wtorek, 24 lutego 2015

RZEŹNIA MROŻEK ATENEUM


RZEŹNIA to jak powrót do źródła. Dowód na to, że nie ma sposobu na unieważnienie, wymazanie, zagłuszenie zwierzęcej natury człowieka. Niedoskonałej istoty, która chce uciec przed samą sobą. A niestrudzenie próbuje w różnym kierunku i za wszelką cenę. Poprzez wychowanie, kulturę, religię, kodeks etyczny czy moralny, prawo. Reżim ćwiczeń, dryl przyzwyczajenia, spuścizna historycznej powinności, nieustanna kontrola nie skutkuje. Człowieka fizyczność, ciało i jego fizjologia dominuje nad podległym, ograniczonym, tłamszonym, jednak bardzo słabym, wrażliwym duchem. Wysiłek trzymania zwierzęcości człowieka w kagańcu narzuconej formy nie ma sensu. Nie działa. Nie sprawdza się. Zawodzi. Zwierzę z człowieka prędzej czy później wychodzi. Najważniejsze by być. Najpierw przeżycie ciała i jego trwanie, dopiero potem ocalenie i rozwój ducha. Jeśli więc za wszelką cenę sztuka ma przetrwać, trzeba przenieść ją do rzeźni. Lub tam ją stworzyć od nowa.

I jak tego dokonać? Kto to spowoduje? Przecież nie dorosłe dziecko, które nie jest w stanie wyzwolić się spod kurateli cerbera, zaborczej, nadopiekuńczej, toksycznej matki . Które nie może dojrzeć, usamodzielnić się. Zarówno jako człowiek, mężczyzna czy artysta muzyk. Matka czuwa nad swym dzieckiem nieustannie. Osacza, pilnuje, napomina. Narzuca dryl, dyscyplinuje. Świadoma niebezpieczeństw, zapobiegliwa, samolubna. Syn długo nie dorasta do samostanowienia a ona do mądrości odcięcia pępowiny dorosłego metrykalnie dziecka. Tak, by oddychało własnym, niezależnym życiem. By świadomie je przeżywało i czuło. Kształtowało. Budowało na fundamencie prawdy o sobie i świecie. Zbyt długo pozostaje bezdecyzyjne, bezwolne, nieświadome własnych celów, możliwości, własnej formy. Podporządkowany, zagubiony. A gdy się postanawia sprzeciwić, bunt przybiera  formę prymitywnych, instynktowych, przypadkowych zachowań, nieprzemyślanych wyborów. Postępuje w kontrze do tego, co robił dotychczas. I to też nie jest do końca jego suwerenna decyzja. Nienauczony samodzielności i nienawykły do podejmowania ryzyka, znów się podporządkowuje komuś, czemuś, co ma pod ręką. Nie może wyzwolić się z własnych uwarunkowań. To, co próbuje tworzyć jest prymitywne, pierwotne, ograniczone. Brzydkie, okrutne, bezsensowne. Jest krwawego ochłapu materii kompozycją. Martwą kompletnie naturą. Pozbawioną metafizyki, ducha. Znaczenia, sensu. Mocy sprawczej. Za to jest dysonansem estetycznym. Zgrzytem formalnym. Kontrowersją etyczną. Zaprzeczeniem sztuki wysokiej. Karykaturą twórczości. Wykoślawieniem kreacji. Samym buntem, rewoltą. Pustym gestem.  Krzykliwą, rozjazgotaną furią niedojrzałości, zawodu, szoku. Beztalencia. Szalonej, nieuzasadnionej potrzeby ekspresji samej chęci, woli działania.

Mrożek a za nim artyści budują na scenie kompletny system ubezwłasnowolnienia, uzależnienia. Młodzieniec jest wykrzywiony, skręcony. Powłuczy wykoślowionymi nogami. Ubrany pretensjonalnie, odpychajaco, jak niezguła. Jest zalękniony, stłamszony, podporządkowany. Niepewny siebie. Pozbawiony prawdziwych, żywych relacji. Obiektem uczuć jest gumowa lalka. A może chore wyobrażenie. Rzeczowa personifikacja potrzeb . Mówi do siebie, do posągu Paganiniego a ten do niego. Zamknięty hermetycznie w sobie. W uszczelnionym pokoju ćwiczeń. To więzienie izolujące od świata. Ćwiczy grę na skrzypcach nieustannie, ogłupiająco. Ćwiczy swoją naturę, ma ją okiełznać, wyszlifować do struktury kryształu. Ale czerpiąc tylko z samego siebie nie ma szans. Pozbawiony talentu nie ma nadziei na sukces. Samotnemu, uzależnionemu od innych, coś mu się w głowie roi. Myśl niespokojna z głowy się wyrywa.  Jednak starcza mu w końcu sił, by opuścić ten autystyczny świat. Rezygnuje z wszelkich więzi. Porzuca matkę, odtrąca dziewczynę. Przestaje ćwiczyć na skrzypcach. Sztuka wysoka, wysublimowana, szlachetna i czysta już go nie interesuje. Zauważa w końcu, że nigdy nie miał talentu. Ale kompensuje sobie absurdalnym wyobrażeniem ten defekt i brnie dalej w eksperyment quasi artystyczny. Zostawia, jak mu się wydaje, świat dziecięctwa za sobą. A przed nim cele i forma sztuki wynaturzonej, koślawej, brutalnej. Z jednego więzienia ucieka, wkracza natychmiast do drugiego. Nie zna smaku wolności. Zahłystuje się brakiem ograniczeń i z jednej skrajności wpada w kolenje szaleństwo. Ekstrawaganckie, kontrowersyjne, wynaturzone. Eksperymentuje. Bulwersuje. Ekstremalnie szokuje.

Nie udało sie matce zatrzymać dziecka, miłości pobudzić i zatrzymać miłość. Pięknu okiełznać zło. A wolności twórczej zachować dyscyplinę estetyczną, formalną. Nie można oswoić zwierzęcia w człowieku. Ocalić wrażliwość. Nauczyć czucie odpowiedzialnej dojrzałości. Nie udało się buntu przekuć w sztukę. Ekspresja tworzenia bez dojrzałości, talentu przerodziła się, zawsze się przeradza w jatkę.

To nie jest teatr awangardy. Bo spektakl jest tradycyjnie, konwencjonalnie wystawiony. Przejrzysty, klarowny.  Zrozumiały, komunikatywny. Czytelny. Tekst zwietrzał ale jest wyraźnie wyartykułowany. Wszystkie polityczno- społeczne treści wyparowały. Poprawnie zagrany satysfakcjonuje zwolenników klasyki i świętego spokoju. Tomasz Schuchardt wiarygodny, ale bez bólu egzystencjalnego, bez rys, bez wahań, bez głębi, wielowymiarowości tak złożonej roli. Magdalena Zawadzka, schematyczna, oczywista, wyrazista i obciosana z emocji wszelkich staje się maszyną, mechaniczną, bezwzględną strażniczką syna. To cyzelowanie słowa, kwestii! Wyrazistość znaku, gestu. Koturnowość. Płaska nuda. Emilia Komarnicka w roli dmuchanej, wydumanej lali plastikowej a później wzruszającej dziewczyny rezygnującej z siebie, byleby zatrzymać chłopaka nie jest flecistką, ani artystką a ledwie kolejnym pętem narzucającego się zniewolenia skrzypka, który miłość odrzuca. Kobiety w walce ze sztuką o mężczyznę nie maja żadnych szans. Bo nie ma miedzy nimi prawdziwych, uczuciowych więzi a jedynie zależności. Toksyczne związki. Sztuka jest wymagająca, samolubna, zaborcza. Nie lubi się dzielić swym potencjałem, energią z życiem osobistym twórcy. Wymaga wyłączności. Dariusz Wnuk perfekcyjnie, pomysłowo pokazuje jak bardzo jego Paganini za normalnym życiem tęsknił. Jak ochoczo wyrwał się z rygoru nieustających, żmudnych ćwiczeń! Sztuka przegrywa z prozą, realiami zwykłej egzystencji. Perfekcyjny woźny Henryka Łapińskiego  i konformista, Dyrektor filharmonii Piotra Fronczewskiego, domykają przekaz Sławomira Mrożka, który niepokoi się o tego głodnego, przyczajonego zwierza w nas, ludziach. Spragnionych bardziej krwistej wątróbki, sensacji, obsceny, wulgaryzmu, ciemnej strony życia niż wysublimowanego, finezyjnego, wymagającego wysiłku piękna. Bo doskonałość sztuki jest w ostateczności bezsilna wobec pierwotnego, drapieżnego instynktu życia.

Ale to wszystko tylko namiastka tego, czym sztuka ta mogłaby być. Grzecznie okiełznana formalnie nie wykracza poza pierwszy poziom komunikacji. Informuje, przekazuje, odsłania pewien punkt widzenia artysty na pracę innego artysty. Nie prowokuje dyskusji, nie jątrzy, nie miesza nam w głowach. Stwierdza znane, przyswojone już, przepracowane  poglądy. Ilustruje podstawy motywacyjne, cóż z tego jeśli wybiórczo, z absurdalnym, ośmieszającym zabarwieniem interpretacyjnym. I głównie uzasadnia swój tok myślenia. Nie wykorzystuje okazji, by porozmawiać o recepcji sztuki awangardowej. Współcześnie. Trudnej do odbioru, skomplikowanej, niekomunikatywnej. Nie wnosi w tym względzie absolutnie nic nowego. Pozostawia widza w błogim przeświadczeniu, że awangarda nie budzi się z prawdziwego, wiarygodnie umotywowanego buntu artysty, a z jego nieprzystosowania do życia, jego dysfunkcji i ograniczeń, niedostatku talentu. Że jest wynaturzeniem, fanaberią, głupstwem a nie  kolejnym krokiem , zdarza się, że milowym, w rozwoju sztuki. Wyszło na to, że na poziomie dyskusji podstawowej sami się ograniczamy, myśląc z lękiem, że odważniejsza interpretacja sztuki Mrożka byłaby obarczona zbyt wysokim ryzykiem. Obsceny. Niezrozumienia. Odrzucenia. Asekuracyjne podejście podcina skrzydła poważnej dyskusji. Eliminuje pokazanie szerszego spektrum argumentów w przybliżaniu się do prawdy. Szkoda. Była szansa. Wypada cieszyć się namiastką, punktem wyjścia, poprawnie opakowanym produktem mającym znamiona sztuki bezpiecznego teatru środka. Zobacz, zapomnij. Z problemem recepcji sztuki awangardowej pozostajesz widzu znów sam.


RZEŹNIA  Sławomir Mrożek
reżyseria - Artur Tyszkiewicz
scenografia i kostiumy - Justyna Elminowska
muzyka - Jacek Grudzień
ruch sceniczny – Jarosław Staniek
reżyseria światła - Mateusz Wajda

premiera – 7 lutego 2015

Obsada:
TOMASZ SCHUCHARDT – Skrzypek
MAGDALENA ZAWADZKA – Matka
EMILIA KOMARNICKA – Flecistka
PIOTR FRONCZEWSKI – Dyrektor filharmonii
HENRYK ŁAPIŃSKI – Woźny
DARIUSZ WNUK – Paganini (Rzeźnik)



http://www.e-teatr.pl/en/realizacje/4520,streszczenie.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/197921.html?josso_assertion_id=5308BD1635620149

piątek, 20 lutego 2015

BOSKA JANDA TEATR TELEWIZJI



Boska jest już sama myśl, że niemożliwe jest możliwe. A marzenia mogą się spełniać. I nie są samą ułudą, iluzją, fanaberią, chciejstwem. Wybujałą ambicją. Co dopiero gdy mamy pewność, że stać się mogą rzeczywistością, bo wybrańcom losu się udaje!! Mimo, że wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują na to, że są na zdrowy rozum całkowicie nieosiągalne. A jednak. Wystarczy cel, pasja, miłość. Determinacja, upór, środki /na przykład duże pieniądze/. Zbieg okoliczności. Cudowny wpływ przypadku. Jakiś rodzaj szaleństwa. Gotowość na koszty jego zaspokojenia. Nieliczenie się z nimi. Ignorowanie ich . Pomijanie. Niedostrzeganie. I spełniają się marzenia. Niemożliwe staje się możliwe. 

Boska jest w człowieku ta siła naiwności, beztroski, która pozwala mu marzyć. Dziecięca ciekawość nieznosząca sprzeciwu, będąca znieczuleniem jego dumy. Imperatyw wewnętrznego przekonania nie mający żadnego realnego uzasadnienia, który pozwala pokonać ograniczenia, przeszkody w szukaniu dróg do realizacji celu. Boska jest siła, która nie daje marzycielowi spokoju i zmusza go do działania. Ten niepokój, uczucie niespełnienia, które ciągle prowokuje podejmowanie nowych prób,  przynosi nowe pomysły. Nie pozwala rezygnować z wysiłku szukania rozwiązania problemów. 

Bo w tym dochodzeniu do celu wbrew warunkom, możliwościom najistotniejsza jest niesłychana radość płynąca z samego procesu robienia tego, co jest dla nas ważne, co wypływa z istoty nas samych. To wewnętrzne przekonanie, że muszę to robić, co robię, bo sam akt daje satysfakcję, budzi pozytywne uczucia. Gasi lęk przed samoośmieszeniem, unieważnia lęk przed porażką. Oczywiście on się pojawia, paraliżuje nawet, ale już to, że się go pokonuje siłą woli, chęcią, koniecznością spróbowania, jest pewnym nad sobą samym zwycięstwem. Cudowne jest zarażanie swoim szaleństwem innych, pozyskiwanie ich swoją pasją. Ośmielającą marzenie, ofiarowującą fascynację. 

Boska jest realizacja teatralna, która mówi o miłości do sztuki nieprofesjonalisty tak profesjonalnie. Miłości z czystej naiwności, chęci szczerej. Z prawdziwej pasji, uporu w próbie tworzenia nie dopuszczającego sprzeciwu, głosu krytyki. Bezwstydnej i bezrefleksyjnej. Jakby artyści doceniali i czerpali siłę z opowiadanej historii doskonale się przy tym bawiąc. Tak, jak bawiła się śpiewając Florence Foster Jenkins, nie mając ani głosu, ani słuchu, ani talentu. Tak, jak bawili się jej słuchacze i tak, jak bawią się widzowie na tym spektaklu. Bo szaleństwo realizowania marzeń udziela się. Daje radość. Przyjemność.  Odrywa od ziemi. Unosi ponad. Pokazuje, że ma siłę sprawczą. Jednoczącą tych, którzy kochają sztukę. Nawet jeśli jest dziełem amatorów. Gdy przyjmiemy, że marzenia to cele, do których się dąży. Robi wszystko, by je osiągnąć wbrew wszelkim przeciwnościom i ograniczeniom.

Ta historia jest prawdziwa. A więc do roboty! Nie rezygnujmy z marzeń. Nie poddawajmy się. Zawsze istnieje jakiś sposób, by można było je zrealizować. Niech się spełniają. Najwięcej przeszkód czyha w nas samych. Zobaczcie, jak to zrobiła Florence Foster Jenkins. Zobaczcie, jak to zagrała BOSKA Krystyna Janda. 

Dobrego komediowego wieczoru życzę. Spektakl jest w repertuarze Teatru Polonia. Na szczęście można go było obejrzeć w telewizji. Przekaz poszedł w świat. Pozytywny, piękny, radosny przekaz na wysokim artystycznie poziomie. 


BOSKA

Autor: Peter Quilter
Reżyseria: Andrzej Domalik
Obsada: Krystyna Janda, Krystyna Tkacz, Maciej Stuhr, Wiktor Zborowski i in.

Teatr Polonia w Warszawie, premiera 27 kwietnia 2007

wtorek, 17 lutego 2015

POŻAR W BURDELU: Don Juan w Warszawie TEATR POLSKI


źródło: https://www.facebook.com/PozarWBurdelu

POŻAR W BURDELU czy burdel w Teatrze Polskim. Po niejednym pożarze tęczy, mostu Łazienkowskiego last minute, czas na pożar w teatrze. Po tym choćby i ziemia spalona. Decyduj widzu. Sam musisz obejrzeć. W tym bełcie popływać, pobrylować. Krytyki posmakować. Swoją dorzucić do głównego nurtu. By odreagować. Dać upust. Spuścić napięcie, nabzdyczenie. Swoją tonację frustracji włączyć w gromadny bek kabaretowy. W teatrze.

Renoma imprezy już w obieg puszczona, reklama i marketing uruchomiony. Apetyty po poprzednich występach rozbudzone. Miejsca po sufit w teatrze obsadzone. Jest zabawa, jest publika. Po kolejny sukces trupy kabaretowej, zważywszy na miejsce występów, jak i osoby w niej uczestniczące. Aktorzy z dyrekcją Polskiego na czele. Nie, na scenie! A warszawka w cenie od 54 do 97 zł za miejsce tłumaczy wszystko i wytrąca argumenty tym, którzy obeszli się smakiem czy niemądrze wcześniej ze spektaklu czmychnęli. Bo przecież "huj tym, co wdarli się na przedstawienie za darmo" wykrzyczane w prologu dykteryjek komediowych w oczekiwaniu na aktora, który nie skończył grać na scenie kameralnej, to właściwe ustawienie kryteriów wartościujących tego spotkania. Uprawnieni do oglądania poczuli się ci tylko, którzy zapłacili. Zaproszeni dostali hujem w dupę. I ten wykop wyznaczył poprzeczkę, wyznaczył pułap wszelkich możliwości spektaklu.

To prawda, publiczność nakręcona jest na rozrywkę. Przygotowana. Rozgrzana, gorejąca. Spragniona żartu, pieprznego humoru, wulgaryzmu smarującego grubo słowną pomadą politykę, wszystko, co da się, co nie protestuje. Bezpruderyjnej scenki. Łatwej piosenki. Uchachania po parter. A najlepiej jeszcze niżej, po kanały metra, którego jeszcze nie ma. Śmieje się więc publiczność i klaszcze jeszcze przed akcją w reakcji na odwet swych osobistych racji. Oczekuje złakniona tego ostrego dźgnięcia w nabzdyczony nad miarę balonik zadowolenia, napompowanego na maksa sukcesu, niekonsekwencji, indolencji, złośliwości władzy. We wszelkie bolączki, wynaturzenia, potknięcia, śmiesznostki, zaniechania, słabości. Dla rozładowania emocji,oczekiwań, rozczarowań. Akcja wdziera się w każde pęknięcie, ładuje w każdą dziurę, rozbraja bombki, sensacyjki. W burdelu a więc zamiast. W przybytku rozpusty, rozpasania, wyuzdania. Swobodnie według potrzeb i zachcianek. Za kasę.

Ale tu się, kurwa, nie ma z czego śmiać. Ja się nie śmieję. Niestety. Nie tylko ja. Wolna wola.  Rzecz gustu. A może poziomu. A może zbyt wygórowanych oczekiwań. A może się zgrało. A może nie zagrało, co miało...

Bo te burdelowe podrygi starczają tylko na podtrzymanie widzowskiego zapału. Już nie gore, już nie gore w teatrze. A tylko zamęt. Absurd i niewykorzystane pomysły. Prztyknięcia zaledwie, podszczypywanki, hihrajki, szturchnięcia. Namiastka. Słabostka. Choć starają się wszyscy, ostro pracują, harcują. Chłodno. Zimno. Coraz zimniej. Mróz. Ale nic dziwnego. Środek zimy mamy. Choć i tak cieplej na dworze niż w teatrze. W telewizji śmieszniej. Za darmo. Live. 24h/dobę.

Płonie tęcza monitorowana, płonie cały most dwa światy łączący a w burdelu odgrzewane kotlety. Kuplety. Dykteryjki. Fiki miki. A publiczność płonie. Zadowolona, podjarana. Nie przyzna się, że cieszy się z tej mizerii. Nie, nie zrobi gremialnego wykopu. Nie krzyknie w stronę sceny: "Huj wam za taki numerek za takie pieniądze". Bo hujowanie ma ze sceny płynąć. Taka konwencja. Umowa. Mowa. Choć reputacja Polskiego płonie. Z dyrektorem na huśtawce. Bujającym w samozadowoleniu.

Grupa kabaretowa jest specjalnym gościem w Teatrze Polskim, na specjalne zaproszenie. To ani ZIELONA GĘŚ ani ZIELONY BALONIK. Ani turlany zielony groszek. To ni pies, ni wydra. Aha, Walczak z Łubieńskim w merkantylnym szale tańca świętego Wita. Z kopyta skok na kasę robią z występu na występ występku. Widzowie są klientami. Do burdelu się nie zaprasza. Przychodzi na własne ryzyko. I płaci za usługę. Nawet gdy poziom ziębi. Tu publiczność rozgrzewa atmosferę. Chce kabaretowych igrzysk, beki, zadymy, śmiechu. A im bardziej chce, tym bardziej jest napalona. Do zabawy świetnie nastawiona. Parska, prycha, pohukuje. Klaszcze, odpowiada, reaguje. Ręce podnosi, głosuje.Wściekle rozrywki spragniona, doskonale nastrojona, rozbawiona. To ona jest głównym bohaterem wieczoru. Który trwa trzy godziny nieprzerwanie. Skecz za skeczem, piosenką, dowcipem, wierszykiem. Muzyka na żywo głośna, ambaraśnie nieznośna. Obraz w kolorach jarmarku, cyrku wędrownego, hałaśliwego. W kostiumie klowna, burleski, taniej tancbudy. No, burdel to przecie. Zabawa niezobowiązująca.

A może jednak w tym  trzygodzinnym SPA śmiechu czegoś się widz nauczył, podpatrzył, doświadczył. Finezji, dystansu. Zbawiennego działania dowcipu i subtelnej krytyki. Może miłością zapałał prawdziwą. Może ma w głowie całą masę myśli, interpretacji, czegoś co może wpłynąć na jego życie. Poczuł przyjemność z oglądania popisu aktorskiego, realizacyjnego i kabaretowego. Doświadczył przekroczenia limitów samoośmieszenia. W zacnym burdelowym gronie. Czy może natychmiast zapomni o nim. Wyprze. Zignoruje. Wstydzić się będzie. A jednak tu wróci. Bo znalazł swoje miejsce. Substytut kultury. Jej namiastkę, błahostkę, doraźny, lekki wymiar.  Płaski ale własny. Na gwałt, na przekór przeszkodom się będzie na spektakle wdzierać, nie zważać na poziomy, bodyguardy, bramki, huje w jego kierunku ze sceny lecące.




POŻAR W BURDELU: Don Juan w Warszawie
Reżyseria: Michał Walczak
Tekst: 
Maciej Łubieński, Michał Walczak
Muzyka: 
Wiktor Stokowski
Scenografia: 
Julia Skrzynecka, Alicja Kokosińska
Lalki: 
Marta Kodeniec
Choreografia: 
Bartosz Figurski
Światło: 
Tadeusz Perkowski
Dźwięk: 
Mateusz Skalski
Kostiumy: 
Diana Szawłowska, Beata Borowska, Paulina Nawrot
Charakteryzacja: 
Beata Borowska
Muzycy: Michał Górczyński, Maciej Łubieński, Wiktor Stokowski, Marcin Wippich.
obsada:
Monika Babula, Karolina Czarnecka, Maria Maj, Lena Piękniewska, Agnieszka Przepiórska, Tomasz Drabek, Oskar Hamerski, Andrzej Konopka, Mariusz Laskowski, Maciej Łubieński 
oraz gościnnie: Lidia Sadowa, Natalia Sikora, Paweł Ciołkosz, Marcin Jędrzejewski, Paweł Krucz i Andrzej Seweryn.
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/199252.html?josso_assertion_id=45C0DB801C64792D
http://pointofdesign.pl/rekomendowane/editors-picks/pozar-w-burdelu/

środa, 11 lutego 2015

REQUIEM. Warsztaty HANOCH LEVIN WSPÓŁCZESNY





Antoni Czechow w ujęciu Hanocha Levina to dla mnie wystarczająca rekomendacja spektaklu. Zachęta. Czechow jest ciekawy, Levin niebanalny. A Współczesny w centrum Warszawy.

Spektakl jest strukturą zamkniętą, w sumie nieskomplikowaną opowieścią  o ciężkim życiu ludzi prostych, pracowitych ale naznaczonych mordęgą, bólem, niespełnieniem, stratą najbliższych. Doświadczanych ciężkim losem. Gdzie śmierć jest wyzwoleniem, a wszystko, co pozytywne uwięzione jest w sferze nieosiągalnych pragnień i marzeń, wyobrażeń normalności, miłości, szczęścia. Tu nic i nikt nie udaje, że jest jakaś nadzieja. Jeśli w ogóle, to akceptująca życie takim, jakie jest. I jeszcze w zaśpiewie, w otoczeniu dobrotliwych cherubinów, wtedy gdy wszystko jest już nieodwracalne, zakończone, dokonane.

Na szczęście wiemy, że jesteśmy w teatrze. Wszystkie role bez wyjątku grają bardzo młodzi ludzie, co dodatkowo wzmacnia uczucie umowności, pogłębia dystans do przedstawianych historii. I ta uderzająca nieprzystawalna uroda, piętno świeżości, niewinności osłabia moc dramaturgiczną losu przypisanego do charakterystyki granej postaci.  Gdyby ta pełnia młodości potrafiła zagrać pełnię dojrzałości byłoby ciekawie. Mrocznie. A tak jeszcze bardziej oddala, dystansuje, zobojętnia przekaz. Czyni go przypowieściowym bajaniem o życiu, o którym młodzi niewiele wiedzą, bo niewiele jeszcze doświadczyli.

Dlatego wolę oglądać ten spektakl jak bajkę. Naukę dla wszystkich. Aktorów i widzów. Kiedy bezpiecznie zbliżamy się do oswojenia, tego co nieuniknione a boli nie do zniesienia. Śmierć żony, męża, dzieci, ból matki i ojca, nie lekarz a felczer próbujący pomóc bez skutku. Nawet jeśli się tylko na to patrzy. Nagromadzenie nieszczęść, wobec których człowiek jest bezradny, wymusza na nim pewien rodzaj otępienia, akceptującego przyzwolenia. Wobec bezsilności  na zło, choroby, śmierć, obojętność otoczenia. Tak, by ból nie zabił, bo trzeba żyć dalej. A uodpornił. Przygotował na śmierć. Oswoił.

Sterylne otoczenie, czystość formy podkreśla umowność sztuki.  Podest jasny, sosnowy, Kilka pieńków, jak kamieni milowych, na których bohaterowie od czasu do czasu przysiadają. Kostiumy powściągliwe, zgrzebne. To postacie sztuki biorą na siebie cały ciężar dramaturgiczny postaci. Muszą go unieść dalej w życie lub śmierć.

Cherubiny pomagają. Strzegą ludzi, nie odstępują w niedoli, pocieszają, koją, żałują. Śpiewają. Otaczają każdego nieszczęśnika czułą opieką. Utulają w bólu.  Wydobywają z ludzi wszystko co najlepsze. Uświadamiają potrzeby, marzenia, zachcianki. Lekko, radośnie, naturalnie. Wnoszą dystans. Umalowane jak klauni, rozwichrzone, trzpiotowate. Przeprowadzają z żywego do wiecznego życia.

Tak, to Czechowa  ogląd rzeczywistości, kondycji człowieka uzależnionego od innych ludzi, życia bez nadziei  ale w Levina estetyce, konstrukcji i stylu. To świetnie napisana sztuka na poziomie wprawki, na tym samym poziomie też zagrana.

Bajka o śmierci. Pieśń żałobna. Pożegnalna dla życia w śmiertelnej chorobie beznadziei, niespełnienia, zawodu. Dowodząca, że szczęściem jest wyzwolenie z okowów życia, bo wtedy bezsens zła, trwogi, trosk, bólu i cierpienia jest już dokonany. Opanowany. Powstrzymany. Śmierć to wrota do raju po piekle życia. Ulga. Wytchnienie. Wolność.

REQUIEM. Warsztaty(Aszkawa)
Autor: Hanoch Levin
Przekład: Irit Amiel
Reżyseria: Wojciech Urbański
Scenografia; Maja Skrzypek
Ruch sceniczny: Weronika Pelczyńska
Muzyka: Michał Górczyński
Światło: Karolina Gębska

Obsada:

Matka: Magdalena Górska
Figlarny Cherubin: Monika Kępka
Smutny Cherubin: Justyna Kokot
Stara: Kamila Kuboth
Kurwa z Pieprzykie: Weronika Nockowska
Kurwa z Brodawką): Kinga Tabor
Wesoły Cherubin: Monika Węgiel
Kabaczkowaty Pijak: Remigiusz Jankowski
Furman: Maciej Kowalik
Stary: Mateusz Król


http://www.dziennikteatralny.pl/artykuly/teatralne-studio-premiera.html
http://www.wspolczesny.pl/repertuar/w-probach/requiem



niedziela, 8 lutego 2015

PAPIEŻYCA BUDZISZ- KRZYŻANOWSKA ATENEUM

header
fot. Bartek Warzecha

Ale szczęście! Mamy w Warszawie monodramy dwóch wspaniałych kobiet, artystek, aktorek. Jedna milczy, druga mówi. Danuta Stenka nie wypowiadając ani słowa snuje ruchem scenicznym, grą aktorską opowieść, którą każdy rozpoznaje, czuje, rozumie. Demaskuje samotność niezawinioną, systemową, zabójczą. Konstrukt naszych wspaniałych czasów, które z wolności czynią wytrych umożliwiający ucieczkę od odpowiedzialności, środek ubezwłasnowolniający ciało, neutralizujący duszę. Stan, gdy człowiek staje się bogiem dla siebie samego. Buduje świat bez winy, bez sumienia, bez obowiązku, zobowiązania. Sankcjonuje cywilizację śmierci. Sterylną, uporządkowaną, pustą. Bez miłości. Doprowadzającą do świadomego samounicestwienia. Milczenia umęczonego, sytego, zadbanego ciała wydającego niemy krzyk duszy na głodzie czucia nie do zaspokojenia. Niespełnienia. 
Teresa Budzisz-Krzyżanowska cały czas mówi. O tym samym, co ilustruje Stenka. Nie milczy a mówi, mówi. Jako figura nowo wybranej Papieżycy, która analizując kondycję świata, w medialnym przekazie uzasadnia konieczność powrotu do instytucji wiary, nadziei i miłości. Definiuje swoją misję. Dla siebie i dla tych, którzy jej słuchają. By świat ratować, dać mu nadzieję. To przerywane reklamami telewizyjne przemówienie, medialne show, nowoczesne, profesjonalnie skonstruowane, jest fantastycznym przewodem myślowym doprowadzającym do uczuciowej, emocjonalnej kulminacji. Ma przekonać, pozyskać, odzyskać wiernych. To majstersztyk oracji. Łączący w sobie uzasadnienie wyboru kobiety papieża, wyjaśnienie motywacyjnego aspektu całego zjawiska, przedstawienie planu działania na okres pontyfikatu, diagnozę rzeczywistości. Wytycza cel. To przemówienie przywódcy religijnego, wykład historyczno- naukowy, kazanie do wiernych i wyznanie niewiary w Boga ale wiary w ratunek człowieka, ludzkości. To reklama kościoła. Seans psychoanalityczny. By słuchacze zrozumieli i przyjęli proponowany program ocalenia. Na nowe czasy, trudne wyzwania.

Papieżyca, to brzmi dziwnie. Jest kobietą, a to brzmi jak wykluczenie. Jej działanie  to mission impossible. Plan ostatniej szansy. Jedynej. Nieważne jest czy mówi prawdę czy kłamie, czy manipuluje,  nagina czy nie. Musi uprawdopodobnić swój wywód. Musi być skuteczna. By odzyskać rząd dusz, musi przekonać rozum. Zaistnieć medialnie. Szczerość wypowiedzi, jej wiarygodność, logika, uzasadniająca moc argumentów wynika z otwartości mówienia wprost do słuchaczy, których w istocie nie widzi, ale wie, ze są gdzieś tam w domach, samotni, bezsilni, wycieńczeni. Papieżyca też jest sama, pozbawiona wszelkich atrybutów świętości, namaszczenia. Biedna, zgrzebna, jedynie w chęci szczere, słowo uzbrojona. W dodatku nie u siebie. Studio telewizyjne znajduje się wprawdzie w byłej katedrze, ale kościół nie jest już jej właścicielem. Papieżyca musi odbudować od podstaw kościół stosując nową retorykę, erystykę, bo dwa razy nie można wejść do tej samej rzeki. Bóg to mężczyzna. Papieżami też zawsze byli mężczyźni. Teraz czas na kobietę. Gdzie diabeł nie może, tam kobietę pośle. Bóg chyba też nie ma wyjścia. A ludzie zawsze czekają na cud, nawet jeśli w niego nie wierzą.

Dwie komplementarne wypowiedzi dążące do wspólnego celu.  Jedna jest  swobodnie formułowanym koncertem życzeń, będącym wyrazem samo unicestwiającego się życia. Świadomie, konsekwentnie, skutecznie. W ciszy, samotności, wyczerpaniu wypowiedź artystyczna odwołuje się do ludzkiej wrażliwości, empatii, czucia. Pokazuje życie, jakie jest. Druga mówi o tym samym. Jest konstruktem rozbijającym na zimno, logicznie, rozumowo, metodycznie kokon pozornej samowystarczalności i płytkiego samozadowolenia. Poprzez propozycję uświadamiającą konieczność powrotu człowieka do źródeł tego, co go organizuje, przybliża do szczęścia, miłości, świętych obcowania. By ocalić życie nadzieją i poczuciem sensu.

Bo rozpasana wolność,  bez odpowiedzialności, winy i kary, kanonu, dekalogu, wartości, zasad, porządku, implikuje samotność, która zabija. Doprowadza do rozpadu świata. Bo nie ma trzeciego rozwiązania. Innej drogi ratunku dla człowieka. Sposobu. Danuta Stenka demaskuje pozór sensu ujęty w karby powinności i rutyny, w kompulsywnym porządkowaniu, czyszczeniu, myciu  w towarzystwie przedmiotów, rzeczy. Obnaża proces uprzedmiotowienia człowieka, który panuje tylko nad rozrastającą się wokół niego pustką. Teresa Budzisz-Krzyżanowska obnaża samookłamywanie się ludzkości. Miałkość argumentów, które konstytuują koncert życzeń-marzeń, potrzeb, pragnień- jakim ludzie ulegają nieznośnie łatwo. Kiedy każdy za wszelką cenę zagłusza w sobie myśl, że to :"MOJE ŻYCIE BEZE MNIE".

Mamy szczęście. Dwie cudowne, mądre, kobiety, aktorki, jedna milcząc druga mówiąc, jedna przez serce drga przez rozum, budzi w nas siłą swego talentu, doświadczenia, intuicji, wszystko, co ludzkie i dla ludzi najważniejsze. Wszystko, co już wiemy, czujemy, znamy. Co niesiemy w sobie przez życie i świat. Ale jakby stłumione, odsunięte, wyparte przez pęd życia, jego realia, siebie.

Teatr otwiera przestrzeń, by można było przyjrzeć się uwięzionemu w matriksie współczesności człowiekowi. Stwarza możliwość rozbicia  błogostanu świętego spokoju, fałszywego samozadowolenia i pozornego spełnienia. Zakłamanej wolności. Szczęścia uzależnionego od posiadania, gromadzenia bez limitu, bez końca. Dominacji kumulacji bez sublimacji. I gdy bohaterka Stenki nie może istnieć bez świata uprzedmiotowionego, tak Papieżyca Budzisz-Krzyżanowskiej bez cudotwórczej mocy słów. Jedna drugą chce uratować. Otwiera wyjście awaryjne, w które się nie wierzy ale musi rozumowo zaakceptować. Wszystko i tak zakończy się śmiercią bez perspektywy życia wiecznego. Wieczne jest tylko marzenie, będące pragnieniem człowieka, by samo życie nie było pozbawione sensu. By nie było życiem przedmiotu a czującego, kochającego, szczęśliwego człowieka.


- - - L A C H A P E L L E 

PAPIEŻYCA
Esther Vilar
przekład – Karolina Bikont
reżyseria – Edward Wojtaszek
scenografia i reżyseria świateł – Paweł Dobrzycki
muzyka – Wojciech Borkowski
premiera – 24 stycznia 2015, Scena 61

W roli tytułowej: Teresa Budzisz-Krzyżanowska

Diakoni: Kamil Banasiak, Maciej Hanczewski, Mateusz Łapka, Aleksander Sosiński


http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/197089.html
http://metro.gazeta.pl/Gwiazdy/1,141456,17295763,Kobieta_ratujaca_Kosciol__Papiezyca_w_Teatrze_Ateneum.html

piątek, 6 lutego 2015

JOHN DV8 Physical Theatre MULTIKINO



JOHN to spektakl oparty na faktach, gdzie twórcza artystyczna ekspresja, kondensując skalę problemów, pokazuje kondycję ludzką w jej seksualności i podstawie ją warunkującej. To życie inspiruje, dramatyzuje, wdziera się na scenę i pięknie, prawdziwie w inscenizacyjnym skrócie do nas przemawia siłą bezpruderyjnej prawdy o człowieku. Eksploduje emocjonalnie w widzach. Prowadzi dialog.  Językiem teatralnym, integrując kongenialnie wypowiadany dramatyczny tekst i , będący na tych samych prawdach ważności, taniec. Nie jest to więc jedynie treść i tylko ruch sceniczny. To coś znacznie silniejszego. Jedno i drugie mogłoby zaistnieć samodzielnie ale w synchronicznym zgraniu łączy wzmacniające się fale artystycznego przekazu w jedną, porażającą widza historię.  Tworzy mocny emocjonalny przekaz o sile OCZYSZCZONYCH Sarah Kane.  Czyni go szczególnym, bo bardzo szczerym i otwartym dyskursem scenicznym,  społecznym. Bo ma ten sam potencjał dramatyczny, bo dotyczy tego samego tematu, bo ma tą sama drapieżność realiów, drastyczność użytych środków wyrazu. Mocny, obsceniczny, kontrowersyjny ale bezkompromisowy wymiar. Bardzo ważny, bardzo znaczący. Bo ostro, wprost, choć nie bez delikatności oświetla to, co zawsze skrzętnie było i jest nadal ukrywane, tuszowane, zakłamywane.  To bardzo trudne komponowanie wypowiedzi teatralnej, by sztuka nie epatowała fałszem, dydaktyzmem czy moralizowaniem. By nie ociekała wyuzdaną, pornograficzną, brutalną seksualnością. Inscenizacja bezpiecznie omija mielizny taniej sensacji w omawianiu tematów dotyczących sfer intymnych.  To duży walor tej wypowiedzi teatralnej. Miara jej siły uczciwości. Wiarygodności. Niełatwej do przyjęcia. Niełatwej do zrozumienia. Do zaakceptowania.

Jest to zasługa całego, wspaniałego zespołu artystów,wykonującego tytaniczną pracę, do której był perfekcyjnie przygotowany aktorsko i tanecznie.  I to nie sama chęć szczera, predyspozycje ale szczególny talent tancerzy aktorów zadecydował o wyważonym, dynamicznym przekazie. Wielkie brawa, szczególnie dla odtwórcy głównej roli. Wielki podziw. Bo trzeba mieć nadzwyczajną kondycję, by w tak dużym tempie i ciągle zmieniającej się konfiguracji układów scenicznych utrzymać wymaganą przez akcję narrację. Choreografia- skomplikowana, nowoczesna, precyzyjna-i scenografia-powściągliwa, umowna, klaustrofobiczna, monochromatyczna- znacząco wpłynęła na budowanie duszącego nastroju niemożności, konieczności poruszania się w labiryncie trudnego, bolesnego życia. W pędzie ciągłych kompromisów. Akceptacji osaczenia losu. Przystosowania do ekstremalnych przeżyć i sytuacji, bez gwarancji wyjścia z życiowej matni. W poczuciu nieuświadomionej  do końca orientacji seksualnej. Bezradności wobec życia i siebie. Trzeba przejść przez piekło ale w tonacji wchłaniania ciosów, razów, upadków, doświadczeń trudnych, koniecznych, by dowiedzieć się kim  się jest. Tak naprawdę. Tak na pewno. By móc odpocząć, odetchnąć głęboko. Zasnąć snem oświeconego. Pogodzonego z wiedzą, doświadczeniem świata i siebie.

To było bardzo trudne przedstawienie. Zarówno w warstwie percepcyjnej, jak i tematycznej. Narzucające poszukiwanie tożsamości seksualnej razem z Johnem, nurkowanie w mroczne życie dysfunkcyjnej rodziny wielodzietnej, przemocy w rodzinie, więzieniu, na ulicy, ośrodkach pomocy społecznej, przybytkach gejowskich, na każdym kroku i etapie życia. Wymagające pewnego samozaparcia,  bo sztuka konfrontuje z drastyczną,  obsceniczną , od zawsze ukrywaną sferą życia. Wstydliwą, bolesną. Tylko dla dorosłych. Choć zaszczepianą dzień po dniu, wchłanianej z mlekiem matki, jeśli się urodziło i żyło w niewłaściwym miejscu i czasie. Poprzez dotykanie zła, doświadczanie go, oswajanie i powielanie losu rodziców. Niemożność wyzwolenia się z zaklętego jego kręgu. Trudno to oglądać, ale jeszcze trudniej takie życie przeżyć. Przecież to true story. Fakty, fakty,fakty...Ale w estetycznej otulinie sztuki. Ale z łagodnością dystansu scenicznego. By nie poraziły, nie skaziły. A doprowadziły do przemyślenia, zrozumienia, pobudzenia empatii.

Piękne, to nie znaczy łatwe. Inne, to nie znaczy wykluczone. Prawda nie zawsze jest piękna i łatwa, szczególnie gdy jest trudna do zaakceptowania. Ale można ją pięknie, taktownie, mądrze opowiedzieć . Taki jest JOHN.

Teatr w kinie? Taki teatr na pewno tak. Mimo, ze nie jest żywy. Ale z 2D zaczyna żyć 3D dzięki poziomowi artystycznej ekspresji artystów, wrażliwości, wyobraźni  tych, którzy się z tym przekazem zetknęli.

Dzięki National Theatre Live za cykl "Scena brytyjska na dużym ekranie", MULTIKINO, British Council. Dzięki TERAZXTEATR! Niedługo następne retransmisje! Chodźmy na teatr do kina. Koniecznie. Bo, moim zdaniem, Maciej Nowak nie miał racji. Oglądanie teatru, nawet w kinie, wzmaga apetyt. Nienasycenie. Tęsknotę. Ciekawość. I warto te potrzeby podkręcać, zaspokajać. Rozwijać. Powinien o tym wiedzieć. Taki smakosz.  Koneser teatru!! Macieju Nowak, do kina na teatr marsz!! I dopiero wtedy pisz, dlaczego Ci nie smakuje, w gardle staje lub jest niestrawne. Ale dopiero wtedy, gdy obejrzysz. Inaczej się wbijasz w ten tłum, co to się oburza, protestuje, zapiera, broni i nie ogląda a marudzi. Ocenia ex ante a żałuje ex post. Do zobaczenia w kinie na teatrze. Do zobaczenia.

http://www.terazteatr.pl/aktualnosci/nt-live-john,1227
http://ntlive.nationaltheatre.org.uk/productions/47625-john

czwartek, 5 lutego 2015

IWONA, KSIĘŻNICZKA BURGUNDA GARBACZEWSKI TEATR im. J.Kochanowskiego w OPOLU




Idąc do IMKI na IWONĘ, KSIĘŻNICZKĘ BURGUNDA miałam zobaczyć dramat Witolda Gombrowicza czy zderzyć się z wizją reżyserską - kreacją autorską, zespołową, jednoczącą- Krzysztofa Garbaczewskiego?

Tak, to pytanie nie jest bezzasadne w przypadku tego zjawiska. Sam tytuł jeszcze o niczym nie przesądza. Niczego nie gwarantuje poza tym, że to, co sobą obiecuje, w jakiś sposób będzie wykorzystane. Sugeruje, że ostateczny tekst sceniczny wiąże się z dramatem Gombrowicza. A ten ma swoją historię interpretacyjną. Nasze osobiste o nim wyobrażenie. Jeśli znamy tekst dramatu, widzieliśmy inne inscenizacje. Ale po oglądzie kilku sztuk w reżyserii Garbaczewskiego wiem mniej więcej czego mogę się spodziewać. Bez względu na to czy spektakl zrealizowano na podstawie gotowego dramatu, książki czy jest kreacją całkowicie nową, zawsze gwarantuje całkowite zaskoczenie; wysłuchanie nieoczekiwanych zestawień tekstów, ogląd skomplikowanych obrazów, doświadczanie nie zawsze jasnego przekazu. Bardziej czuje się go niż rozumie. Częściej szuka niż rozpoznaje. W scenograficznym i aktorskim dopełnieniu. We własnej wyobraźni, wrażliwości. Nie ma szans, by przewidzieć cokolwiek. Nie ma.

Garbaczewski uwalnia Gombrowicza od schematycznego, konwencjonalnego interpretowania. Uwalnia? Nie, on GO wyzwala ze stereotypu, wszelkich ograniczeń. Przemalowuje mu gębę. Poprzez swoją inscenizację pokazuje, czym sztuka w istocie może być. Prawdopodobnie czym jest dla niego. Jak może smakować. Jak działać. Jeśli się jest otwartym, wrażliwym, ciekawym obserwatorem, eksperymentatorem, uczestnikiem zabawy estetycznej, intelektualnej jaką prowokuje. Garbaczewski wyzwala? Nie on łamie zasady, unieważnia normy, rozsadza, używa tekstu jak chce, jak wyobraźnia, i sam pewnie nie wie do końca co jeszcze, mu podpowiada. A gdy już ma pomysł, nie może z niego zrezygnować. Wtedy go zrealizuje, by sprawdzić, jak ten nowy, jego osobisty konstrukt działa. Czy działa. Jest pierwszym widzem. Odbiorcą. Najbardziej chyba zaangażowanym. Wiernym. Sztuce oddanym.

Artysta pokazuje, uczy, zdradza jak pracuje. na czym mu zależy. Jakby nam, widzom, dawał wskazówki, jakim tropem podążać, jak pobudzać wyobraźnię, jak wolna myśl swobodnie korzysta ze wszystkiego, co się z tematem, tekstem, postacią łączyć może. Jak kojarzy, rozwija, płynie. Na naszych oczach dobrze znana nam treść pęcznieje, rozrasta się, zmienia, poszerza pole interpretacji. Postacie niby te same, a jednak jakieś inne lub w zmultiplikowanej formie, znaczeniu. W nowej konfiguracji pomysłów. Niby krajobraz dobrze znany, wszystkie ścieżki rozpoznane, figury też ale cały czas pozostaje wrażenie tajemnicy, niezidentyfikowanego znaczenia, nierozpoznanego sensu. Doświadcza się uczucia deja vu. I goni króliczka.

I tak dramat o gębie Gombrowicza staje się gębą Garbaczewskiego. A my nadajemy jej jeszcze inną, dodatkową warstwę interpretacyjnej pomady. Dramat Gombrowicza rozrasta się, rozwija, zmienia. Zaczyna żyć Garbaczewskiego przekazem. Mamy nie jedną Iwonę, różnego rodzaju. Nie jedną zbrodnię, jej znaczenie.  Mamy kino w teatrze. Co rozszerza plany, przesuwa akcenty, dodaje sceny, sytuacje. Miesza wyobrażone z poznanym. 2D z 3D. Karaś nie karaś lub karaś w rekinie, gumowa wielka ryba, unosi się, swobodnie pływa wśród publiczności. Pokonuje ograniczenia, bałagani i wdziera się gwałtem w stary, tworząc nowy układ dramatyczny.  Rozrywane są papierowe zasłony, nietrwałe struktury, pozorne ograniczenia, granice. Podbijane terytorium tworzy nową ścieżkę, nowe znaczenie, nowy trop. Zupełnie nieoczekiwanie. Odsłaniane jest i widoczne to, co do tej pory było ukryte. Dostępne tylko za pośrednictwem oka kamery, wyboru ujęcia reżysera. W zbliżeniu, sygnalizowane tylko, zdawkowo na ekranie w relacji filmowej wyświetlane. Na koniec wydaje się, że wszystko jest dostępne, jasne. Od filmowego przekazu przez degradację do żywego obrazu.

Akcja rozsadza stan zastany, dany, stary. Wysadza go siłą wyobraźni, alternatywnie, a nawet przeciw, w opozycji do tego, co już jest i było. Im więcej zakazów, skostniałych struktur, tym większa energia uruchamiająca proces dekonstrukcji. Ograniczenie jest wyzwaniem. Zasada prowokacją. Przemiana kontrapunktem formy. Dramat działa na Garbaczewskiego jak Iwona na otoczenie a inscenizacja na widzów.

Reżyser na naszych oczach dekonstruuje IWONĘ. I na nowo ją stwarza. Dramat rodzi się na naszych oczach. Wykluwa. Przebija do nas. Odkrywa wnętrze. Dlatego tych Iwon jest więcej. Już na początku pojawia się mężczyzna Iwona i na końcu to ona/on, ginie. Bo ktoś musi zginąć. Wykluczenie, wynaturzenie, obcość. To, co nie pasuje, jest zużyte, wypełniło swoja rolę, funkcję . Drażni, niepokoi, wybija z poczucia bezpieczeństwa. W dramacie ginie. A zostaje, bo musi zostać, Iwona kobieta. Pierwiastek żeński. Miękki, giętki, elastyczny. Masa, którą można ukształtować, zmusić. Wykorzystać i upokorzyć. Iwona razem z innymi, ubrana w formę, jakby już była samą tylko formą, siada do stołu. I zostaje. Trwa, tak jak inni. Bo ludzie zginą, przypisane im role przeminą a jakaś forma tego, co istniało, przetrwa. I żyje, pęta innych dalej. Lub porządkuje. Ujednolica. Ognisko na kuchence płonie. Tych kuchenek jest 12. Cały kompleks, zapas, magazyn. Szereg. Jak pierwsza linia frontu, jak to, co znów oddziela martwe od żywego, widownię od sceny. Lub ocala. Niezaprzeczalna oczywistość. Zwielokrotniona uprzedmiotowiona forma.

Jeżeli gotowi jesteście na ekstremalną przygodę artystyczną, w swej formie i treści wyzwolonej, niedopowiedzianej, nieskończonej i jeśli chcecie poczuć wolność w sztuce, rozsmakować się w niej, nie myślcie, że będzie to uczucie, emocja, wrażenie przeżywane bezkarnie. Raz doświadczone, budzić będzie zawsze tęsknotę za świeżością, przeczuciem, tchnieniem kreacji twórczej. I nie będzie drażnić chropowatość formy, pęknięcia struktury, niejasność meandrów myśli. Brzydoty niedoskonałość. Bo gotowość na porażkę, klęskę, niepowodzenie wpisana jest w proces dochodzenia do prawdy. A sam akt szukania jest wyznaniem wiary. I celem w sobie. Sztuki Garbaczewskiego to ścieżki jego poszukiwań w labiryncie chaosu. Nasze ścieżki przecinają się z jego, łączą, plączą, gmatwają. Czasem prowadzą na manowce, do celu bez wyjścia, czasem sens przeczuwają. Ale o czyś opowiadają, o coś im chodzi. Zawsze stwarzają krajobrazy teatralne, których nigdzie indziej nie znajdziecie.

Do dziś uwięziona jestem w GWIEŹDZIE ŚMIERCI. Błąkam się filmowymi korytarzami w pogoni za narracją wojen gwiezdnych. I choć w pewnym momencie zostają otwarte na oścież drzwi kina, ja nie wychodzę w to prawdziwe niebo gwieździste z prawem moralnym świata realnego. Ja pozostaję. W tym labiryncie artystycznego chaosu. Utknęłam? Nie, tak świadomie wybrałam. Jestem u siebie.

IWONA, KSIĘŻNICZKA BURGUNDA
Witold Gombrowicz

Reżyseria i scenografia: Krzysztof Garbaczewski
Kostiumy: Julia Kornacka
Dramaturgia i muzyka: Marcin Cecko
Światło: Wojtek Puś
Operator kamery: Marek Kozakiewicz
obsada:
Kornelia Angowska
Aleksandra Cwen
Mirosław Bednarek
Adam Ciołek
Jacek Dzisiewicz
Andrzej Jakubczyk
Waldemar Kotas
Grażyna Misiorowska
Łukasz Schmidt
Paweł Smagała (gościnnie)

Premiera 15 kwietnia 2012

Nagrody:

   V Międzynarodowy Festiwal Boska Komedia w Krakowie, 2012
– Nagroda za najlepszą scenografię (Krzysztof Garbaczewski)
– Nagroda za najlepsze efekty wizualne (Wojciech Puś)

   Grand Prix 38. Opolskich konfrontacji Teatralnych Klasyka Polska 2013
– Nagroda za najlepszą scenografię i reżyserię (Krzysztof Garbaczewski)
– Nagroda za najlepszą dramaturgię i muzykę (Marcin Cecko)
– Nagroda dla najlepszej aktorki (Grażyna Misiorowska)
– Nagroda dla najlepszego aktora (Paweł Smagała)

zdjęcie: Holographic Portraits Painted on Delicate Layers of Fabric and Netting by Thai artist Uttaporn Nimmalaikaew #artpeople

poniedziałek, 2 lutego 2015

IWONA, KSIĘŻNICZKA BURGUNDA TEATR NARODOWY W WARSZAWIE



Nareszcie Teatr Narodowy z  IWONĄ, KSIĘŻNICZKĄ BURGUNDA Agnieszki Glińskiej wystawił Gombrowicza, z którym może świat objechać, świat zapoznać!! W narracji komunikatywnej, pięknej, estetycznie wystylizowanej, nie wykrzywiony pokracznie manierą językową, cudowną ale do tej pory udziwnienie artykułowaną, błyszczy swym przekazem. Oto interpretacja na miarę teatru środka. Inteligentna, konsekwentna, uzasadniona. Wybornie zagrana, ciekawie scenograficznie oprawiona i kostiumem podkreślona. Ruch sceniczny przemyślany, niebanalny, spełniający swoją funkcję. Gra muzyka! Gombrowicz wybrzmiewa sobą!! Pełną teatralnie dramaturgiczną gębą!!

Już nie gubimy się w meandrach językowych wygibasów, które w jakiś czarodziejski sposób brzmią naturalnie. Tak jak powinny. Podkreślając charakter postaci, tworząc oprawę jego sytuacyjnych uwikłań. Jest zabawnie, jest . odkrywczo, jest morderczo naturalnie.

Jednak jest to przede wszystkim zwycięstwo zaproponowanej przez artystów formy dla Gombrowiczowego dramatu. Nie ma fałszu, mielizn, nudy, karykatury. A to za sprawą sprawnej reżyserii Agnieszki Glińskiej. Dzięki perfekcyjnej grze aktorskiej całego zespołu Narodowego.  Jerzy Radziwiłowicz  buduje postać mocną, wyrazistą, nieprzerysowaną. Mistrzostwo! Ewa Konstancja Bułhak odważnie odkrywa całą złożoną słabość i siłę budowanej przez siebie postaci królowej, matki, kobiety. Tyle ról w jednej. Brawo!! Paweł Paprocki konsekwentnie, wiarygodnie pokazuje dojrzewanie Księcia. Marcin Hycnar jakby uskrzydlony, unosi się nad ziemią. Pozostali doskonale wzmacniają swoją grą wymowę przekazu. To nie jest zderzenie światów. Tego przeciętnego, zwyczajnego, normalnego, codziennego z pełnym blichtru, sztuczności, konwenansów. Naturalnego z uwięzionym w formie. Niskiego z wysokim. Prawdziwego z wykreowanym. To rzecz o złożoności dobrego i złego. I konieczności życia dalej. Jednostki w zbiorowości. W złożoności społecznego tygla.

W gruncie rzeczy to historia rodzinna. Dojrzewający syn, który się buntuje, postępując wbrew wszystkiemu i wszystkim. Prowokuje i zadziera ze starym porządkiem świata, jaki zna, jaki go chce przeciągnąć , nagiąć do swoich racji, norm, kompromisów, konwencji, konwenansu . Otoczenie chce wtłoczyć go w swoją formę. Ukształtować na swój obraz i podobieństwo. Stworzyć. Książę się temu przeciwstawia, opiera, boczy, buntuje. Ostentacyjnie, przekornie, dziecinnie. Rodzice wiedzą jednak swoje. Znają ten świat, siebie, syna. Akceptują ten demonstracyjny bunt, dyplomatycznie przyzwalają na jego wypalenie. To przecież naturalny proces dojrzewania do dorosłości, do odczytania i zrozumienia zasad i reguł postępowania, których nie da się zmienić, bo zaszczepione są głęboko z wychowaniem i wykształceniem. Konieczność wejścia  w przypisane role życiowe, społeczne, zwyczajowo narzucone przez urodzenie czy wynikające bezpośrednio z natury człowieka, sytuacji. Kwestią czasu jest, gdy książę zrozumie i zaakceptuje ostatecznie, że jest dokładnie taki sam, jak otoczenie.  Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Iwona, to jedno z tych doświadczeń, które prowokują odkrycie istoty rzeczy, zrozumienie siebie samego. Iwona działa jak płachta na byka. Jak papierek lakmusowy. Wyzwala wspomnienia, powoduje projekcje słabości, drażni samą obecnością osoby będącej nie na swoim miejscu. Cokolwiek zrobi się z tą prawdą, którą Iwona wyciąga z zakamarków podświadomości osób, z którymi się styka, trzeba jej doświadczyć, zmierzyć się z nią, spojrzeć jej w oczy. I zdecydować, co dalej. By się wzmocnić, uodpornić. Utwierdzić w przekonaniu, że inaczej postępować nie można. Zanim się zaakceptuje, co nieuniknione. Zanim poświęci się siebie na rzecz zbiorowości. Ograniczy swoją wolność na rzecz świętego spokoju i poczucia bezpieczeństwa.

W gruncie rzeczy to historia dojrzewania do władzy. Książę na naszych oczach przepoczwarza się w swoją dorosłą formę.  Z rozbisurmanionego, rozpuszczonego jak dziadowski bicz młodziana, któremu wszystko wolno. Poprzez poznawanie swoich możliwości, predyspozycji, powinności. Prawdziwych potrzeb i uczuć. Iwona to pole doświadczalne, obiekt ćwiczeń, badań, figura osła ofiarnego. Bez niej książę nie byłby gotów do przejęcia władzy po ojcu. Bo nie ma złudzeń; jaki ojciec, taki syn. Przechodzą tę sama drogę, popełniają te same błędy. Dokonują tej samej zbrodni na niewinności, by stać się silnym przywódcą, odważnym władcą. Morderstwo Iwony, jej martyrologia, to proces inicjacji. Ojciec czuwa nad tym, matka otacza pomocą, wspomaga ten proces. Wszyscy grają swoją rolę perfekcyjnie. Ojca, matki, syna. Króla, królowej, księcia. Męża, żony, dziecka. Mężczyzny, kobiety, młodzieńca. Wszyscy na swoich miejscach. Według szablonu poprawności, w formie akceptowanej, w porządku rzeczy. Iwona to ofiara losu, terytorium ćwiczeń, wprawek, doświadczenia. Figura silna swą słabością i ograniczeniem. Rolą, jaka wypełnia. Bez niej, nic nie miałoby sensu, właściwego wymiaru. To w kontrapunkcie do niej forma się pojawia, kształtuje, krzepnie. Definiuje i pokazuje swoją potęgę. Sprawczą, choć zabójczą. Kim jest Iwona? Tym, co formie się wymyka, do niej nie pasuje. Co ją sprawdza. Co ją ośmiesza, pomniejsza, unieważnia, wysadza z posad. Jest tym, co z formy wyzwala. Ale tego uprzedmiotowienia, tej Iwony, się nie kocha. Przez chwilę tylko toleruje, wykorzystuje, bada. W lekarskich, gumowych rękawiczkach. Po czym się tego wykorzystanego przedmiotu eksperymentu, zwierzątka doświadczalnego pozbywa. Wywozi na śmietnik jak zużyty, zbędny śmieć.

W gruncie rzeczy to historia o porządku świata. Który brutalnie, bezceremonialnie i wprost promuje władzę, siłę  nad tym, co słabe, uległe, niedopasowane i mieszczące się w kanonie panującej, obowiązującej formy a forma tego porządku jest niezmienna i nie znosi nieprzystosowania, niepodporządkowania, anarchii. Tego, co odstaje, prowokuje, demaskuje, zmieniać chce, wysadzać z posad. Albo się przyjmuje ogólnie obowiązujące zasady albo się wypada z gry. Mordowanym za ogólnym przyzwoleniem. Na oczach wszystkich. Albo się obcy wtłoczy, obciosa w formie świata albo zginie marnie. W samobójczym przyzwoleniu. W blasku publicznej egzekucji. W podłej pogardzie. Świat nie znosi prawdy ale akceptuje formę iluzji konstytuującej kłamstwo, słabość, wszystko, co niegodne, niewłaściwe, nieetyczne. Jednostka przegrywa z  większością. Mimo, że ma moc wyzwalania prawdy. Niesie ją sobą. Nikt tego nie lubi. Nikt tego nie chce zaakceptować. Natomiast szybko chce zapomnieć.

W gruncie rzeczy to historia o sztuce.  Kiedy poszukuje się,  kształtuje jej nowa forma. Ale skazana na klęskę w momencie zaistnienia, bo jest unieważniana przez kolejne rewolucje, zmiany. Krąg się zamyka. Faza buntu, dojrzewania do formy dojrzałej i jej kształt końcowy, równie skostniały jak na początku, tyle, ze już na innym poziomie. Iwona to symbol tego, co słabe, poślednie, brzydkie, niegodne, absolutnie niedoskonałe, bez formy, stylu, klasy. To człowieczy negatyw, którego się wstydzimy, unikamy, którym gardzimy. To, co nieprzewidywalne, nieobliczalne, zuchwałe, instynktowne, prymitywne, pierwotne. Nie ukształtowane, nie nazwane. To ta część człowieka, z którą się walczy, którą się niszczy, ukrywa, eliminuje, tłamsi, morduje. Wypiera. Bezkształtna masa bez właściwości.To, co trzeba odrzucić, zniszczyć, bo nie mieści się w żadnej formie. Ale bez której kształtowanie formy nie byłoby możliwe. Mroczna strona twórczości. Faza przejściowa, eksperymentalna. Bo niedookreślona, niezdefiniowana. Niewinna, bez samo świadomości. Potęgująca wyrzut sumienia. Wzmagająca poczucie winy. Ta część doświadczeń podlegająca zepchnięciu do podświadomości. Wychodząca z niej i wracająca do niej. Ulegająca wymazywaniu. Zakłamaniu, jeśli trzeba. Tak, by można było udawać, że nad wszystkim nieprzewidywalnym, zuchwałym, nieokreślonym się panuje. Forma trzyma w ryzach.

Tak, trzeba zabić tę miłość. To, co jest w nas wpatrzone z bezgraniczną ufnością i oczekiwaniem. To, co pamięcią niesie w sobie ciemną stronę naszej mocy. To, co jednocześnie wprowadza chaos i samowolę. Tak, trzeba zabić, tą wiedzę. O tym, co słabe, niedoskonałe. By kłamliwie wybaczyć sobie i żyć dalej, co nie jest łatwe. Tak, trzeba zabić w sobie dziecko, by dojrzeć. I wspominać w tej dojrzałości czas niewinności, czystości, niepokalania. Zrezygnować z rozpasanej wolności na rzecz pewnej formy jej koniecznego ograniczenia.

Przeczytałam recenzję spektaklu autorstwa Jacka Wakara i zdumiałam się/http://kultura.gazetaprawna.pl/artykuly/834218,wakar-iwonie-ksiezniczce-burgunda-w-narodowym-zabraklo-charakteru.html/. Nie widziałam tak wielu inscenizacji IWONY jak on, nie mam zamiaru się ścigać, licytować czy konkurować w sprawie doświadczenia oglądu, które byłoby jakimś mocnym argumentem ale mam zupełnie odmienne zdanie co do spektaklu w Narodowym. To przełom w ostatnio złej passie reżyserskiej Agnieszki Glińskiej /mimo nagród/.  Pozytywny. To spójny, rzetelnie przygotowany spektakl. Może nie ma rewolucyjnej interpretacji, powalających, odlotowych zabiegów formalnych/jak np. u Garbaczewskiego/ ale jest to całość komunikatywnie, sprawnie skomponowana. Gombrowicz nie jest w tym obrazie jakimś wybrykiem, fanaberią, dziwolągiem ale konsekwentnie zagranym przedstawieniem. Z wybitnym aktorstwem. On nie pokazuje zabójczej mocy formy, ale jej nieuniknioność, konieczność. Forma trzyma w ryzach, pozwala przetrwać. Istnieć. Wpisana jest w normalność. Zwyczajność dnia powszedniego. Rządzi się swoimi prawami, ale jej wady były tu aż nadto widoczne. Dobrze rozpoznane. Spektakl ten przybliża zrozumienie procesu dojrzewania do różnych funkcji w życiu. W które wpisane jest popełnianie najcięższych błędów. Ale ważne jest, by się nie poddać.  I jeśli losu IWONY nie potraktujemy do końca zbyt poważnie i dosłownie, to zrozumiemy, że  musimy panować nad swoimi słabościami, musimy kontrolować swoje emocje, musimy dać sobie radę z najcięższymi grzechami, doświadczeniami, by w ogóle istnieć. Inaczej siła tego złego, słabego, nikczemnego, co w nas jest, zabiłaby, zniszczyła. Forma pozwala przeżyć. Ukryć się. Dać sobie kolejną szansę. Nie jest w tym spektaklu pusta, zabójcza, jałowa. A normatywna, wartościująca, znacząca. Może to banalne, niskie, niewymyślne. Niebłyskotliwe. Takie normalne. Ale jednak skuteczne. Jednostka przegrywa, każdy z bohaterów w jakimś sensie przegrywa ale jednocześnie zbiorowość absolutnie wygrywa. Jest uratowana. Potrzebuje obrządku, tradycji, zasad, norm, porządku. Nie może obejść się bez FORMY.

A spektakl ogląda się świetnie.


IWONA, KSIĘŻNICZKA BURGUNDA
Witold Gombrowicz

reżyseria: Agnieszka Glińska
scenografia: Magdalena Maciejewska
kostiumy: Agnieszka Zawadowska
muzyka: Jan Duszyński
choreografia: Weronika Pelczyńska
reżyseria światła: Jacqueline Sobiszewski
obsada:
Jerzy Radziwiłowicz, Ewa Konstancja Bułhak, Paweł Paprocki, Martyna Krzysztofik, Marcin Hycnar, Patrycja Soliman, Michał Mrożek, Grzegorz Kwiecień, Piotr Piksa, Joanna Kwiatkowska-Zduń, Magdalena Warzecha, Beata Fudalej.

foto: Krzysztof Bieliński/materiały teatruhttps://www.narodowy.pl/repertuar,spektakle,91,iwona_ksiezniczka_burgunda.html

http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/193182.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/192006.html?josso_assertion_id=95B646AC65DD7399
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/191865.html
http://www.teatr-pismo.pl/po-premierze/1054/trudna_ryba/