niedziela, 28 września 2014

SIEDEM PIĘTER TEATR TELEWIZJI



Rodzimy się po to, by umrzeć. Ale całe życie zamiatamy tę oczywistość pod dywan. Nie przyjmujemy jej do wiadomości. Wypieramy. Zaprzeczamy. Udajemy, że nas nie dotyczy. Nawet wtedy gdy konieczność odejścia jest nieunikniona- terminowa, ostateczna, dokonana- bo nie do odwrócenia. Nie ma znaczenia czy to dotyczy nas samych czy innych istnień. Śmierć za życia nie tyka terytorium naszego ciała, a już na pewno nie jaźni. Jest zawsze gdzie indziej, przydarza się komuś innemu. Na pewno nie nam.

Spektakl to symboliczne SIEDEM PIĘTER wtajemniczenia w proces schodzenia  na ziemię z wyżyn pewności, że jeśli ktoś jest chory, to nie ja. Jeśli ktoś ma umrzeć to na pewno nie ja.  A jeśli już umarł, to dobrze, że to nie ja. UFF... Uzmysławia, że zawsze jesteśmy zaskoczeni, bronimy się przed złymi wiadomościami co do swojego zdrowia. A oswajanie śmierci, rozbrajanie lęku przed nią, dojrzewanie do niej to proces trudny i bolesny. Tajemniczy. Zakłamany. Pokrętny. Związany z fizjologiczną degradacją. Psychiczną męką. Obawą przed cierpieniem, lękiem przed umieraniem i paniką przed samym momentem przejścia. Nieakceptowaniem przez świadomość procesu odchodzenia, buntem przeciw losowi, zaprzeczaniem chorobie. Choć są to naturalne, oczywiste oznaki życia. Życia, które ma do samego końca nadzieję i nie chce łatwo z niej zrezygnować podczas kolejnych etapów schodzenia w dół. Spadania po kres. Z tonu zadufanej w sobie pewności, z poziomu samooszukiwania, stosowania podstępu, lekceważenia zagrożenia, udawania, że wszystko jest w porządku. Poprzez potrzebę drobnej perswazji, sugerowanej konieczności, dochodzenia do oczywistości podporządkowania się przymusowi okoliczności. Do momentu poddania się, rezygnacji z buntu, by w końcu zaakceptować nieunikniony koniec. Tak, nadzieja umiera ostatnia. A wraz z nią człowiek. W gruncie rzeczy bez wpływu na to, co się z nim dzieje. Bo i tak ostatecznie wszystko się odbywa poza nim, jego wolą. A jednak bohater opiera się. Protestuje. Buntuje. Czaruje rzeczywistość. Dopóki ma siłę. Jakikolwiek argument czy możliwość. Zawsze próbuje, udaje, maskuje się, gra. Ma nadzieję, walczy, działa, chce iść wzwyż, na pewno nie w dół. Tak, dopóki ma siłę.

A jednak pokonuje siedem kroków/pięter/ w dół, ku upadkowi. I niezliczone tysiące kroczków pomiędzy. Jeden człowiek /Wojciech Pszoniak/ ostatecznie całkowicie samotny wobec losu. Bezbronny, osaczony, ubezwłasnowolniany. Dojrzewający na każdym etapie, krok po kroku, do śmierci. Rozbijający swoją wolę życia o konieczność pogodzenia się z niedyskutowalnymi faktami.

Atmosfera narastającego zagrożenia, napięcia, neutralizowanego niewiarą pozbawionego podmiotowości bohatera  w to, co się z nim dzieje, przypomina bezbronność człowieka wobec losu -machiny czasu, systemu czy też nieuniknionego-z powieści Kafki. Tajemnica dlaczego właśnie ja, dlaczego mnie to dotyka, dlaczego teraz i za co, pozostaje niewyjaśniona. W otoczeniu normalności, spokoju, oczywistości. W towarzystwie informacji nie do zaakceptowania. A jednak przyjmowanych do wiadomości. Człowiek walczy z losem, ale mu ostatecznie ulega. Nie odnajduje w buncie sensu swego istnienia, bo się boi a zaprzeczenie jest naturalnym stanem obronnym przed paniką. Bunt nie ma sensu, jeśli nic nie zmieni. Pewnie dlatego otoczenie szpitalne nie zmusza pacjenta do natychmiastowej akceptacji status quo. Pozwala mu oswoić się z sytuacją. Wspomaga go, oszukuje, uspokaja, wyjaśnia, rozmawia gdy trzeba. Otacza pomocą, opieką, życzliwością, zrozumieniem. Informuje tyle ile trzeba-i to mniej niż więcej- by wyciszyć emocje, negatywne nastawienie. Jakby toczyła się gra pomiędzy tymi, co już wiedzą a tymi, którzy nie chcą przyjąć prawdy do wiadomości. Jak długo się da, a więc do samego ostatecznego, oczywistego końca.

Spektakl nie epatuje bólem, cierpieniem. Nie krzyczy buntem skazanego przez chorobę na śmierć człowieka. Jakby to była naturalna kolej rzeczy, to umieranie. Poprzez dojrzewanie do akceptacji stanu wyższej konieczności, niezależnej od woli walki. Doprowadzając do naturalnego wyłączania się duszy i ciała z obiegu życia.

Najpierw, od urodzenia, windowani jesteśmy na sam szczyt nieskończonych możliwości. Bez żadnych granic i warunków. Dla korzystania z rozkoszy ludzkiej egzystencji. By nas następnie konsekwentnie, bez uzasadnienia strącić na sam padół rozpaczy, do piekła. By zmusić nas byśmy dojrzeli do śmierci. Poddali się. Świadomie pragnęli końca. Zgadzali się na kres. Zgodzili się na zasłonięcie widoku z okna na jakiekolwiek życie.





http://www.teatrtelewizji.tvp.pl/spektakle/artykul/siedem-pieter_593904/

SIEDEM PIĘTER

Autor: Dino Buzzatti
Adaptacja i reżyseria: 
Andrzej Barański
Przekład:
 Alojzy Pałłasz
Scenografia: Albina Barańska, 
Zdjęcia:
 Tomasz Wert,

Obsada:
 Wojciech Pszoniak (Pacjent), Krzysztof Kolberger (Lekarz), Stanisława Celińska (Pielęgniarka), Leon Niemczyk (Chory), Witold Skaruch (Lekarz), Halina Wyrodek (Pielęgniarka), Ryszard Kotys i Andrzej Głoskowski (Chorzy), Bogdan Baer (Lekarz), Zofia Merle (Pielęgniarka), Tadeusz Teodorczyk (Chory), Gustaw Holoubek (Lekarz), Mirosława Marcheluk (Pielęgniarka), Aleksander Fogiel (Lekarz), Grażyna Suchora (Pielęgniarka), Ewa Zdzieszyńska (Lekarz), Krystyna Feldman (Pielęgniarka), Edward Kusztal i Józef Grzeszczuk (Sanitariusze), Magdalena Wójcik (Pielęgniarka)

poniedziałek, 22 września 2014

ROMEO CASTELLUCCI CDN


Christo by Annie Leibovitz

Czy wiecie, że Romeo Castellucci był w Warszawie? Nie? Można było obejrzeć fragmenty jego dzieł w Nowym Teatrze oraz performance w Pałacu Kultury. Można było osobiście wysłuchać, co ma do powiedzenia /na dwóch spotkaniach/. Była okazja, by go pytać osobiście. Ten ograniczony, wyrywkowy ogląd mógł dać pewność, że mamy do czynienia z indywidualnością artysty i człowieka największej miary. Jeśli się tego nie wie, nie rozumie, to była szansa  to poczuć. Albo przez miłość od pierwszego wejrzenia albo przez nienawiść. Poprzez całkowite zawłaszczenie albo nie znające sprzeciwu odrzucenie. Nie ma mowy o letnich klimatach odbioru. A wstęp był wolny.

Wstęp wolny i wolna wola rezygnowania z tego, co nas boli, co jest trudne, niejednoznaczne, kontrowersyjne, skandalizujące, toksyczne. Co powoduje, że czujemy się bezsilni wobec tego, co widzimy i czego doświadczamy. W całkowitym zaskoczeniu i bezwstydnym obnażeniu . W stanie, gdy już wydawało się, że jesteśmy tak uzbrojeni, że nic nas nie dotknie, nie zniewoli, nie obejdzie. Bo mamy nad wszystkim kontrolę. Bo mamy wiedzę. Bo jesteśmy po właściwej stronie prawdy i racji. Bezpieczni. Komfortowo uzasadnieni. Zdystansowani. Z pakietem argumentów uzasadniających święty spokój. A tu przychodzi na nowo się zdefiniować, określić. Zacząć od początku, mając prawie wszystko za sobą. W stanie wytrącenia z orbity ciężko wypracowanych stereotypów, zasad, miar, systemów, przyzwyczajeń. Przez sztukę wstrząsu. Rozbijającą nas na cząstki elementarne do ponownego złożenia. Sztuka, która wymusza na nas deklarację :"Wiem, że nic nie wiem. Ale czuję." Która gwarantuje długodystansowe przeżywanie z dojrzewaniem do sensów i bezsensów. Z ryzykiem, że kontakt z nią może skutkować skazą, traumą, przeżyciem, z którym sobie trudno będzie radzić. No cóż, to sztuka dla dorosłych. Dojrzałych do kształtowania siebie. Gotowych do przepracowywania stanów zagrożeń, nieludzkich zachowań zabijających to, co najbardziej ludzkie. Tak, dobrze, ze jest wolna wola a wstęp wolny.

Czy wiecie, ze Romeo Castellucci był w Warszawie? Nie? Tak, wiem. Bo nas, widzów, bez względu na to czy zawodowo czy nie zajmujemy się kulturą, było bardzo, ale to bardzo niewielu. Zaledwie marna reprezentacja. Szkoda.  Przyszła do nas góra. Cóż z tego, że to Himalaje? Nie trzeba od razu się wspinać, zasłaniać argumentem, że to wysiłek dla zaawansowanych. Wystarczy nie mieć kompleksów. Wystarczy być. To sztuka dla każdego. Bez segregacji czy wykluczenia. Bez przygotowania. Obraz po obrazie znaczący. Zapierający dech. Uruchamiający wszystkie zmysły. Emocje. Uczucia. Wyobraźnię. Bo ze sztuką już tak jest, że nigdy nie tworzy barier, nigdy nie buduje granic a burzy je w nas, otwierając na nową wrażliwość, a może uwalniając tę uwięzioną, niewyzwoloną. Bo ona aktywizuje, nie pozostawia obojętnym. Dobiera się do nas. Atakuje. Bezwstydna, okrutna, brutalna. Wprost i podświadomie. Na wielu poziomach. W różnym zakresie. Ale na swój sposób- przewrotny, potworny, urzekający- piękna. Nie daliście się sponiewierać sztuce? Nie pozwoliliście się uwieść. Nie było przyzwolenia, by przepłynęła przez was. Tak, wiem. Choć wstęp był wolny. 


http://festivalwarsovie.org/


środa, 17 września 2014

ŚMIERĆ W NAJSZCZĘŚLIWSZYM DNIU KOBRA TEATR TELEWIZJI



Koniec wakacji, koniec emisji KOBRY w TVP Kultura. Nie jest to najszczęśliwsza wiadomość, nie jest to najszczęśliwsza decyzja. Ale dobrze, że Teatr Sensacji, mimo upływu czasu, żyje nadal, w ogóle się pojawia, w ogóle jest. Dobrze, że nam towarzyszy w czasie wakacji. I ma się dobrze. Starzeje się ładnie, z godnością. Nadal przyciąga, przyzwyczaja, przywiązuje  widza do siebie. Daje godną rozrywkę. Sprawia radość. Przynosi satysfakcję. Ma swoich wiernych fanów.

Jak ostatni spektakl wakacyjnego przeglądu ŚMIERĆ W NAJSZCZĘŚLIWSZYM DNIU, pierwsza sztuka napisana przez Juliusza Machulskiego, wyreżyserowana przez jego ojca, Jana Machulskiego.
Stylizacja  na anglosaską produkcję odkrywa fascynację kulturą zachodu.  Autor przyjął amerykański pseudonim artystyczny. Scenografia, kostiumy, miejsce, nazwy, imiona bohaterów sztuki przenoszą zwykłego śmiertelnika w niedostępny mu ówcześnie świat. Kryminał jest zgrabnie napisany, sprytnie skomponowany i dobrze wyreżyserowany. Lekko, sprawnie, zadowalająco. Sztuka jest krótka/1 godzina/. Działa jak znieczulenie, uzdrawiający oddech po ciężkim dniu. Proponuje krajobraz świata przynoszący ulgę, wytchnienie. Skok w marzenie, które wydaje się być poza zasięgiem spełnienia. Oderwanie od rzeczywistości, która uwiera szarością, monotonią, bylejakością dnia świstaka. Wyczarowuje miraż o smaku sensacji. Bezpieczny. Kontrolowany.

Polak potrafi. Juliusz Machulski potrafi. Jan Machulski potrafi. Zachować jedność akcji, miejsca, czasu. Zagmatwać fabułę, zarysować motywacje, zbudować postaci, tak poprowadzić akcję, by zakończenie zaskoczyło. Całkowicie zaskoczyło. Bo słabo wypadło uzasadnienie motywu zabójstwa. Niby logiczne ale niewiarygodne. Nic wcześniej nie wskazywało na mordercę. Żaden ślad, niuans, domysł. Wszystko składało się przeciw takim podejrzeniom. Rozwiązanie zagadki poprowadzono zbyt pośpiesznie. Śledztwo mogłoby być dłuższe i wnikliwsze. Portrety postaci bardziej wyraziste, skomplikowane i niejednoznaczne. Oczywiście można tak wybrzydzać z perspektywy konsumenta przebierającego dzisiaj w bogatej ofercie tytułów kryminałów, serii, sezonów. Syty nigdy nie zrozumie   głodnego teatru sensacji. Czwartek  dla niego to był najszczęśliwszy dzień. Bo świat mediów w Polsce kiedyś i dziś jest nieporównywalny. Pustynia z oazą czwartkowej sensacji i róg obfitości dzisiaj.

Tandem ojca z synem wypadł doskonale. Ujawnił talent debiutującego artysty. Zmysł obserwacyjny i umiejętność czerpania z różnych źródeł inspiracji. Sprawną kompozycję, zmyślne zagmatwanie wielu tropów, zdolności kopiowania typów charakterologicznych, swobodne wykorzystywanie konwencji kryminału.  Dziś już wiemy, że to talent spełniony.

Ostatnia emisja Teatru Sensacji tego lata w TVP Kultura to nie był najszczęśliwszy dzień w życiu  teatralnego fana ale bardzo satysfakcjonujący. To było dobre zakończenie. Zwłaszcza, że nowy sezon Teatru Telewizji rozpoczął BRANCZ Juliusza Machulskiego. Tym razem sztuka autorska, komedia obyczajowa, tak bardzo potrzebna Polakom, by się w niej przejrzeli. Teraz musimy czekać do następnych wakacji z nadzieją na powrót KOBRY.

Do zobaczenia, mam nadzieję. Do zobaczenia.

 Bo to dar ten nasz teatr powszedni. Skupiający najlepszych artystów, niosący obraz swoich czasów w przyszłość. Treści  w formie artystycznej, adekwatnej do poziomu przyswajalności dla komunikacji, dla rozwoju duchowego, intelektualnego, ogólnego. To przyzwyczajanie do sztuki, do sięgania po nią jak po swoje. Bez fajerwerków, ot, tak zwyczajnie, z tygodnia na tydzień. Czasem dzień po dniu. W miejscu dla siebie najprzyjaźniejszym, w domu. Teatr dostępny. Teatr przystępny. Rozbudzający tęsknotę za sztuką, za kontaktem z czuciem, ze świadomością, że my nie gęsi, swój ludzki język mamy. I znamy. Nie tylko po to, by zmanipulować zło i nim obracać przeciw sobie ale by je odkryć, nazwać i unieważnić. Nadal dla bardzo wielu Teatr Telewizji to pierwszy elementarz nauki czytania, słuchania, chodzenia do teatru. To sposób obcowania ze sztuką. Teatr Sensacji doskonale wpisuje się w tą misję budzenia w nas człowieka kulturalnego.  Doskonale.

A więc do zobaczenia za rok, do zobaczenia. Mam nadzieję:)


http://www.teatrtelewizji.tvp.pl/teatr_tv/wideo/zobacz/smierc-w-najszczesliwszym-dniu-zwiastun_16569319/



Śmierć w najszczęśliwszym dniu

Autor: Jerry McKee /Juliusz Machulski/
Reżyseria: Jan Machulski 
Realizacja: Barbara Sałacka 
Scenografia: Joanna Jaworska, Marcin Stajewski 
Opracowanie muzyczne: Stefan Zawarski 


Obsada: Jan Machulski (Leo Smike), Krzysztof Wróblewski (Dean Bolt), Małgorzata Lorentowicz (Pani Loden), Ryszard Bacciarelli (Dr Heller), Krzysztof Wieczorek (Peter McCarrey), Tadeusz Bogucki (Warren), Lech Sołuba (Bob Picher), Włodzimierz Press (Paolo Gemma), Teodor Gendera (Ted), Małgorzata Włodarska (Panna Peetce), Krystyna Chmielewska (Jayne Loden), Sylwester Pawłowski (Howard Tom), Jerzy Dukay (Lomax)
Produkcja 1974 roku

niedziela, 14 września 2014

BRANCZ JULIUSZ MACHULSKI TEATR TELEWIZJI


BRANCZ , brancz i po branczu. Mgnienie pomiedzy breakfast a lunch.  Z konsumpcją tego, co na śniadanie i na obiad. Z opcją dwa w jednym. Lub wszystko naraz.To nie wielkanocne świąteczne spotkanie a portret polskiej patchworkowej rodziny i nie na łonie  domowych pieleszy  a w hotelowym  anturażu. Na neutralnym gruncie. To rodzinne piekiełko tydzień przed Wielkanocą.  Wiwisekcja łączenia sprzeczności. Nawiązywania porozumienia. Kontynuacja poznawania się nawzajem. Zderzenia tego, co kto pamięta ze wspólnie przeżytego życia. Próba godzenia starego z nowym. Współistnienia zastygłej tradycji z galopującą nowoczesnością. Dogadywanie rozumienia tego, co zamknięte hermetycznie, skończone, dokonane z tym, co otwarte zachłannie na nieznane, wymarzone, upragnione, wyśnione.  Bo to nie typowo polskie drugie śniadanie ani podobiadek. To ni pies ni wydra. Takie Co Nam Się Podoba, Co Nam Się Chce, Na Co Mamy Ochotę. Tak tworzy się na naszych oczach, z naszym przyzwoleniem i udziałem nowa polska tradycja. Bo ta nasza konsumpcja, mentalność, społeczność współczesna jeszcze nie jest dookreślona,  nie jest do końca ukształtowana. Jesteśmy pomiędzy tym, co było, a tym, co będzie. W treści  i formie przejściowej.  W galimatiasie dostosowywania się do siebie nawzajem na nowych warunkach, pędząc w różnych kierunkach ku różnorodnym celom, wartościom,z różnorodnymi światopoglądami i wyobrażeniem tego, co było i będzie. A jednak z drugiej ręki. Według wzoru zachodniego, z jego inspiracji i wyborów. Póki co więc w stylu second hand life. Na obraz i podobieństwo możliwości, stanu ducha, stanu zdrowia. Szaleństwa i nieprzewidywalności życia. Elementu niezmienności ale i zaskoczenia, którego nie może wyrugować nawet doskonale zaprogramowane życie. Poszukujemy własnej, indywidualnej drogi na własnych warunkach. I nie chcemy z niczego rezygnować. Interesuje nas wszystko, od zaraz i naraz. Bez granic, bez krytyki. Celem jest maksymalna, ekstremalnie wyśrubowana konsumpcja. Posiadanie. Zaliczanie. Odhaczanie. Słabym punktem, wąskim gardłem, problemem pozostaje nierozciągliwy, nieelastyczny czas. 

Coraz więcej obcych słów potrzeba, by zrozumieć, co się w kraju z nami dzieje. Obcy jest nie tylko nowy człowiek w nowych czasach. Obce są niestandardowe więzi, które musi budować na nowych zasadach. A najważniejsza wydaje się być akceptacja, tolerancja, wspomaganie pozytywne, optymistyczne nastawienie. Umiejętność oswojenia lęku egzystencjalnego. Rozmowa, wspólne obcowanie, pobłażliwość, wybaczenie. Wymagające to czasy, w których przyszło nam żyć. Wymuszają dostosowania do nowych sytuacji, przeprogramowania się, by nie zgubić w tym wyścigu po szczęście zaspokojenia potrzeb najważniejszych wartości i uczuć. Głównie chyba człowieczeństwa. 

Bo zachłystujemy się wolnością, życiem nieograniczonym żadną normą, tradycją, zakazem, przyzwyczajeniem, kanonem. Nie dostosowujemy się już do świata tylko świat dostosować się musi do nas indywidualnych. A ponieważ otwarcie, bez ogródek deklarujemy swoje potrzeby, oczekiwania wobec innych ludzi, wobec świata, wymuszana jest na nas zmiana mentalności, podejścia do siebie nawzajem. Coś tracimy, coś zyskujemy. W fazie niemyślenia o odpowiedzialności za skutki dokonanych wyborów, zaistniałych czynów. Gdy już wie się, że nie uszczęśliwi się wszystkich. A spełnienie marzeń jest kwestią szczęścia i zasobów finansowych. Są możliwości. Ale życie i tak wszystko skomplikuje. Możemy tylko przeprosić za dokonane winy, życzyć szczęścia i mieć nadzieję. Nauczyliśmy się już otwarcie wyrażać swoje emocje, bronić swoich racji, określać potrzeby, wytyczać cele. I zaklinać rzeczywistość mówieniem sobie nawzajem: "Przepraszam. Kocham cię". Miłość wszystko wybacza, uzasadnia. Unieważniane zło naznacza dobrem. Czaruje życzeniem powodzenia, spełnienia, sukcesu. Nie ukrywamy siebie takimi, jakimi jesteśmy naprawdę, nie boimy się konfrontacji, oceny, krytyki. To duża zmiana. Gdy życie nie jest jedną wielką tajemnicą zamiataną pod dywan a próbą zrozumienia- warunku przeprosin- będących wstępem dogadania się, przebaczenia, zaakceptowania. Gdy najważniejsze jest spotkanie, bycie razem. Rozmowa, starcie, nawet walka. Bo tam jest prawdziwe życie, gdzie jest prawdziwy człowiek. Nieważne, że na chwilkę, przelotem, pomiędzy jednym a drugim realizowanym marzeniem, jedną a kolejną koniecznością. Gdy się wydaje, że zarówno zna się cenę wszystkiego, jaki i wie już wszystko. 

To taki moment pokazuje w swojej sztuce Juliusz Machulski. Dzięki Bogu opowiada o nas, Polakach, tu i teraz! Ale napisał komedię obyczajową  a wyreżyserował farsę. Bo realizacja telewizyjna jest w tonacji teatralnej telenoweli. Dosłowność, przerysowanie, kontrast, stereotypy, w tle muzyka jak z serialu "Ojciec Mateusz". Gra aktorska doskonale dostosowuje się do tej konwencji. Gruba, wyrazista kreska doskonale nadrealnie ilustrująca co i jak. Informuje i wyjaśnia. Ta rezygnacja z niuansu i niedopowiedzeń, szarża na kabaretowy, jednoznaczny wymiar, decyduje o karykaturalności portretów psychologicznych postaci wpisanych w krajobraz, który doskonale rozpoznajemy. Typizuje je, standaryzuje. Ale nie jest to bolesne doznanie, bo śmieszy, tumani, dookreśla, bo  mamy przyjemność obserwowania kreacji artystycznych doskonałych aktorów, najlepszych. Obsada jest imponująca. Kreacje również. Oderwana od ziemi babcia ALA/Anna Seniuk/ i mocno stąpająca po ziemi babcia KAZIA /Stanisława Celińska/. Ojciec biologiczny KNECHT/Cezary Pazura-na szczęście nie ten z "13-do posterunku"/,  przypadek wiecznego chłopca. Pisarz w fazie kryzysu, ojczym SZYMON. Matka MARTA, nieodrodna córka swej matki KAZI, i jej wyzwolona, żądna słodkiego, miłego życia, córka NELA. OLAF/Dawid Ogrodnik/, narzeczony NELI, to typowy zagraniczny, mroczny przedmiot pożądania. Artysta robiący w sztuce absolutnie odjechanej, eksperymentującej z sukcesem międzynarodowym. Co osoba, to zjawisko. Dobrze nam znane. Z autopsji, z zasłyszenia, z mediów. A więc pełnokrwiste osoby. Samo życie w akcji. I przesłanie, jak morał bajki, by poznawać się nawzajem dla lepszego zrozumienia rodziny a przez to siebie samego. Nie bać się pytać o wszystko, nie bać się mówić o swoich uczuciach, odczuciach, wspomnieniach-w swoim odbiorze rzeczywistości rodzinnej-postaw i czynów. Gdy konfrontacja pamięci dzieci i rodziców rozjeżdża się, jak to zwykle bywa, by uzmysłowić nam w końcu, jak niedaleko pada jabłko od jabłoni. Chwytajmy każdą możliwą chwilę, by być z bliskimi, bez względu jakimi są ludźmi, rodzicami. Bo z nich jesteśmy ulepieni, na obraz i podobieństwo. Bo te momenty bycia razem ze sobą rozrastają się w całe poemata wspomnień. W całej swojej  wyjątkowości. Z czasem rosną w siłę, budują naszą tożsamość i decydują o poczuciu wartości, przynależności.  Ucząc się akceptować bliskich, uczymy się akceptować samych siebie, obcych ludzi w konsekwencji, ale i świat taki, jaki jest. Chwytajmy chwile, bo świat galopuje a my ledwo tuż, tuż za nim.  I może się w tej pogoni za obowiązującymi modami okazać, że zgubiliśmy całkowicie siebie. Dla siebie i dla siebie nawzajem. I dla świata.

A spektakl Machulskiego pomaga nam to dostrzec. Tak artykułuje przesłanie, że nie sposób go przegapić. Wielkimi, fluorescencyjnymi literami  budującymi znaczenia komunikatów. Jeśli nawet oprócz oglądania Teatru Telewizji, robimy inne ważne rzeczy, załatwiamy sprawy niecierpiące zwłoki. W takim  to świecie funkcjonujemy. Jesteśmy wieloma bytami naraz, żyjemy chwilą, dla chwili. Przerabiając przeszłość w teraźniejszości, żyjemy już przyszłością. W przelocie się kłócimy, spieramy, odpoczywamy, poznajemy. W przelocie przepraszamy, wybaczamy sobie. Się kochamy.  

A więc chwilo trwaj!

Cieszę się, że Juliusz Machulski napisał tę sztukę a spektakl  powstał w Telewizji Polskiej. Po tej emisji już wiem, że winna być wystawiana w całej Polsce. To hit.  O nas dla nas. Na pewno będzie się cieszyła powodzeniem. Bo ciekawsza jest, ważniejsza  od zagranicznych komedii, fars tak chętnie u nas na scenach teatralnych wystawianych. Oglądajmy Teatr Telewizji. Promujmy go. To największa scena w Polsce. To największa widownia. Z misją. Z pasją. Z dorobkiem o najwyższym poziomie artystycznym. Gdzie rejestracja filmowa podbija wartość sztuki teatralnej. Pozwala się do niej zbliżyć, wniknąć, ująć okiem kamery jej nową warstwę estetyczną, emocjonalną, interpretacyjną.  Przybliżając, rozszerza pole widzenia. Teatr Telewizji jest odrębną formą artystycznej teatralnej ekspresji. Równie ważną, równoległą kreacją do sztuki żywej teatru. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Powtarzane spektakle pozwalają cieszyć się ponownie obecnością wspaniałych aktorów, artystów, sztuką w naszym własnym domu. Świadczą o tym liczne prośby widzów o powtórki spektakli, które całkiem niedawno były emitowane/np. UDRĘKA ŻYCIA/. Sztuka trafia pod strzechy. Romantyczne marzenia poetów spełniają się. Nie śniło się to filozofom. Artystom tak. A sztuka czulsza się okazała, wrażliwsza, bardziej przenikliwa, pojemna i komunikatywna niż  przekaz szkiełka i oka nauki.  Choć jedna bez drugiej żyć nie może. My też śledźmy, oglądajmy propozycje Teatru Telewizji. Z czasem przekonamy się, ze bez niego też nie da się żyć.


BRANCZ
Autor i reżyser:  Juliusz Machulski 
Zdjęcia: Witold Adamek 
Scenografia: Wojciech Żogała 
Kostiumy:  Ewa Machulska 

Obsada
: Stanisława Celińska (Kazia), Anna Seniuk (Alicja), Gabriela Muskała (Marta), Andrzej Zieliński (Szymon), Cezary Pazura (Knecht), Alicja Juszkiewicz (Nela - PWSFTviT), Dawid Ogrodnik (Olaf), Olga Bołądź (Kelnerka) 

środa, 3 września 2014

WOJNA CZY POKÓJ - MIESZKOWSKI STRZĘPKA TEATR POLSKI we WROCŁAWIU





Ten moment musiał nastąpić. Moment ostrego starcia świata sztuki ze światem polityki. Tyle tylko, że jest to w efekcie formy i treści zderzenie ani kulturalne ani polityczne. Ale mentalne. Smutne. Tym bardziej, że to sztuka traci. A więc i my, jej potencjalni odbiorcy. A obserwowanie tego sparingu absolutnego nieprofesjonalizmu po obu stronach barykady jest co najmniej niesmaczne,a co więcej szkodliwe. I to bardzo. Bardzo.

Przykładów jest mnóstwo. Dramatyczny dramatycznie stracił poziom, choć jest finansowo poprawny. Wypalił się skandal w Krakowie. Dopiero co się skończyła sprawa być albo nie być TR Warszawa. Trwa widowisko z Ósemkami, a obecnie eskaluje się spektakl odwołania Krzysztofa Mieszkowskiego z funkcji dyrektora Teatru Polskiego. Dramatopisarze do dzieła! Temat gorący, bezpośrednio związany ze sztuką i doskonale obrazujący poziom naszej komunikacji społecznej. Rozmów przez szybę artystów z politykami w doskonale równoległych narracjach. Przepracujmy to w teatrze, wyciągnijmy wnioski, uratujmy teatr. Nie jeden, nie dwa, nie trzy!

Sztuka, ta wysoka a chciałoby się, by jednocześnie awangardowa, rewolucyjna- rozbijająca skostniałe struktury myślenia, czucia, życia- zawsze trudna jest do zaakceptowania, często trudna jest do zrozumienia. Wymaga więcej cierpliwości, większej tolerancji, większych pieniędzy. Czasu. Nigdy nie rodzi się i konstytuuje bezboleśnie. Wymaga wspomagania a nawet ochrony. Znów czasu. To nijak ma się do logiki liczb, planów, terminów, żelaznej dyscypliny finansowo-ksiegowej. Ale właściwie co czemu winno się podporządkowywać? Sztuka kasie? Czy kasa sztuce? Chyba nie ma złotego środka. Jest łut szczęścia, zdolności negocjacyjne, koncyliacyjne, znajomości, znajomości, znajomości. Czyli umiejętność brylowania w rzeczywistości zastanej ze świadomością tego co i jak można ugrać.

Znajomości systemu, tego jak działa i na jakich zasadach, czego oczekuje . Znajomości mentalności ludzi, którzy ten system obsługują. Ich uwikłań, powiązań, ambicji. Znajomości samych siebie. By móc tak działać, by być skutecznym politykiem artystą, politykiem dyrektorem, politykiem wizjonerem. Dobrymi chęciami i tym, ze się wie/np. stan obiektywnie udokumentowany/, że się ma rację, nikt niczego nie osiągnął. Trzeba umieć pozyskiwać ludzi. Przyciągać. Przekonywać. Uporczywie ale adekwatnie. Skutecznie. Politycznie.

Poniższa wypowiedź mnie nie dziwi. Doskonale ilustruje Monikę Strzępkę. Mnie nie zniechęci do oglądania sztuk przez nią reżyserowanych. Martwi mnie jednak, a piszę to z troską, że sama sobie gotuje los osoby z piętnem pizdy niemytej w śmierdzących poprutych dżinsach /Mieszkowskiego/, która tkwi, choć ma już dość, w śmierdzącej gnojówce/czytaj:środowisko to czy tamto, Wrocław, itp/. Bo , niestety, jak kogo przezywasz, tak się sam nazywasz. A czy to prawda czy nie, nikt tego nie będzie dochodził. Natomiast będzie obchodził Panią Strzępkę szerokim łukiem. Żadne nagrody nie pomogą, żadna lewicowa racja, święty Boże, w którego się wierzy czy nie, też. Kwestia czasu. Kwestia okoliczności sprzyjających. Środków.

Za każdym razem traci sztuka, teatr, widzowie. Skazani na targowisko próżności, pychy, arogancji zwykłej ludzkiej głupoty. Niekompetencję, nietolerancję. Brak profesjonalizmu. Brak szczęścia. Brak poparcia, wsparcia. 

Nie ma znaczenia dla mnie, czy mi się podoba czy nie, ta Strzępkowa szarża. Ważne czy jest skuteczna. Czy uratuje dyrektora Teatru Polskiego, a właściwie TEATR. Czy Strzępka nadal będzie reżyserować tak jak chce, gdzie zechce. Czy Teatr Polski we Wrocławiu nadal będzie mógł realizować to co chce i jak chce. Niesmak ludzkim zachowaniem, zarówno polityków, jak i artystów, pozostaje. Drażni, daje argumenty adwersarzom. I utwierdza rozczarowanie tym, że nie można się porozumieć w sprawie. 

Nie ma znaczenia, czy Strzępka wojuje z politykami czy nie. Z tym czy z tamtym. O to czy owo. Ważne, kto ma pieniądze, kto je dzieli, komu przyznaje. Kto o tym decyduje. Zawsze może, jak praktyka chociażby Poznania, Warszawy i Wrocławia pokazuje, we właściwym czasie mamoną się posłużyć dla własnych, często jednostkowych, osobistych celów/politycznych, wyborczych, itd/ . Nie zapominajmy o zemście, odwecie, złośliwości czysto ludzkiej, np. ośmieszonego z imienia i nazwiska polityka w sztuce teatralnej wystawianej w teatrze , o którego być albo nie być ten decyduje. Nic dziwnego, że teatr przegrywa z polityką, jeśli sam tworzy sytuacje, wysyła jednoznaczne mocne sygnały, które są wykorzystywane przeciwko niemu w imię obowiązującego prawa.

Politycy wobec sztuki, jak Rosja wobec Ukrainy, będą utrzymywać twardo, że to nie oni doprowadzają do wojny z artystami i do destrukcji teatrów. Oni tylko egzekwują prawo. W istocie nie starają się uratować pokoju ale własne interesy i wpływy. A że ten wpływ mają, to oczywiste i pewne. Artyści tego nie widzą/?/. Ignorują to, wyśmiewają lub pyskują. Obrażają. Ale zapominają, że są słabszym w tej wojnie ogniwem. Uzależnionym od polityki i przede wszystkim polityków. Ci cierpliwie czekają. Gra dla nich prawo, czas, posiadane środki. I podkładający się artyści.

Rozumiem, że Monika Strzępka inspiruje/negatywnie, pozytywnie-wypadkowa wielu argumentów/ swego męża jak Nora, żona Joyca.  Paweł Demirski, rozumiem, ostro pewnie pisze. Oby tylko nie było kłopotów z wystawieniem dzieła po tym- wejściu smoczycy- zwiastunie medialnym. Oby nie dosięgła tego płodnego, dynamicznego tandemu, ciężko wypracowana samokosztem, klątwa. Oby!

Szkoda tylko, że teatr wykrwawia się na naszych oczach. Widzę cel. I wcale mi się on nie podoba. Znikąd pomocy.
Petycje, jak doświadczenie uczy, nie pomagają, święte oburzenie też. Argumenty zawiodły, mimo  artystycznej, międzynarodowej rangi Teatru Polskiego. Autorytet i pozycja dyrektora nie wystarczyła. Zdecydował ten, kto ma władzę formalno-prawną, polityczną, szermuje finansową sankcją. Gilotyna małości działa. 

PS. Na szczęście doszło do porozumienia. Za sprawą ingerencji minister Małgorzaty Omilanowskiej, po burzliwej ale nie wrogiej, bardzo trudnej konfrontacji argumentów stron, wynegocjowano zgodę. Zwyciężyła demokracja. Krzysztof Mieszkowski nie zostanie odwołany. Złoży rezygnację z pełnionej dotychczas funkcji i będzie zastępcą dyrektora do spraw artystycznych Teatru Polskiego we Wrocławiu. To bardzo dobra wiadomość na dziś. Jak nowa dyrekcja poradzi sobie z zarządzaniem jednym z największych teatrów w Polsce, czas pokaże. Życzę powodzenia. Mam nadzieję, że w przyszłości też będziemy potrafili wypracowywać rozwiązania dla porozumienia, ratowania teatru. Kierując się jego dobrem, dobrem artystów i widzów. Tak, by nie zniszczyć dotychczasowego dorobku, dać szansę na dalszy rozwój. Atmosfera burdy, oskarżeń, okraszona wulgaryzmami nie służy temu. W końcu to strefa kultury. Chyba, że przedefiniujemy pojęcie kultura. 

Czytajcie niżej i zważcie.
MAGDALENA LARA, OBIEKT, 2014

BARBARO.ZET!!! TY PIZDO NIEMYTO!!!!WYPIERDALAJ!!!! ZE SWOIM MĘŻEM, KTÓREGO NAZWISKA JUZ NIE PAMIĘTAM - DO BRUKSELI!!!!!
Zdrojewska była osobą, której najbardziej zależało na tym, żeby wypierdolić Mieszkowskiego. Pytanie, czym on jej się tak bardzo naraził? jakie koalicje ona zrobiła? O co chodzi? Bo wcześniej go broniła, mimo, że jej śmierdział poprutymi dżinsami? mam dość śmierdzącej urzędniczej gnojówki. mam dość myślenia, że jednak warto rozmawiać. mam dość opowieści, że Barbara Zdrojewska jest zbulwersowana podartymi dżinsami dyrektora Mieszkowskiego, bo jednak w dżinsach na premierach to naprawdę nie wypada. I naprawdę o nic więcej nie chodzi, no może o to, że jest jakiś dupek, któremu trzeba zapewnić stanowisko dyrektorskie. Mam dość opowieści o gnoj Stryjeńskim, którego Mieszkowski zwolnił z funkcji swojego zastępcy, bo koleś jest jebanym homofobem, antysemitą i gnojem, który uważał, że aktorki są od tego, żeby dawać mu dupy. Gnój Stryjeński oddelegowany przez Urząd Marszałkowski do Teatru Polskiego był po to, żeby zrobić audyt i uzdrowić finanse teatru. Po roku przebywania w teatrze okazało się, że jedyne "uzdrawiające" patenty to: 1. nie grać przedstawień, 2. nie produkować przedstawień. dzisiaj ten skurwiel jest jednym z kandydatów na dyrektora teatru. z taką propozycją wyszła zakładowa Solidarność plus jeden aktor, który na scenie nie postawił stopy od lat ośmiu. Teatr jest niedofinansowany - o czym Mieszkowski trąbi od początku swojej dyrekcji, chodzi o 3 mln. Czym są te 3 mln przy 66 mln. wydanych na portal o Wrocławiu, który zresztą okazało się nie sprawdził się, nie zadziałał i trzeba było wywalić kolejne 33 mln. 99 mln na portal INFORMUJĄCY o tym co się dzieje w mieście. ale o czym ten portal będzie informował, jeżeli nie będzie Teatru Polskiego? Bo nie będzie. Bo władze nie mają żadnego pomysłu na ten teatr. co więcej, wydaje mi się, że urzednicy nie mają pojęcia co to kultura. Myli im się to z prawidłowym używaniem noża i widelca. Brednie o tym, że zaraz wyłączą prąd w teatrze, że PKP wypowiada dzierżawę Swiebodzkiego - są dowodem, w jakim charakterze występują media. Jak działają media we Wrocławiu. Mieszkałam tam przez parę lat. jakoś nieodpowiedzialnie kupiliśmy tam z Pawłem mieszkanie. W super okolicy, szczęśliwi, że nie mieszkamy w stolicy Polski, pamietam, z jakim zapamiętaniem krzyczałam na rozdaniu Warszawskich Wdech, których byliśmy laureatami: Cała Polska w cieniu Śląska!!. Dzisiaj już byśmy tak nie krzyczeli. O tym, czym jest ESK nie będe tu pisała, bo to jest opowieść na inny tekst, wiem jedno: Wrocław jest najbardziej obsraną stolicą niewiadomoczego, a my tam mamy mieszkanie na sprzedaż, bądź na wynajem, pewnie będzie dużo osób, które będą chciały wynająć (bądź kupić) mieszkanie, bo ESK, zapraszamy. 513163438 - to mój nr telefonu - odzywajcie się - my się z tego grajdoła własnie wyprowadziliśmy. ale z chęcią opowiemy o fascynujących nadodrzańskich terenach spacerowych, ścieżkach rowerowych, rowerach miejskich dostępnych wszędzie (choć moja ostatnia przygoda polegała na tym, że w 4 miejscach gdzie powinny być rowery nie było ani jednego - ale taki to urok Wrocławia). Tych rowerów tam nie było przez tydzień 

http://www.teatr-pismo.pl/archiwalna/index.php?sub=archiwum&f=pokaz&nr=452&pnr=30
http://wroclaw.gazeta.pl/wroclaw/1,35771,16562383,Strzepka_ostro_o_polityce_miasta_i_ESK___Mamy_stan.html#ixzz3C2S8Ldyc
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/188146.html
https://www.facebook.com/photo.php?fbid=10203292658014601&set=a.4970382374734.1073741825.1154475549&type=1&theater
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/188341.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/188043.html?josso_assertion_id=51BA156CFD614957
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/188163.html

poniedziałek, 1 września 2014

TOCCATA KOBRA TEATR SENSACJI



"Akcja rozgrywa się w prowincjonalnym miasteczku w pierwszych latach po wojnie. W niewyjaśnionych okolicznościach w miejscowym barze giną barman i milicjant wraz z żoną. Śledztwo prowadzi porucznik Adam - przyjaciel zamordowanego milicjanta ze szkolnych lat."* Ale to początek zbrodni, kontynuacja tego złego, co na dobre nigdy nie wychodzi. Trup ściele się gęsto. Jakby wojna jeszcze się nie skończyła. A zbrodnia stanowiła naturalny komponent rzeczywistości. Toccata, mocny akcent muzyczny, wdziera się pięknym, przełamującym brzydotę miejsca i motywacji, akordem. Rozsadza swym metafizycznym, improwizacyjnym brzmieniem prozę ludzkich poczynań. Stanowi przeciwwagę. Pochodząc z przeszłości nadaje ton przyszłości. Uniwersalna, ponadczasowa ilustracja piękna i harmonii uderza w zło przywracając nadzieję na normalność życia. Metaforycznie dotyka istoty rzeczy. Majestatyczna buduje dystans, będąc tak blisko życia. Jakby opowiadała innym językiem o tym samym co sztuka.

Bo okrucieństwa wojny nigdy nie wygasają w dacie jej zakończenia. Są zabójcze. Pozostają piętnem, mimo czasu pokoju. Trauma wojennych doświadczeń, jej krwawy ślad, ciągnie się  poprzez życiorysy wielu jej uczestników. Zabija możliwość normalnego życia. Lęk wywołany tajemnicami umożliwiającymi przetrwanie wojny doprowadza do obłędu. Wojna niszczy, degraduje, męczy. Nigdy się nie kończy dla tych, którzy ją przeżyli. Jest skazą, lękiem, bólem. Przerażeniem paraliżującym radość istnienia. Doświadczeniem piekła na ziemi. Piętnem diabelskiego tchnienia człowieka. Nieszczęściem zetknięcia się z personifikacją zła. Doskonale pokazuje to nieprzystosowanie do normalnego życia postać Ramonia, funkcjonująca jakby poza czasem, która sama siebie wypycha na margines. Skrzyżowanie dziwaka, niepełnego rozumu biedaka, żebraka, niby mistyka, człowieka z tajemnicą. W kostiumie barw ochronnych. Niby wszyscy go znają, niby wiedzą o jego wojennej przeszłości wszystko a jednak nikt nie jest w stanie przeniknąć jego prawdziwego stanu ducha, umysłu i wojennych doświadczeń, wspomnień. Ramoń trwa ciągle przyczajony, wycofany. Nie wiadomo, czy naprawdę zwariował, zdziwaczał czy tylko udaje przerażenie i oderwanie od rzeczywistości. Dziwadło ignorowane przez otoczenie, tolerujące go ale nie traktujące poważnie. A on w stanie permanentnego zagrożenia walczy o przetrwanie.  Wydaje się być strzępem wegetującego człowieczeństwa w czasie ekstremalnych zmian, brutalnie  na nowo kształtujących rzeczywistość. Działa instynktownie a lęk o życie jest jego przewodnikiem.  Tworzy tajemniczą, niejednoznaczną postać. Buduje złożony portret.  Odzwierciedla ciekawy przypadek sparaliżowanego strachem człowieka, który stara się przeżyć w trudnych czasach z brzemieniem mrocznej tajemnicy.

Jednak swój pozna swego. Jego kamuflaż nie działa, gdy na jego drodze staje duch z przeszłości, równie przemyślnie dostosowujący się do realiów rzeczywistości. Przebiegły, sprytny, bezwzględny oprawca  w przebraniu członka powojennej bandy. Dochodzi do konfrontacji kata i jego ofiary. Sparing dobra ze złem. Życia ze śmiercią. Dla przetrwania. 
Naturalny, grający lekko, z dużą swobodą młody Janusz Gajos w roli porucznika Adama prowadzącego śledztwo oczywiście rozwikłuje zagadkę zbrodni. Odkrywa prawdę, kładąc kres postępującemu złu. Cena jest wysoka. Śmierć wielu osób, którzy znaleźli się w niewłaściwym czasie i miejscu. Pomaga mu urocza Pola Raksa w roli jego wyrozumiałej, młodej żony

Wydaje się, że wystarczyłoby zetrzeć z ekranu patynę starości a upływ czasu nie miałby znaczenia. Spektakl ma dobrą, intrygującą fabułę o cechach kryminału z potencjałem na triler, dobre pomysły inscenizacyjne i ujęcia filmowe. Temat zdaje się być wymuszony zapotrzebowaniem władzy ludowej na przepracowanie powojennych problemów, wskazanie wroga. Przy okazji robiła doskonały pijar. Narzuca wyidealizowany, wzorcowy portret grzecznego, uprzejmego, sprytnego, elokwentnego, wygładzonego milicjanta. Skutecznego, dobrego funkcjonariusza, normalnego człowieka. Przedstawia sytuację przejściową pomiędzy starym a nowym światem,  znanym wielu widzom z opowieści dziadków, pradziadków, bezpośrednich uczestników czy świadków podobnych wydarzeń. 

Ludwik Pak gra Ramonia wybornie, Janusz Gajos lekko, z piękną Polą Raksą w tle. Spektakl z muzyką Jana Sebastiana Bacha broni się prawdą świata przedstawionego, przybliża realia powojennego życia.   Przypomina dobrą, starą szkołę polskiej telewizji. 
 
https://www.youtube.com/watch?v=DquxPwY91MI

TOCCATA
Autor: Maciej Zenon Bordowicz 
Reżyseria: Ireneusz Kanicki 
Realizacja tv: Alicja Ślężańska 

Obsada: Ludwik Pak (Ramoń), Janusz Gajos (Adam), Pola Raksa (Inka), Ireneusz Kanicki (Darewicz), Tadeusz Białoszczyński (Proboszcz), Janusz Kilarski (Goch), Stefan Schmidt (Michał), Eugeniusz Kamiński (Walendzik), Józef Wieczorek (Knajpiarz), Wiesław Drzewicz (Palewski) i inni

Rok produkcji 1971 

Toccata (z włoskiego toccare - "dotykać"), gatunek muzyki instrumentalnej przeznaczony na instrumenty klawiszowe, powstały w XVI w. Toccata charakteryzuje improwizacyjne kształtowanie materiału muzycznego na wzór preludium oraz występowanie ugrupowań figuracyjnych i pasażowych na przemian z partiami akordowymi.