za wszelką cenę w cierpieniu drugiego człowieka uczestniczyć. Co wymaga siły, charakteru, czasu. Potrzeby.
I gdy człowieka się nie uprzedmiotowia. Akceptuje tylko wtedy, gdy jest piękny, młody i bogaty. I zdrowy. I produktywny. Gdy daje, daje i daje. A po wyczerpaniu się jego potencjału dawania, tak łatwo odstawiany jest, często za jego własnym przyzwoleniem, na boczny tor. Usuwany. Zapominany. W istocie nic nie znaczy, nigdy chyba nie znaczył. Był tylko potrzebny, użyteczny, funkcjonalny. Przydawał się, służył. Jeśli nie ma nagromadzonego kapitału miłości, szacunku i poczucia obowiązku, który w trudnych chwilach pokrywałby wszelkie niedostatki woli, braku czasu, sił, pieniędzy. Tak łatwo odpuścić. Pójść na łatwiznę. Pogrzebać siebie lub innych za życia. Dla jego lub swojego dobra. W imię konieczności. Tak trudno zarówno wziąć na siebie prowokowanie radosnych, jak i znoszenie okrutnych dni. Bycie ze sobą na dobre i na złe. Nie opuszczanie siebie, jeden drugiego człowieka aż do śmierci.
Spektakl prowokuje delikatnie, subtelnie. Nie epatuje. Nie dotyka, nie boli. Jest opowieścią o spotkaniu dwojga dojrzałych, poważnie chorych, bardzo samotnych ludzi. W sumie banał, choć bolesny, ukonstytuowany w życiu społecznym ostatecznego rozwiązania dla uciążliwych, przewlekle chorych.I gdyby nie słowo "błogie" obok "dni" w tytule:ostentacyjnie drażniące, anachroniczne, wydumane ostro postawione na samym wstępie, jak i zimne, nieprzyjazne, prawie puste wnętrze kliniki oraz natrętnie głośna ścieżka dźwiękowa/świetny pomysł/, można by sądzić, że zarówno autorka jak i artyści boją się przyjąć pozycję oskarżycielską wobec tych, którzy kultywują przyjemne, promują bezkonfliktowe, tylko szczęśliwe, eko zdrowe, sterylne życie. Eliminując wszystko, co zakłócałoby dobremu samopoczuciu, komfortowi egzystencji, spokojnemu, miłemu życiu. Gdzie> ja, dla mnie, o mnie <wyznacza granice zaangażowania w relacje międzyludzkie. Jest najważniejsze. A> my <się zdarza na warunkach bezkonfliktowego bycia razem. Bez odpowiedzialności. Bez budowania poważnych, głębokich, długoterminowych więzi.
Aktorzy udowodnili, że co błogie czy błahe też podnosi standard życia. Każda chwila się liczy. Każdy człowiek. Najmniejszy odruch ludzkiej empatii, sympatii, zainteresowania. Jeśli nie można już liczyć na pomoc zdrowych, obecność najbliższych to przynajmniej chorzy winni nie ustawać w podejmowaniu prób ratowania siebie nawzajem. Powodzenia:)
BŁOGIE DNI
autorka: Deirdre Kinahan
przekład: Joanna Crawley
reżyseria: Wojciech Urbański
scenografia: Maja Skrzypek
obsada: Jadwiga Jankowska-Cieślak i Jan Peszek
premiera – 19 września 2015, Scena 61
scenografia: Maja Skrzypek
obsada: Jadwiga Jankowska-Cieślak i Jan Peszek
premiera – 19 września 2015, Scena 61
Ten spektakl nie przekonał mnie. Aktorzy spisali się świetnie, natomiast autorka musi jeszcze dorosnąć do takich tematów. Wadą sztuki jest wyidealizowany obraz choroby, której przebieg to prawdziwy Krzyż Pański zarówno dla chorego jak i jego otoczenia. Cierpienie jako intelektualna przygoda? Chyba nie…
OdpowiedzUsuńTak, to prawda, aktorzy grali doskonale. Wydaje mi się, że to dopiero bardzo wczesna faza choroby. Dlatego brakuje jej ciemnej strony mocy. Rzeczywiście Alzheimer to straszna choroba, straszna. Poza tym nie wiemy, w jakim stopniu tu jest opanowana przez leczenie. Opieka jest na pewno dobra.
Usuń