czwartek, 20 października 2016

SŁONECZNA LINIA TEATR POLONIA




SŁONECZNA LINIA to porywający koncert kobiety i mężczyzny, męża i żony, dwóch połówek jabłka, które połączone siedem lat wcześniej nie mogą się nadal kongenialnie dopasować. Iwan Wyrypajew skomponował a Karolina Gruszka i Borys Szyc zagrali mistrzowsko, śpiewnie, lekko z partytury konfliktu płci i kryzysu związku. Uderzająca jest ta melodyjność tekstu. Dramatyczne kontry mentalnego świata kobiety i mężczyzny. Zderzanie dwóch głosów nacierających na siebie, wzajemnie oskarżających się, konfrontujących, próbujących harmonijnie współbrzmieć. Ta gwałtowność przypływów i odpływów emocji, nieustępliwość starań , upór i ostrość podejmowania kolejnych wysiłków wyjaśniania swoich punktów widzenia jest hipnotyzująca. Artykulacja wzajemnych oczekiwań, szukanie sensu związku, wizja jego przyszłości, skala niezrozumienia potrzeb partnerów histerycznie dramatyczna. Dynamiczna, żywa, zapierająca dech. Ma autorską Wyrypajewa tonację, rytm, tempo. Temperament. Logikę.

Tyle się dzieje o godzinie piątej rano w pięknej, nowoczesnej kuchni Barbary i Wernera! A przecież trwa ta rozmowa, negocjacje, kłótnia, bójka, małżeński dance macabre od dziesiątej poprzedniego wieczora. Słoneczna linia jest tym wszystkim, co powoduje podział, rozłam, wprowadza dysonans, zgrzyt, zaburzenie harmonii. Co rozdziela, zaburza, niepokoi.  Co pozwala dostrzec niekompatybilność, brak porozumienia, trudną prawdę. W związku, w osobie, w życiu, w świecie. Jest dojrzałym spojrzeniem, które wie ale nie potrafi wyrazić o co mu chodzi tak, by zostać właściwie, prawdziwie, do końca zrozumianym. Czuje ją Barbara, Werner jej nie rozumie. Ale oboje rozmawiają, zależy im na sobie. Jeśli się brutalnie ścierają ale nadal pragną, jest szansa na pojednanie. Szczęśliwe zakończenie.

Wyrypajew z humorem opowiada o związku w kryzysie, o pięknej kobiecie z Wenus i prawdziwym mężczyźnie z Marsa. Z pasją, drapieżnością, werwą. Z lirycznym nerwem. Z czułą bezwzględnością charakteryzuje małżeńskie pole bitwy, przeprowadza bohaterów przez emocjonalną, uczuciową wiwisekcję, dokonuje bilansu małżeńskich zysków i strat ale też daje perspektywę pojednania, podstawę nadziei na przyszłość związku. Poprzez wypracowane kompromisy, prowadzone permanentnie negocjacje w bolesnym, trudnym zwarciu przeplatanym wspólną przestrzenią wrażliwej, czułej wyobraźni. Dającej wytchnienie, poczucie wolności, otwierającej nowe możliwości. Raz jedno, raz drugie inicjuje wyczarowanie fatamorgany, gdzie w tańcu, we wspomnieniu, w projekcji marzeń, pragnień, potrzeb mogą szukać siebie. Tak, tam są znów szczęśliwi. Naprawiają, korygują siebie. Iluzja czyni cuda. Pozwala odrzucić to, co zbędne, niepotrzebne, szkodliwe. Co uwiera i gnębi. Obciąża, przeszkadza. Pozwala wrócić do źródeł. Uczucia, siebie.

Cudowny to spektakl, dzięki bardzo interesująco skomponowanemu tekstowi, pełnokrwistym postaciom.  Dzięki reżyserii Iwana Wyrypajewa. Dzięki znakomitym aktorom potrafiącym wydobyć prawdę psychologiczną postaci i stworzyć dystans do nich. Karolina Gruszka bez chwili wytchnienia argumentuje, uzasadnia, walczy o swojej bohaterki kobiecość, Borys Szyć swojego męskiego bohatera racje. Rozwichrzone, splątane emocje zderzają się z konkretem, prostym sposobem myślenia. Dwa żywioły napierają z szaloną determinacją na wybudowany przez siebie mur nieporozumień, niezrozumienia, braku komunikacji. Pretensji, zarzutów, zaniechań, wyrzeczeń. Niespełnień. Hardkorowy to koncert płci. Skontrastowany huśtawką nastrojów, emocji, uczuć. Podkręcony czułością z ostrym wulgarnym, ironicznym, obraźliwym komunikatem. Odjazdem mentalnym i spięciem wzajemnego przyciągania i odpychania. Falowania. Iskrzenia. Rozładowuje się w tym wyczerpującym szaleństwie kłótni atmosfera wzburzonego rozczarowania sobą, związkiem, życiem jako takim. Znużenie, rezygnacja, wypalenie, przemilczenia to młyn na wodę destrukcji relacji. Powód do rozwodu. Jego możliwa perspektywa jednak małżonków mobilizuje, uświadamia, co ich łączy, przypomina początek wzajemnej fascynacji. Zmusza do wypracowania planu przetrwania, ratowania tego, co jest dla nich najważniejsze. Walczą, walczą . Od dziesiątej wieczorem do piątej rano. I jeszcze dłużej. Bo ta walka nie skończy się nigdy.

Na wojnie i w miłości wszystkie chwyty są dozwolone to prawda stara jak świat. Tu mamy kumulację. Mieszankę wybuchową. Życiowa tematyka, której w teatrze przejrzeć się można dokładnie, bliskie każdemu problemy z komunikacją, zrozumieniem, akceptacją elektryzują, angażują maksymalnie. Widzowie rozpoznają ten krajobrazie. Czują go intensywnie, mocno. Razem z aktorami uczestniczą w uzdrawiającej psychodramie. Ordynują sobie terapię grupową. Razem jest łatwiej. Razem jest raźniej, weselej. Mniej boleśnie.

Wyrypajew wizualizuje konstatację, że nie tylko warto jest walczyć o swoje, o możliwość wypowiedzenia się do końca,  ale też o wspólną sferę życia, jeśli jej zarzewiem była miłość. Ta walka nie jest po nic. To trudna nauka siebie nawzajem, ważne doświadczenie życiowe, wymagające zadanie. Ciężki, mozolny, nieprzyjemny wysiłek. Trzeba obnażać, drążyć, napierać. Obrażać, prowokować. Powracać do niewyjaśnionych punktów spornych refrenem, echem, falą. Prośbą, groźbą. Słowem i czynem. Słoneczna linia/promień słońca/ dzieli, ale przy innej interpretacji może też łączy? Uświadamiając nam złożoność osobowości, niezgodność charakterów, niespójność naszych wzajemnych odczuć, oczekiwań, trudną do  zaakceptowania ambiwalencję uczuć-jednocześnie miłość i nienawiść do partnera- pozwala też świadomie  naprawić, złączyć, spoić te dwa tak różne światy: przewrażliwionej, nadpobudliwej kobiety i twardego realisty mężczyzny. Jeśli się pragnie, jeśli się wytrwa, jeśli zainteresowanym zależy. Jeśli się znajdzie sposób na stworzenie takiej płaszczyzny porozumienia, choćby siłą wyobraźni, siłą ducha, siłą miłości, by mądrze brać od innych i mądrze dawać siebie.  Dostrzegając słoneczną linię, przekraczać ją, nie rezygnując z siebie.




SŁONECZNA LINIA  IWAN WYRYPAJEW
reżyseria: Iwan Wyrypajew
przekład: Agnieszka Lubomira Piotrowska
scenografia: Anna Met
kostiumy: Katarzyna Lewińska
muzyka: Cazimir Liske
konsultacja kaskaderska: Maciej Maciejewski
asystent scenografa i kostiumologa:Małgorzata Domańska
producent: Piotr Duda (WEDA Produkcje)
producent wykonawczy: Ewa Ratkowska
asystenci reżysera: Agnieszka Baranowska i Ewa Ratkowska
asystent producenta wykonawczego: Justyna Kowalska

obsada: Karolina Gruszka i Borys Szyc

premiera: 14 października 2016

Koprodukcja z WEDA Produkcje.
fot. Kasia Chmura

środa, 19 października 2016

DYBUK TEATR POLSKI W BYDGOSZCZY

Zaskoczył mnie ten DYBUK z Bydgoszczy treścią i formą. Rozwichrzony, nielinearny, nowatorski. Niepokorny, obrazoburczy, amatorski wzbudził niepokój i sprzeciw już w pierwszym momencie. Przerobiony i zmieniony. Przepisany, rozszerzony o wątek ze współczesnego życia młodzieży szkolnej. Okazał się interesującym eksperymentem, mającym na celu poprzez sztukę przepracowanie traumy po zawodzie miłosnym, po śmierci kolegi z klasy. Zestawienie sztuki An-Skiego z historią chłopca, którego nagie zdjęcie zostało udostępnione w internecie a on zaskoczony sytuacją, osamotniony, nie wytrzymał emocjonalnie hejtu i popełnił samobójstwo to dobry, odważny pomysł. Dwaj młodzi chłopcy, z dwóch różnych światów, czasów, skrzywdzeni przez ludzi, popełniają samobójstwo, które samo w sobie jest złem. Historie łączy wątek miłosny i bezduszność otoczenia, wypieranie odpowiedzialności za to, co się stało środowisk, z których pochodzą. Zderzenie bezsilności słabych, nadwrażliwych jednostek z  obojętnością, cynizmem zbiorowości. 

Akcja toczy się dwutorowo. Przeplata się, łączy, spaja. To teatr w teatrze o nieokreślonej estetyce, co podkreśla scenografia/dwie sceny/, sposób narracji. Spektakl przygotowują uczniowie. Nic dziwnego, że wydaje się infantylny, banalny, nieporadny. Uwspółcześniony przerysowaną formą horroru. Sprawia wrażenie improwizacji. Zabawy. Wykorzystuje pantomimę, taniec, nowoczesny kostium, mocną charakteryzację. Wplata w narrację wywiad z nauczycielami, by można było zrozumieć co się tak naprawdę wydarzyło między uczniami i dlaczego dorośli niewiele wiedzą, nie chcą wiedzieć i wypierają się odpowiedzialności za to, co się stało. Cały czas wyjaśniane są wyrazy, pojęcia dotyczące kultury, religii, życia społeczności żydowskiej. Co przerywa ciąg zdarzeń. Rozbija napięcie. Dramaturgicznie osłabia.Ciągle zmienia się czas i miejsce akcji, forma wypowiedzi. Narracja rwie się.  Splątana niepośpiesznie się rozwija. 

Jakby to była lekcja. Psychoterapia. Psychodrama. Poprzez teatr. Badająca poziom współczesnej świadomości i wiedzy na temat żydowskiego świata i naszego stosunku do niego. O tym jak należy rozwiązywać współczesne problemy związane z przemocą w cyberprzestrzeni. Jak się bronić, jak reagować na hejt, jak nie dopuszczać do niego.  Bo zapomnimy o  tym, że należy się liczyć z drugim człowiekiem. Jego wrażliwością. Należy chronić jego sferę intymną, dbać i kontrolować odporność na sytuacje kryzysowe, stres. Brak empatii znieczula. Nieumiejętność radzenia sobie w relacjach z innymi wpędza w kłopoty. Brak odpowiedzialności -dorosłych za niedojrzałych, nauczycieli za uczniów, kolegi za kolegę, rodziców za dziecko-może zabić. Dlatego sztuka ta może służyć przepracowaniu współczesnych problemów w komunikacji międzyludzkiej. Stawieniu czoła nowym wyzwaniom związanym z internetem. Zabezpieczeniem prywatności, respektowaniem praw jednostki przed nieuzasadnionym atakiem, nękaniem, ośmieszaniem, niszczeniem ludzi, szczególnie dzieci, młodzieży. Ale wiemy też, że i dorosłych. To są poważne, trudne, złożone wyzwania. 

Ciekawe, co o tym spektaklu sądzą sami wskazani w sztuce adresaci. Młodzież, dorośli, ich znajomi, bliscy. Kaci i ofiary. Co my wszyscy o tym sądzimy?

Bo sztuka ta stara się wytworzyć wspólny język porozumienia dla widzów i artystów. Udowadnia, że czasem trzeba zrezygnować z klasycznej formy wypowiedzi scenicznej, narracji jasnej, prostej, jednowątkowej. Głębokiej treści, wyrafinowanej formy. Bywa, że potrzebna jest komplikacja, utrudnienie w rozumieniu tego, co się ogląda w teatrze, jak w tym przypadku, by móc zneutralizować ostrość, drażliwość wypowiedzi dla pokazania i rozwiązania niebezpiecznych zachowań, zjawisk, relacji. Dlatego winniśmy pójść na kompromis z własnymi potrzebami kulturowymi, przyzwyczajeniami i kliszami, by zrozumieć i zaakceptować ten spektakl. Wybaczyć mu jego infantylizm, powierzchowność, objaśniającą, inicjacyjną, improwizacyjną performasu formę. Każdy sposób jest dobry, jeśli choć przybliży się do nagłaśniania, rozwiązania wyartykułowanych w sztuce problemów. Jeśli w efekcie uwrażliwi, uświadomi, uratuje choć jedno życie. Wzbudzi empatię. Ocali godność i człowieczeństwo. Powstrzyma przemoc, galopującą znieczulicę, wzbudzi szacunek do drugiego człowieka, przywróci konieczność liczenia się z jego wsobną wrażliwością.  Doceni jego odmienność, weźmie pod uwagę indywidualny próg odporności na stres. Uświadomi niebezpieczeństwa. Uruchomi myślenie i czucie.

Ten spektakl -bałaganiarski, spontaniczny, energetyczny, nieokrzesany, wdzierający się w przestrzeń widowni-ma taki potencjał. Niełatwy jest w odbiorze, bo ma złożoną formę, ważną, niełatwą treść, mnóstwo pomysłów.  Czerpie z bogactwa różnych kultur/ żydowskiej, pop/. Stosuje liczne środki ekspresji. Choć ostatecznie nie przeraża, nie dotyka, nie wstrząsa przez to, że sam sobą się bawi a dramaturgia nie trzyma w karbach emocji aktorów i widzów. Jakby bał się być bardziej radykalny, brutalny, oskarżycielski, bo przecież doświadczenie realu na to wskazuje. Zachowuje mimo wszystko bezpieczny, asekuracyjny dystans fanu i metafory. Zabawy konwencjami. A tu codzienne wydarzenia, fakty, doniesienia wskazują na to, że rzeczywistość ciągle wyprzedza sztukę. Choć ta zna ten ból wywołany skutkami bezduszności, wyrządzaną człowiekowi przez człowieka krzywdę, zadawane z bezmyślnością cierpienie. Dawno je opisała, przedstawiła. Czy DYBUK wzbogacony o wątki współczesne zostanie przez nas wykorzystany, czy coś zmieni, czas pokaże. Sztuka nie jest obojętna. Stara się, próbuje. I szukając błądzi, jakby razem z nami błądziła.

http://www.teatrpolski.pl/dybuk.html
DYBUK
IGNACY KARPOWICZ ORAZ ZESPÓŁ AKTORSKI
reżyseria: Anna Smolar
scenografia i kostiumy: Anna Met
muzyka: Natalia Fiedorczuk
reżyseria światła: Michał Głaszczka

obsada: Mirosław Guzowski, Hanna Maciąg, Irena Melcer, Maciej Pesta, Sonia Roszczuk, Jan Sobolewski, Michał Wanio, Małgorzata Witkowska


wtorek, 18 października 2016

DOGVILLE TEATR SYRENA

 

DOGVILLE to  małe, zapyziałe miasteczko gdzieś na końcu świata. Wyczyszczone ze szczegółów, rekwizytów codzienności, cech indywidualnych. Bez dróg, wyjść awaryjnych umożliwiających ucieczkę. Tu się jest, ale raczej musi niż tak naprawdę chce się być z wyboru. Życie gdzie indziej wydaje się niemożliwe. Jest to specyficzne miejsce dla specyficznych ludzi. W pięknej okolicy, dzikiej, zamkniętej, szalonej. Gwarantującej spokój i schronienie.  Zamieszkuje ją kontrolna populacja ludzi reprezentatywna dla badań laboratoryjnych. Zgromadzenie na pozór dobrowolnych więźniów /każdy z innego powodu/, określonych typów osobowych dla udowodnienia, potwierdzenia tezy, że natura ludzka jest podła, okrutna, zła. Bez względu na kontekst, uzasadnienie. Mamy do czynienia z teatralnie wypreparowanymi modelowymi portretami psychologicznymi, które są uprzedmiotowione, odczłowieczone, w jednym wymiarze. Jak wyselekcjonowane, typowe obiekty badawcze poddane eksperymentowi socjologicznemu w gabinecie figur woskowych z historią opowiadaną z offu i rozwijaną dalej niezależnie w naszej wyobraźni.

Aleksandra Popławska gra pewną siebie Grace, prowokatorkę sprawdzającą zachowanie mieszkańców Dogville na OBCEGO, INNEGO, INTRUZA, UCHODŹCĘ. Wkracza w rejon miasta nie jak przestraszona, zgnębiona, ratująca swe życie przed tropiącymi ją gangsterami uciekinierka ale jak deklaratywnie zagubiona, głodna, zmęczona, doskonale ubrana gwiazda celebrity, jak się okazało mroczny przedmiot pożądania każdego bez wyjątku członka tej społeczności. Nie gwiazdorzy, nie jest roszczeniowa, nie wymaga, nie prosi. Cierpliwie czeka na pomoc. Chcąc nie chcąc testuje nie siebie a pastora, obłudnego strażnika moralności, jego starego ojca, męża i żonę, ich gromadkę dzieci, ślepca, robotnika najemnego, starą kobietę.  Pokazuje i uświadamia im dobitnie, kim tak naprawdę są, czego pragną, o czym marzą. Jest papierkiem lakmusowym ich postaw, zachowań, wyborów. Odziera ich z iluzji, pozoru, kłamstwa. Pokorna, pracowita, serdeczna, uczynna wyzwala w ludziach samo zło. Ujawnia amoralne, bezwzględne, pozbawione człowieczeństwa mroczne jądro ich natury. Nie robi tego ostentacyjnie, ale samą swoją obecnością prowokuje w nich wszystko, co najgorsze. Zło nie zna hamulców, gdy wie, ze może sobie pozwolić na przejecie władzy nad człowiekiem. I robi wszystko, co najgorsze nie zwracając uwagi na nieludzki charakter zachowania, jego skutki. Wszyscy zostają poddani próbie i wszyscy przegrywają. Przechodzą test i ponoszą porażkę. Bez prawa na poprawę, na nadzieję.  Nie ma drugiej szansy. Ucieczka przed sobą samym nie ma sensu. Nieunikniony los i tak dopada wszystkich bohaterów.

Sztuka jest zimnym, wykalkulowanym studium badawczym, eksperymentem obnażającym naturę człowieka, społeczności zamkniętej, odciętej od cywilizacji.  Bez emocji, wstrząsu pozbawionym głębi prawdy psychologicznej schematycznym,  dramatycznego wymiaru, jednowymiarowym widowiskiem. Oczywistym w prostocie wyselekcjonowanego bodźca, przyczyny postępowania kata i przewidywalnej reakcji podporządkowanej, uzależnionej od niego ofiary. Przez to wypreparowano teatralne truchło, szablon z tezą, który nie dotyka, nie boli, nie ma szans na zmianę człowieka i świata. Bo pozostawia go wobec wysiłkom, potencjału sztuki obojętnym. Grace Aleksandry Popławskiej jest katalizatorem dla innych, sama nie przechodzi przemiany, raczej wraca do siebie okrutnej, bezdusznej, zimnej, cynicznej jak jej ojciec, którego demoniczną, gangsterską osobowość wizualizuje Jerzy Nasierowski. Jest narratorem, demiurgiem, policjantem, gangsterem, ojcem-tym, który wie, który nie jest zaskoczony zachowaniem córki i mieszkańców. Cierpliwie objaśnia, wprowadza, kontroluje, czeka. Dostaje swoje ziemski diabeł bóg ojciec. Społecznościowy, religijny moralizator Bartosza Porczyka nie ma wpływu, bo nie ma siły charyzmy. Jest bezbronny jak naiwne dziecko leniwe, niezdolne, obnażone przez swą nieskuteczność. Jego ojciec, człowiek wykształcony, doświadczony, niepogodzony ze swym stanem to stara lubieżność. Jak i pozostali mężczyźni: niepełnosprawny Jack McKay Bogdana Słonimskiego i na pozór sympatyczny, swojski, prosty, pracowity Bill Sebastiana Stankiewicza. Ale też z tajemniczą, niejasną przeszłością Chuck Przemysława Glapińskiego, podobnie jak Grace uciekinier z wielkiego miasta, ojciec swoich złośliwych, już nie niewinnych dzieci. Ich ubezwłasnowolniona matka, Vera Agnieszki Krukówny, kobieta, która mimo że nie potrzebuje pomocy Grace, to jednak z niej korzysta. I jeszcze zupełnie zalękniona stara ale starająca się być użyteczną, sprawną, młodą osobą Martha Heleny Norowicz. Liz Anny Smołowik to jej młode alter ego. Wszyscy są typowymi reprezentantami społeczności- władzy i jej wyborcy, młodości i starości, kobiecości i męskości, kata i ofiary, rodzica i dziecka, swojego i obcego, itd- którzy w sprzyjających warunkach rezygnują z człowieczeństwa. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego tak łatwo stadnie akceptuje się zło? Dostajemy od twórców jednoznaczną, prostą, o zbyt dużym poziomie uogólnienia odpowiedź. Zbyt oczywistą. Sami musimy się z tym problemem zmierzyć, sami winniśmy dalej, gdzie indziej szukać satysfakcjonujących wyjaśnień.

To kolejny spektakl po CZARODZIEJSKIEJ GÓRZE, FRANKENSTEINIE w Teatrze Syrena, który utrzymany w stylistyce maksymalnego skrótu, dotyczy eksperymentu badającego istotę natury człowieka z aspiracją o kontekst współczesny. W tym sensie linia repertuarowa teatru jest konsekwentna. Nawet pod względem estetyki, sposobu przedstawienia charakterystyk postaci, problemów. Jakby te spektakle zrealizował ten sam reżyser. Uproszczenie, spłaszczenie, jednoznaczny wymiar oceny przy efektownej barwności plastycznej, znaczącej roli muzyki i światła to ich główne cechy. Jakby celowo prowokowały widza do aktywności. Jakby uruchamiać miały jego wyobraźnię i myślenie krytyczne. Powiększać miały głód na rozwinięcie sięgające do głębi. Tymczasem mogą wywołać reakcję odwrotną/ nuda, irytacja, rozczarowanie/. Mimo podejmowanego przez twórców artystycznego wysiłku. Mimo aktualnych, fascynujących, dobrze znanych tematów, solidnie już przepracowanych. Mimo atrakcyjnej, nowoczesnej oprawy, bezpłodnie jednak angażującej zmysły niż sferę emocjonalną. Może jednak warto przekonać się o tym osobiście. By móc samemu sprawdzić działanie sztuki. By dać jej szansę dotarcia do nas. By mieć punkt odniesienia, argumenty dla uzasadnienia własnego odbioru, własnej oceny sztuki. Powodzenia.:)



DOGVILLE  Lars von Trier

adaptacja: Christian Lollike
przekład: Jacek Kaduczak
reżyseria: Marek Kalita, Aleksandra Popławska
współpraca scenograficzna:Joanna Kuś
kostiumy: Marta Ostrowicz
muzyka: Maciej Zakrzewski
światło: Katarzyna Łuszczyk
video: Paweł Łukomski
projekcje: Maria Matylda Wojciechowska / Artur Wytrykus

obsada:
Agnieszka Krukówna (Vera)
Helena Norowicz (Martha)
Aleksandra Popławska (Grace)
Anna Smołowik (Liz)
Przemysław Glapiński (Chuck)
Jerzy Nasierowski (Narrator)
Bartosz Porczyk (Tom)
Piotr Siejka (Thomas Edison)
Bogdan Słomiński (Jack McKay)
Sebastian Stankiewicz (Bill)
Antonina Kalita (Pandora)
Iwo Wiciński (Jazon)
Borys Wiciński (Achilles)

premiera: 24.09.2016

fot. Krzysztof Bieliński


NIESKOŃCZONA HISTORIA PAŁYGA TEATR im. WILAMA HORZYCY

Mimo, że sztuka opowiada o oswajaniu lęku przed śmiercią, a ta jest jedyną w naszym istnieniu pewną, nieuniknioną perspektywą, to przecież jest to NIESKOŃCZONA HISTORIA. Bo każdy z nas przeżywa przemijanie, dojrzewanie do śmierci w sposób indywidualny. Każdy inaczej radzi sobie z marnością tego świata, bezsensem życia, z upływem czasu, który niszczy nadzieję na nieśmiertelność, osłabiając ducha, niszcząc ciało. Nawet gdy rozum nas jeszcze broni, emocjonalnie nie wytrzymujemy. Lęk nie uświadamia przyczyny, serwuje panikę. Paraliżuje. Tajemnica, bo przecież nie znamy swojej przyszłości, mu nie pomaga. Nawet gdy wierzymy głęboko, żarliwie, mocno. Nawet gdy czujemy się na tyle pewnie i niezależnie, że nie potrzebujemy Boga i wiary. Pozostajemy bezsilni wobec śmierci, konieczności pożegnania się z tymi, których kochamy, znamy. A ten sączący się w nas przez całą naszą egzystencję jad pewności pozostawienia wszystkiego tu na ziemi zatruwa naszą radość życia. Boimy się o siebie, o innych. O bliskich, o znajomych. Niestety nie można się przyzwyczaić do śmierci. Nie da się jej oszukać, przechytrzyć. Można spróbować ją zignorować. Zabić codziennością, oswoić nadzieją na życie wieczne, wyprzeć macierzyństwem /choć i ono generuje nowy lęk o  dziecko/, zagłuszyć pracą, unieważnić modlitwą. Każdy ma swój sposób. Kontakt bezpośredni ze śmiercią nie wzmacnia, nie uodparnia. Powoduje, że śmierć jeszcze bardziej przeraża. Pozbawia nadziei, wzmaga smutek, poczucie bezsilności.  Dopada w snach, osacza w przeczuciach, więzi w obawach. Bez uzasadnienia, przyczyny, powodu. Nie pozwala o sobie zapomnieć. Doprowadza do paranoi, szaleństwa, obsesji. 

Spektakl nie podejmuje tematu oczekiwania na śmierć. Gdy cierpienie jest nie do wytrzymania, ciało i duch wyczerpany, zużyty, osłabiony na tyle, że rezygnuje z dalszej walki o przetrwanie. Nie porusza heroicznej śmierci, w obronie życia innych, na polu bitwy, na wojnie. Koncentruje się wyłącznie na niezgłębionej tajemnicy siły instynktu życia przeciw nieuniknioności śmierci. Pokazuje zwyczajność, mozół, nieatrakcyjność dnia świstaka, jego kontekstu, otoczenia. Odsłania komplementarność świata przedmiotów, zwierząt, przyrody i ludzi, kiedy się wobec jej istnienia jednoczy. Miesza się i przeplata wszystko co błahe, banalne i poważne, wysokie i niskie, piękne i brzydkie, ziemskie i boskie, realne i metafizyczne. Każdy zaklina rzeczywistość jak potrafi i umie ale razem, w grupie jest godniej, łatwiej. Cierpienie i ból związany z przemijaniem da się opanować, znieczulić, zagłuszyć dopiero wspólnie. Bóg też nie jest tu najlepszym psychoterapeutą, gwarantem ratunku. Jego sprawczość też się kwestionuje, podważa. Bóg milczy, jest trudnym partnerem w tej grze pocieszenia. Może tylko wyzwalać nasze własne projekcje ocalenia. Gdy żadnego człowieka wokół nas nie ma, pozostaje ostatnią deską ratunku. Ostoją. Wizją znieczulenia.

W przestrzeni umownego mroku; kamienicy, mieszkania, kościoła, ulicy zanurzona jest codzienność zwykłych ludzi. Młodych i starych, samotnych i małżonków. Mieszkających razem i osobno, żyjących obok siebie. Obserwujemy, jak ta przypadkowa, losowo ukształtowana społeczność przeżywa swoje lęki, obawy i z biegiem dnia, koncentrując się wokół śmierci sąsiadki jednoczy. Pięknie zgrywa w śpiewie chóralnym w finale osiągając jednię doskonałą, wzruszającą. Z głosów indywidualnych, wsobnych bytów stworzony został jednolity, mocny, silny głos społeczności podporządkowany udzielającej się słuchającemu uzdrawiającej w cudowny sposób nadziei. Siły.

Pięknie pokazała reżyserka spektaklu to pokonywanie podziałów, różnic osobniczych, ludzkich słabości. Przeprowadziła bohaterów i nas od kakofonii chaosu indywidualnej egzystencji zanurzonej w powszedniości dnia, otoczonej banałem przedmiotów tworzących kontekst zdarzeń do czystego tonu zbiorowej perfekcji, precyzji chóralnego wyznania afirmacji życia i śmierci. Pięknie podporządkowała lęk przed przemijaniem każdego człowieka w budujące gromadne jednorodnie brzmiące wyznanie wiary w sens każdego istnienia. Pokazała siłę profanum uświęconego, wyniesionego, pokonanego poprzez pierwiastek sacrum. Skomponowała requiem dla lęków życia nie przeciw ale przed śmiercią. Służą temu nie tylko wyznania poszczególnych bohaterów, zdanych na samotną walkę z egzystencjalnym trwaniem, w poszukiwaniu porządku swego świata ale też wzmacnia je niezwykle ważna, znacząca warstwa muzyczna całości złożona z tego co jest powszednim hałasem, szumem, krzykiem, dźwiękiem/rury, naczynia, ruch uliczny, śpiew ptaków, radio, itp/ ale i wysokim, zorganizowanym, harmonicznym brzmieniem muzyki poważnej/m.in. inspiracje muzyką renesansową Orlanda di Lasso i Guillaume’a de Machaut oraz dziełami Jana Sebastiana Bacha/. Obrządek muzyczny mszy, śpiewanie litanii spraw codziennych, przedmiotów użytkowych jedno drugie ilustracyjnie uzupełnia, znaczeniem wzbogaca, komentując rozszerza, daje kontekst nastrojowi, emocjom, uczuciom. Bo świat jest jednością. Jest jaki jest. W tym szaleństwie chaosu kryje się metoda docierania do sensu istnienia oraz ocalenia pamięci. Trzeba tylko znaleźć do niej kod dostępu. Spektakl to wizualizuje. Pięknie harmonizuje. 

Korowód życia i śmierci jednak pozostaje tajemnicą. Może dlatego jest to nadal NIESKOŃCZONA HISTORIA. Bo, jak autor na samym początku w tekście przypomina, ziemia doświadczała w swej historii wielu zagład, to jednak zawsze w jakiś niezwykły, niepojęty, cudowny sposób życie przetrwało, ocalało. Zawsze się odradzało. Nieskończona jest także historia w budowaniu naszej jedności, wspólnoty jako narodu. My, Polacy, wieczni indywidualiści, nie zawsze potrafimy mówić wspólnie jednym głosem. Nie wychodzi nam długookresowe chóralne zgranie, dopracowane obywatelskiego społeczeństwa działanie. Zwycięstwa nad sobą pieśni wspólnoty. To prawda, że w obliczu zagrożenia potrafimy się zjednoczyć. Ale wytrzymałości nam starcza jedynie na chwilę. Codzienność zabija w nas instynkt stadnej zgodności, jej siłę. Rozśrodkowani, skłóceni, pełni obaw i lęków, znów jesteśmy bezbronni wobec tego, co nas boli i gnębi, co nam zagraża. Choć ze śmiercią nadal niepogodzeni to gotowi na zagładę. W tym sensie, sztuka Artura Pałygi, spektakl Małgorzaty Warsickiej to też  historia nieskończona. Skierowana ku nam, oddana w nasze ręce. Pięknie zagrana i zaśpiewana, pełna prawdy indywidualnej i metaforycznej  i  zwyczajnie niezwyczajnej nadziei na przyszłość. 


NIESKOŃCZONA HISTORIA    Artur Pałyga 
reżyseria – Małgorzata Warsicka
muzyka – Karol Nepelski
scenografia – Marcin Chlanda
ruch sceniczny – Dawid Lorenc
kostiumy – Monika Ulańska Grupa Mixer

obsada:
Aniela Dąbek – Teresa Stępień-Nowicka
Wiktoria Dworniczek – Ewa Pietras
Przewodnik chóru – Bartosz Woźny
Magda – Matylda Podfilipska
Adam – Tomasz Mycan
Andrzej – Grzegorz Wiśniewski
Anna – Mirosława Sobik
Paweł – Arkadiusz Walesiak
Jakub – Paweł Kowalski
Marta – Julia Sobiesiak
Maria – Anna Magalska-Milczarczyk
Józef – Jarosław Felczykowski
Chór – wszyscy
premiera: 16.01.2016





środa, 12 października 2016

KSIĘŻYCOWY CHŁOPIEC



To jest teatr zupełnie w starym stylu, od którego odwykliśmy a do którego, może nawet o tym nie wiedząc, tęsknimy. Przypomniał mi film KOMEDIANCI, postać PIERROTA, choć ten teatralny rozszerza świat emocji pantomimy, jest w innym klimacie, ma odmienną interpretację postaci, tematów, wątków. W Soho adaptacja książki PIERROT MON AMI Raymonda Queneau wystawiona jest w konwencji sztuki jarmarcznej, z wykorzystaniem teatru cieni, która dotyka ale nie boli. Jest przyjemnie, zabawnie, interesująco w świecie, który jest nam i bliski, i daleki.  Poszukiwanie szczęścia, komplikacje uczuciowe, niepowodzenia życiowe, przypadki losowe, którym człowiek pomógł zaistnieć to też i nasze życie. Ale  już kontekst, który buduje prosta, funkcjonalna scenografia, rodzajowy, sceniczny kostium przenosi nas w atmosferę uciech lunaparku, magii cyrku, popisów fakira. Iluzji. Zabawy i sztuczek, figli. Gier, historii perypetii miłosnych, prób rozwikłania tajemnicy niejednej, śledzenia ciemnych interesów, obserwowania brutalnej walki o swoje. Ale z dystansem, utemperowaną powagą, gdzie największą przyjemność sprawia nam smakowanie wybornej gry aktorskiej całego zespołu, słuchanie akompaniamentu wzmacniającego wypowiadane kwestie- interesującej, futurystycznej, kosmicznej muzyki wykonywanej na żywo/ na szczątkach fortepianu i nie tylko/. 

Tak, to świat, mimo wszystko, rozrywki z nutą prawd życiowych. Wyczarowanej przez prawdziwych artystów potrafiących z lekkością maestrii wcielić się, niektórzy po wielokroć, w różne charakterystyczne, wyraziste postacie. Które oprócz zabawy stwarzają rewiry zadumy i refleksji, melancholii, egzystencjalnego smutku, koniecznej afirmacji świata, niezbędnej akceptacji swego losu. Transparentne a przy tym bezbolesne. Andrzej Mastalerz to dojrzały Pierrot z duszą romantycznego, czułego, delikatnego chłopca. Nieszczęśliwie kocha, uczciwie żyje, po ludzku głęboko cierpi. Przeobraża się w czasie, uczy i dostosowuje.  Oswaja tragizm swego losu. Smutek w oczach, w postawie, uczynkach ujawnia jego szlachetne, dobre serce. Piękna, poruszająca postać. Anna Sroka-Hryń przyciąga uwagę siłą osobowości swej postaci, Pani Pradonet. To kobieta dojrzała, mądra, zaradna i sprytna. Silna. Potrafi celnie ocenić ludzi, dać im to, czego potrzebują. Nawet miłość. Bierze z życia czego pragnie, za czym tęskni. Metodycznie, bez skrupułów. Osiąga cele. Aktorka gra  jeszcze z dużym sukcesem inne przyciągające uwagę role/Leonie i Edith/. Jest zjawiskowa. Perfekcyjna. Weronika Humaj to siła debiutującej młodości i pewności siebie. Świeża, delikatna, piękna uwodzi, zwodzi, zdobywa wszystko na czym jej zależy. Bartłomiej Bobrowski to fakir. Orientalny cwaniak, sprytny uwodziciel. Przemysław Bluszcz ma kilka mocnych perfekcyjnych wcieleń. Każde doskonałe, odrębne, dopracowane. Dobrze się w nich czuje, co bawi i widza. Jest siła w jego aktorstwie, jest charyzmatyczna moc. Mariusz Mazur i Sebastian Perdek też się popisali, nie odstawali od poziomu reszty. I tak przemyślana solidnie adaptacja w połączeniu z konsekwentną reżyserią Igora Gorzkowskiego i wypełniającym swoje zadania zgranym zespołem aktorów zapewniła widzom udany wieczór w teatrze. Lekki, łatwy i przyjemny. Z nutą nostalgii do świata utraconego, do aktorstwa, teatru rodzajowego. 

Bo ta sztuka nie doprowadza widza do percepcyjnego harakiri, mentalnego katharsis, przewrotki intelektualnej przygody. Jest wesołym, pełnym humoru wehikułem czasu, który delikatnie, subtelnie, nienachalnie a z poczuciem humoru  uzmysławia, że niewiele się w ludzkim świecie zmienia co do istoty jego natury. Ulegają przesunięciu jedynie akcenty w reakcji człowieka na jego komplikacje, odczuwanie. Podążamy w teatrze emocjonalną drogą dobrze znaną. Tylko krajobraz jest inny. Jego kolor, nastrój, intensywność. Umowność teatru pozwala zachować bezpieczny dystans. Łatwo nam wejść w proponowaną konwencję i łatwo z niej wyjść. W pozytywnym nastawieniu. By móc na powrót wkroczyć w niezaburzony sztuką swój własny porządek ludzi i rzeczy. Świata. 


KSIĘŻYCOWY CHŁOPIEC wg powieści Raymonda Queneau
tłumaczenie: Anna Wasilewska
adaptacja i reżyseria: Igor Gorzkowski
scenografia: Katarzyna Załęcka
kostiumy: Joanna Walisiak
muzyka: Piotr Tabakiernik
światło: Zofia Krystman
ruch: Iwona Pasińska
produkcja: Olga Stefańska

obsada: Andrzej Mastalerz, Przemysław Bluszcz, Anna Sroka-Hryń, Weronika Humaj, Bartłomiej Bobrowski, Bartosz Mazur, Sebastian Perdek, Grzegorz Gierak

Studio Teatralne Koło w koprodukcji z Gdańskim Teatrem Szekspirowskim

premiera warszawska 8 października 2016

zdjęcie: Dawid Linkowski

wtorek, 11 października 2016

OSAMA BOHATER COLLEGIUM NOBILIUM

Niełatwo ogląda się ten spektakl. Te trzy sceny jak trzy stany nieświadomości. Należy być od początku bardzo skupionym, bo grozi nam dezorientacja. Nic nie jest jasne, proste, oczywiste. Za sprawą konstrukcji budowanych wypowiedzi. Nie podlinkowanych jasno napięć. Z powodu poszarpanych zdań, niejednoznacznych interakcji. Nieoczywistych postaw. Chaosu, szumu informacyjnego. Zagubienia ducha w samotnym, niezaspokojonym ciele. 

Na scenie statycznie uwięzione dwie pary kipią podskórnym napięciem a między nimi, w centrum ich kolega deklaruje w ramach demokratycznych, wolnych zasad swój kontrowersyjny wzór do naśladowania, Osamę bin Ladena. Dwa zaburzone, nie potrafiące się ze sobą porozumieć, dogadać, zaspokoić światy kobiet i mężczyzn jednoczą się, spajają, by stać się katem. Wspólny kolega to łatwa ofiara. Nieprzypadkowo inny, kontrowersyjny, trudny do zrozumienia przez środowisko, bo w swym uzasadnieniu głosi, że terrorysta jest dla niego bohaterem, jego działalność jest fascynująca i dlatego go podziwia, utożsamia się z nim i jego systemem wartości. Tym samym staje po stronie nieakceptowanej przez otoczenie mocy zła i wszystko, co się wydarza niepokojąco złego w okolicy jest mu przypisywane/pożary, włamania/, bo myśli i głosi otwarcie inaczej niż wszyscy. Chłopiec staje się katalizatorem nienawiści, lęku, obsesji na temat terroryzmu. Doprowadza samym swym istnieniem do eksplozji emocji, rozładowania frustracji, dokonania odwetu i zemsty na świecie za traumy przeszłości, pustkę egzystencji, pozór istnienia. W sposób tragiczny wizualizuje triumf ignorancji i  bezmyślności w furii nakręcającej się nienawiści. Pęczniejących niezaspokojonych potrzeb. W intensywności ekstremalnej gdy kumulowana krzywda, szczelnie skrywane cierpienie, sztucznie tłamszona ekspresja uczuć, nieumiejętność radzenia sobie z nimi doprowadza do brutalnej, wzajemnie podkręcanej przemocy. Ta jest okrutna i niepotrzebna, wydaje się absurdalna. Haniebna. Ale skutecznie rozładowuje napięcie. Przynosi ulgę. Daje pozorne wytchnienie, bo po przesileniu następuje ochłonięcie, by dać szansę refleksji, co tak naprawdę się wydarzyło, co się stało. Indywidualnie już, osobno. Na własny tylko rachunek. Ale zbrodnia otępia, udziwnia jeszcze bardziej. Nic nie dzieje się bezkarnie, choć o karze konkretnej nie ma tu mowy. Dokonany czyn linczu jakby wypala do cna człowieczeństwo w sprawcach. Pozbawia ich nadziei, radości życia. Zło nie może obrócić się w dobro. Tylko znieczula jeszcze bardziej i bardziej. Otumania, uzależnia od przemocy. Bohaterowie przekroczyli granicę. Każdy na swój sposób. I ten, który uderzał, i ten który podżegał i ten który patrzył, nie sprzeciwiał się. Nie ratował ofiary, nie ratował siebie. 

HATE, bohater naszych czasów,  niezrozumienie, zagrożenie w morzu wulgaryzmów, ignorancji, własnych psychologicznych splątań i ograniczeń jednoczy stadne, podjudzane strachem zachowania wyzwala negatywną energię, która uderza na oślep w ofiarę nie za faktyczne, prawdziwe czyny ale prawdopodobne projekcje. Nie chodzi o konkretne szczegóły, jasne powody, zarówno przyczyn jak i skutków a o ogólne mechanizmy zachowań stadnych. W istocie nieważne jest kto kogo konkretnie, z jakiego osobistego powodu krzywdzi i jak ostatecznie radzi sobie z konsekwencjami tych czynów. Nieważna jest wymierna kara dla sprawców. Pytanie podstawowe brzmi: jak mogło w ogóle do tego dojść w warunkach dojrzałej demokracji, otwartego, szerokiego dostępu do wiedzy, informacji, zasad działania prawa, współżycia społecznego. Problem polega na tym, ze w okolicznościach zagrożenia-faktycznego czy jak w tym przypadku domniemanego- rozum usypia, dominować zaczyna w ludziach zwierzęcy instynkt podporządkowujący sobie wszystko. Dąży do usunięcia innego, obcego, nie pasującego elementu do schematu, standardu, stereotypu. Logika zagrożenia ogranicza się do prostych, elementarnych argumentów, zasad, działań. Nie liczy się z logiką rozumu i doświadczenia. Wypiera ją, zagłusza.

Przekaz sztuki nie jest czytelny od razu. Dojrzewamy do niego wraz  z rozwijającą się akcją. Wymaga przemyślanego, perfekcyjnego zgrania aktorów, skomponowania kompatybilnych środków ekspresji, adekwatnego tempa, rytmu. Formy. Fizycznie bohaterowie są dla siebie i dla nas tuż, tuż, przejrzyści ale mentalnie i funkcjonalnie zaburzeni, nieuchwytni. Kamuflują się przed światem, przed sobą. Obserwujemy to atak to obronę przed partnerem. Trudne interakcje. Wyczuwamy ciągle pogłębiający się dystans. Tajemnicę. Wszyscy są razem ale samotni, odrębni, zagubieni. Poza zasięgiem zrozumienia. Bezskutecznie próbują nawiązać kontakt, bliskość, intymność. Błądzą, ścierają się, nie osiągają celów, nie zaspokajają potrzeb. Rośnie w nich strach. Pęcznieje poczucie zagrożenia. W momencie kulminacji fantastycznie się zgrywają. Są skuteczni w działaniach groźnych, kontrowersyjnych, brutalnych. Następuje wzajemny upust agresji, eskalacja przemocy fizycznej i psychicznej po to, by zmotywować się wzajemnie, zmusić do czynu. Dominuje samonapędzająca się histeria w przyśpieszeniu chaosu zdarzeń. Dotychczasowe hamulce moralne, jeśli w ogóle istniały, puściły. Tama rozsądku runęła. I maltretując jednego spośród siebie, w końcu ofiara była ich kolegą, kaci przeszli inicjację uwolnienia od wszelkich ograniczeń, przekroczyli rubikon dopuszczalnych norm, zachowań społecznych.  Przez chwilę stanowiąc jednię, działali wspólnie. Jeśli nie rozumieli się nadal, to jednak czuli to samo. Rozładowali frustrację, napięcie spychanego systematycznie do podświadomości zagrożenia. Uwolnili bestię. By po wszystkim się uspokoić, wyciszyć.  Rozśrodkować, wyodrębnić, osobiście rozliczyć się ze sobą i tylko dla siebie. Na chwilę, bo spokoju, wyciszenia już nigdy nie zaznają. Przeszli na nowy poziom znieczulenia. Groźniejszy. Dla nich samych i świata.

Sztuka pokazuje jak człowiek łatwo jest w stanie zrezygnować z podstawowych wartości, zasad i podporządkowuje się, ulega amokowi grupy, tłumu. Wypiera się człowieczeństwa, przeczy logice, nie myśli o skutkach swoich czynów, staje się bezwzględną furią przemocy fizycznej, psychicznej. Nie jest sobą. 

Doświadczamy i my tego na co dzień. Hate ma się doskonale i rośnie w siłę. Najmądrzejsi zapominają o swych racjonalnych argumentach, kindersztubie, pozycji. Najwierniejsi zapominają o Bogu i z aniołów łagodności, rozsądku i dobrej nowiny przedzierzgają się w diabelskie trolle, tonące w bełkocie wulgaryzmów, bagnie napastliwości, przemocy słownej. W masce hipokryzji. Mamy w sobie niewyrugowaną dyspozycję, drzemiący głęboko tłumiony przez kulturę, wychowanie, poprawność zwierzęcy odruch obrony, nieucywilizowany gen przystosowania nadal dający siłę instynktowi, ustanawiający pierwszeństwo siły przed rozumem. Przyznający priorytet działaniu przed zastanowieniem. Zaistnienie skutku przed uświadomioną do końca przyczyną. 

Spektakl jest krótki, intensywny, z zagmatwanym, nieoczywistym rozwinięciem, brutalną, dynamiczną kulminacją i spokojnym zindywidualizowanym zakończeniem. Jest przestrogą. Jest wizualizacją uwalniania rozpasanego, napastliwego w nas zwierza, co może zdarzyć się nagle, nie wiadomo kiedy i gdzie, gdy tylko przyzwolimy sobie stracić kontrolę nad sobą, zwolnimy się z odpowiedzialności indywidualnej i rezygnując z własnej suwerenności podporządkujemy grupie załatwiając swoje ze światem rachunki. Ciekawa jest forma tej sztuki, interesujące rozwinięcia i otwarte zakończenie. Jakby autor a za nim twórcy spektaklu stawiali nas wobec problemu, włączali do akcji i konfrontowali bezpośrednio nasze zachowanie, sprawdzali, co będziemy czuli, jak się zachowamy i jakie wnioski dla siebie z tego doświadczenia wyniesiemy. Sztuka destyluje problem, spektakl go w nas uruchamia. Jak w psychodramie ćwiczymy w teatrze swoje człowieczeństwo, odporność na wpływ otoczenia na nasze decyzje i działania, podatność na presję ekstremalnie kontrowersyjnej sytuacji i testujemy poziom nienawiści, frustracji, rozczarowania życiem, który zdecyduje czy będziemy katem, ofiarą czy może pozostaniemy biernym obserwatorem. Należy jednak pamiętać, że każdy kontakt ze złem zostawia ślad, skazę, traumę. Zabiera spokój, radość życia, pozbawia niewinności. Sprawić może, że jak bohaterowie sztuki, snuć się będziemy po świecie jak zoombie.

Zawsze warto o tym przypominać. 

Brawo dla reżysera i studentów. Brawo! Bo nie tylko dla samego spektaklu, który jest ważny, interesujący, aktualny warto przyjść do Teatru Collegium Nobilium. Jacek Poniedziałek po raz kolejny udanie reżyseruje spektakl trudny do inscenizacji. Studenci mają jeszcze poważniejsze zadania. Przekonajcie się, jak skomplikowane są ich relacje, interakcje, jak zróżnicowane emocje, skontrastowane napięcie, jak wymagające psychologiczne portrety bohaterów. Ile wyczucia wymaga każda rola, doświadczenia, empatii, opanowania warsztatu aktorskiego, zsynchronizowanego zgrania. Oni grają koncert uwalniającej się nienawiści. Bezbronni, uwikłani, splątani. Jak my, jak świat cały. Trzymam kciuki za następne spektakle, które pozwolą okrzepnąć aktorskim emocjom. Czas sprzyjać będzie dystansowi do roli, wnikaniu w nią coraz mocniej  i głębiej aż w pełni stanie się przejmująco wiarygodna, boleśnie intensywna, o mocy wstrząsu. Sztuka ma ten potencjał, a aktorzy intuicję i talent. Powodzenia:) 

OSAMA BOHATER   Dennis Kelly

Przekład: Jacek Poniedziałek

Reżyseria: Jacek Poniedziałek
Scenografia: Michał Korchowiec
Kostiumy i asystentka scenografa: Maria Kagan
Opracowanie muzyczne: Jacek Poniedziałek

Występują:

Gary – Filip Krupa
Francis – Jakub Hojda
Mandy – Izabela Zwierzyńska
Louise – Erika Karkuszewska / Lidia Pronobis
Mark – Mateusz Kmiecik

Spektakl dyplomowy studentów Wydziału Aktorskiego Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie.

Premiera 5 października 2016

piątek, 7 października 2016

SOPLICOWO-OWOCILPOS. SUPLEMENT TEATR NARODOWY

Obraz Polski, Polaków jaki przedstawia nam do zastanowienia, przeanalizowania, przewartościowania Piotr Cieplak w Teatrze Narodowym na koniec cyklu czytań PANA TADEUSZA w Teatrze Narodowym stanowi dla wielu widzów zaskoczenie. Budzi kontrowersje, odruch niezrozumienia, odrzucenia. A nawet szok. Nie jest kontynuacją, podsumowaniem, syntezą a negatywem, poszerzeniem pola widzenia, antytezą tego, co sobą reprezentowało u Mickiewicza SOPLICOWO-arkadię, utopię, raj utracony. Autorska wizja reżyserska wydaje się pochodzić z innego świata  i nijak się mieć do tego wyobrażanego przez nas Soplicowa opisanego przez Adama Mickiewicza. Kontrast kreowanych krajobrazów -ludzkich i natury a w konsekwencji postaw, charakterów, mentalnych- przez obu artystów pochodzących z dwóch różnych porządków rzeczywistości, okresów historycznych jest tak ogromny, że nic dziwnego, że musi prowokować pytania. Konstytuuje podział pomiędzy tymi, którzy utożsamiają się z romantycznym, obrazem nostalgicznie przywoływanym przez naszego wieszcza a tymi, którzy  nie wierzą w sielski, odrealniony, idylliczny,  bardziej świat wymarzony, idealny niż realny  i twierdzą, że Piotr Cieplak bliższy jest prawdy. Tyle, że PAN TADEUSZ niewątpliwie odnosi się do przeszłości w konkretnym czasie i miejscu określonym a SOPLICOWO-OWOCILPOS. SUPLEMENT można odczytywać poza miejscem, poza czasem.

Bo Cieplak wyczarował w Narodowym SOPLICOWO jako ekstrakt realizmu  bliski ziemi. Polską czarnuchę. Byt zamknięty, niedorozwinięty, prymitywny. Studium przetrwania. W początku swego rozwoju lub już po upadku. Mroczny to obraz, pesymistyczny. Przygnębiający. Nihilistyczny. Naród a właściwie zbiorowisko ludzi, a może tylko istot bez właściwości w obozie otoczonym wysoką siatką, na śmietnisku historii, mentalnie upośledzony, kaleki, wynaturzony. Dziki. Nie potrafiący nawiązać kontaktu ze sobą, nie szukający kontaktu ze światem. Ten przechodzi obok albo obojętnie, albo traktując OWOCILPOS jak miejsce wyklęte, obserwując Polaków zamkniętych w zagraconym terenie jak zwierzęta w ZOO, jak atrakcję turystyczną. A więc jest to rewir życia gdzie diabeł mówi dobranoc, ludzie nie mówią a pohukują, warczą, mruczą, sylabizują. Uczą się na powrót mówić.  komunikować.Odrażający, brudni. Zapuszczeni, zapuszczeni. Wycofani, niedorozwinięci. Z ciałem i umysłowością upośledzoną, bez ducha w marnej, upadłej kondycji ciała.

Krok poloneza obecny w ich sposobie poruszania jest oznaką dysfunkcji, choroby, obciążenia z przeszłości. Język pozbawiony mowy komunikuje siłowo. Życie bez nadziei, bo ta jak marzenie o pięknie, wolności, zwycięstwie jest pogrzebana w czarnym worku, jak kula u nogi ciąży, zawadza. Od czasu do czasu wykiełkuje jak roślina na wiosnę, żywiona jest jak oswajane, przysposabiane do życia dzikie zwierzę. Pozostanie fatamorganą, mirażem, powidokiem upragnionej a utraconej szansy, której  stary człowiek przecież już nie wykorzysta, nie roznieci, nie pobudzi do życia na trwałe. Może tylko przywoływać, wspominać, marzyć. Bo przecież jeszcze pamięta ten sen o pięknie wolności, bolesnej i nieziszczonej. Powraca jak sny te same co i do nas ciągle wracają, jak przeżywany bez końca horror. Gorzki, męczący. Bez początku, bez końca.

A więc tak skończył się związek Zosi i Tadeusza? Do tego miejsca ich doprowadził? Starzy ludzie, bez kontaktu ze sobą, bez więzi, mijają się jakby żyli każde w swoim świecie. Pozostali są ich wcieleniami na różnym etapie życia. Z różnego świata porządków/np.Gombrowicz i parobek, współcześnie ludzie ubrani w skórzane kombinezony, rowerzyści/. Zosie i Tadeusze zaścianka Europy. Nie tylko tu i teraz. Może zawsze i wszędzie.

Cieplak wizualizuje na scenie mroczny scenariusz upadku, w którym ludzie beznadziejnie tkwią, z którego nie sposób się wyzwolić. Nie pozwala, by Mickiewiczowski romantyczny sen o wielkości trwał nadal. Daje mu odpór, chce zneutralizować jego odrealnione działanie, bajkową ułudę, toksyczny miraż. Pozostawia widza z obrazem maluczkich próbujących siłą swoich mięśni/na rowerach/, nieskutecznie wzniecić światło, energię, nadzieję, która rozproszyłaby mroki napierającej zewsząd polskiej czarnuchy. Dobrze o tym wiemy, że to kolejny niezdarny, spontaniczny, jednostkowy zryw, syzyfowa praca.

Spektakl przygotowany jest ze starannością, na wysokim poziomie artystycznym, do którego Teatr Narodowy nas przyzwyczaił. Pod każdym względem zadowalającym. Tym razem bardziej wymagającym otwartości, uwagi od widza, bo jest trudniejszy, inny niż zwykle gdyż łączy teatr, teatr tańca, pantomimę. Każdy z widzów indywidualnie może boksować się z interpretacją reżyserską, ale co do aktorstwa całego zespołu i zaproszonych studentów, choreografii, scenografii, muzyki wykonywanej na żywo nie można mieć zastrzeżeń. Piotr Cieplak nawiązuje do twórczości Rolanda Topora, Alfreda Jarry'ego, niemego filmu Ryszarda Opryńskiego z 1928 r. Jednak jest to głównie jego wizja, jego odważna, kontrowersyjna, mocna propozycja do przemyślenia.

"Suplement z pewnością dotyka społecznego i politycznego zjawiska dzisiejszej Polski - wsobności, gnuśności, duchowego lenistwa, kultywowanej zemsty, zapieczenia i samoizolacji" - mówi reżyser. - "A dotyczy społeczności, która nie bierze udziału w wyborach, nie czyta, swoje wie, a sztachetą sąsiada czy jakiegoś Obcego pogoni..." 

Ja ten obraz rozumiem i czuję. I przyjmuję. Wydaje się dla mnie naturalną konsekwencją uwalniania od romantycznego postrzegania, przeżywania świata pięknego, czułego, bezpiecznego. W rzeczywistości  daleki jest od  PANA TADEUSZA bajki. Utkanej ze snów, tęsknot i marzeń. Głębokiej nostalgii, depresji. Może przyszła pora na spojrzenie prawdzie w oczy. Głębiej, szerzej, mroczniej.

SOPLICOWO-OWOCILPOS. SUPLEMENT

scenariusz i reżyseria: Piotr Cieplak
scenografia i kostiumy: Andrzej Witkowski
muzyka: Anna Lobedan, Paweł Paprocki, Marcin Przybylski, Mateusz Rusin
ruch sceniczny:Leszek Bzdyl
obsada m.in.: Ewa Konstancja Bułhak, Wiktoria Gorodeckaja, Piotr Grabowski, Oskar Hamerski, Marcin Hycnar i Jerzy Radziwiłowicz
premiera 9.06.2016
zdjęcie: https://www.narodowy.pl/repertuar,spektakle,277,soplicowo_owocilpos_suplement.html




czwartek, 6 października 2016

DEMON TEATRU czyli mniejsza o to TEATR ATENEUM

Jak zwykle, tak jest i w tym przypadku, w teatrze podglądamy. My, publiczność. Poznajemy kulisy pracy nad przedstawieniem teatralnym. Spektakl  jest szczególnie interesujący dla tych, którzy interesują się procesem twórczym w teatrze. Chcą wiedzieć, jak powstaje dzieło sceniczne, jak to się robi, jakim kosztem. I nie jest to dla artystów proste zadanie do wykonania. Obserwujemy bowiem komponowanie całości dzieła, dostrajanie się kwintetu aktorskiego gdzie jeden z aktorów gra reżysera. Odsłania się przed nami to, co zazwyczaj jest poza zasięgiem publiczności a poprzedza wypracowanie produktu ostatecznego w teatrze, czyli spektaklu.  I nie wygląda to zbyt atrakcyjnie. Bo widzimy mozół tworzenia, trud szukania porozumienia, próbę kształtowania relacji pomiędzy uczestnikami projektu, wypracowywanie i wdrażanie w życie idei sztuki w indywidualnej interpretacji poszczególnych osób. Interesujące są boksowania pomiędzy reżyserem a aktorami. Rozmowy, mediacje, knowania. Reżyser manipuluje, jątrzy, prowokuje. Stosuje metodę kija i marchewki, zasadę dziel i rządź. Nie stroni od brutalnych środków perswazji. Nie rezygnuje z kontrowersyjnego zachowania i traktowania aktorów. Ale i oni chcą przeforsować swoje racje, osiągnąć własne cele. Wzajemne animozje, spięcia, nieporozumienia wynikają z różnic charakteru, sposobów myślenia o pracy w teatrze, nad sztuką. Zderzają się ze sobą przyzwyczajenia, oczekiwania, ambicje, pomysły, inicjatywy. Otrzymujemy obraz wzajemnej walki, sporów, podchodów, przepychanek. Jest trudno, jest ciekawie. Brutalnie,  niepoprawnie. Ale i wesoło.

Publiczność ma okazję przyjrzeć się wątpliwościom twórczym, zasadom i metodom pracy zarówno aktorów jak i reżysera. Ich podejściu do sztuki, jej interpretacji, stylistyki wystawienia, odczytywanych, rozumianych sensów. Uwidocznione są tu odwieczne problemy, z jakimi się do dziś borykamy w sporach, dyskusjach, podejściu do sztuki teatralnej. Wystawiać kanonicznie, zgodnie z literą tekstu i intencją autora czy przepisywać, skracać, poprawiać aby wydobyć i podkreślać współczesność dzieła. Jego uniwersalne sensy i przesłanie. Co i jak zmieniać, jaki na to mają wpływ reżyser i aktorzy. Jakie są granice wszelkich zmian. Czy są do przyjęcia. Zmieniać dzieło, by zmieniać też publiczność, wpływać na jej sposób myślenia czy jest to tylko sztuka dla sztuki, sposób na zadowolenie wydumanego, wyolbrzymionego ego artysty, który chce za wszelka cenę zostać zauważony. Czy wszystkie chwyty są dozwolone w obrębie interpretacji dla wystawienia sztuki. Co jest ważne, najważniejsze. Z jednej stronie każdy artysta chce uczestniczyć w projekcie teatralnym zgodnie ze swoim przygotowaniem, poglądem na rolę ale z drugiej strony ma ambicję wypaść jak najlepiej i  by przy okazji racja była po jego stronie. Trzeba się podporządkować reżyserowi ale i ugrać dla siebie jak najwięcej, jak najkorzystniej. Również na przyszłość. Kariera ma się rozwijać po myśli każdego teatralnego indywidualisty jakimi są aktorzy. Artyści. Przecież też każdy z nas.

Mamy więc do czynienia ze sprzecznymi często interesami, postawami, wyobrażeniami co do własnego udziału w przedsięwzięciu, którego sukces winien być wspólnym celem. Aktorzy więc grają nie tylko swoje role w spektaklu ale grają też na siebie wchodząc w różne układy, związki, zależności interpersonalne. Jak pogodzić to wszystko, by w tym galimatiasie różnorodnych spójności i sprzeczności wypracować można wspólny front pracy? Maksymalnie zaangażować wszystkich, by dali z siebie wszytko. By pozyskać ich do wspólnego działania. By zafascynować ich ideą, sensem sztuki. Jak to osiągnąć? Do tego potrzeba niesłychanego talentu i predyspozycji/by zafascynować ale i zwalniać/, najlepiej charyzmy, ale i znajomości ludzi, docierania do nich i umiejętności wypracowania zaufania. Szczęścia. Jest tak wiele niewiadomych w procesie tworzenia spektaklu, że trudno jest przewidzieć czy ostatecznie zakończy się sukcesem czy nie. No cóż, jeśli nie w tym teatrze i z tymi aktorami, to być może innym razem gdzie indziej.

Pokazanie złożoności relacji międzyludzkich w tym konkretnym przypadku jest bezcenne. Uwidocznienie ambicji, priorytetów autora sztuki/ w sposób pośredni/ z jej bezpardonową "obróbką" dokonywaną przez artystów teatru w konfrontacji z oczekiwaniami publiczności brawurowe. Bo teatr uczy. Ćwiczy. Bezpiecznie testuje. Odkrywając swoje trzewia, udziela lekcji anatomii. Prowadzi krok po kroku.  A sztuka Schaeffera jest nadal aktualna, jakby żywcem przeniesiona z wielu teatrów. Sama o sobie opowiada, sama siebie przedstawia, analizuje. Sama siebie krytykuje, ale i bawi się sobą. Bezkompromisowa, prawdziwa rozumie, że publiczność też chce się i uczyć, i bawić. A to może być też sprzeczne z osobistym interesem i ambicjami, zarówno reżysera, jak i aktorów.

Nie jest łatwy w odbiorze ten spektakl. Kameralny, minimalistyczny, surowy, oparty na zindywidualizowanej grze aktorskiej. Szczególnie na początku gdy aktorzy nieustannie wchodzą i wychodzą /do i z przestrzeni wypełnionej tylko krzesłami, stojakami do nut/, uprzednio przeglądając scenopisy, sceny są króciutkie, zdawkowe a interludium wypełnia irytująca, ciągle ta sama muzyka  może niesłusznie kojarząca mi się z filmem GODZINY.  Wytrwałość się opłaci. Niekonwencjonalna sztuka pokazująca konwencjonalne, ludzkie, życiowe sytuacje przybliża nam teatr, jego rozumienie poprzez ludzi, którzy w nim pracują, go tworzą. Okazuje się, że są jednymi z nas i również poszukują sensu w sztuce, sensu wysiłku podejmowanego dzień po dniu, zgodnie z własnymi ambicjami, predyspozycjami i możliwościami. Zachowanie godności nie jest zawsze możliwe. Upokorzenie i nagięcie się do innych do zniesienia. A osiągnięcie celu-osobistego czy wspólnego- w zasięgu. Czasem trzeba pozwolić sobie i innym odpuścić. Zdecydować się upaść, przyznać do porażki. Następnym razem może się uda. Nie traćmy nadziei.

Zwłaszcza, że aktorzy Teatru Ateneum grają wspaniale. Ewa Telega reprezentuje kobietę, aktorkę, osobę, której nie jest łatwo pracować wśród mężczyzn. Krzysztof Tyniec gra nowoczesnego reżysera demiurga, który stara się za wszelka cenę przekonać do swojej koncepcji pracy i interpretacji sztuki. Działa z pozycji siły. Nie unika kontrowersyjnych sposobów oddziaływania na ludzi teatru, przecież równie wrażliwych jak on sam. Nie stroni od manipulacji, szantażu,  prośby i groźby. Stara się lecz to nie wystarcza. To za mało. Opór jest zbyt duży. Każdy z aktorów jest indywidualistą, skupionym na własnym interesie, karierze. Nie udaje się zjednoczyć, pozyskać, przekonać tych wsobnych światów osobowych do jego koncepcji. Tak bywa. To sie zdarza. Również w naszej bieażącej rzeczywistości teatralnej. Projekty padają, nie są realizowane. Krystian Lupa nie dokończył swojego tryptyku PERSONA w Teatrze Dramatycznym, wielu aktorów odmawiało współpracy z reżyserem /Szczepkowska z Lupą,  Małecki z Kleczewską/ lub sprawiało, że spektakl został zerwany /Szapołowska w Teatrze Narodowym/.

Na szczęście spektakl DEMON TEATRU udało się wystawić  w Teatrze Ateneum. Czy z sukcesem, mniejsza o to. Oceńcie osobiście. Przekonajcie się sami. Powodzenia.:)

DEMON TEATRU  czyli mniejsza o to  Bogusław Schaeffer 

reżyseria i scenografia – Andrzej Domalik
kostiumy – Dorota Roqueplo
muzyka – Mateusz Dębski
choreografia – Liwia B
r A – Mateusz Łapka
Aktor B –Bartłomiej Nowosielski
Aktor C – Grzegorz Damięcki
Aktorka – Ewa Telega
Reżyser – Krzysztof Tyniec

premiera: 11.06.2016
fot.: Bartek Warzecha

środa, 5 października 2016

WŚCIEKŁOŚĆ JELINEK KLECZEWSKA TEATR POWSZECHNY

Nadszedł taki okres w naszym życiu tu i teraz, kiedy na własnej skórze doświadczamy kryzysu w Europie, widzimy na własne oczy, że historia może się powtórzyć, zło nie jest dobrem zwyciężane, znów nadciąga katastrofa, kiedy człowiek człowiekowi gotuje los okrutny i zły. Barbarzyński. Podszyty strachem, uzasadniany bezsilnością.  Cały wysiłek, by zachować wolność, godność, człowieczeństwo, własny styl życia, wiarę i wartości spełza na niczym. W niemoc się obraca. Wypełzają demony wojny i ani sztuka, ani kultura, ani ideologie, bogowie, wiara, nadzieja, miłość nie są w stanie powstrzymać rosnącej wściekłości instynktu przetrwania. W powadze poprawności instytucjonalnej rośnie frustracja, agresja, miotanie się w bólu, cierpieniu i potęgującym się zagubieniu. Tak, wszyscy błądzimy w jakimś zadziwiającym amoku znieczulenia, poddajemy się pozwalając wyjść z nas zwierzowi prymitywnych postaw i zachowań. I nie widać światełka w tunelu. Rozwiązania problemu zderzenia cywilizacji Wschodu i Zachodu: odmiennych hierarchii wartości, mentalności, religii, stylów życia.

Nieskuteczność oddziaływania sztuki, jej bezsilność w walce o zmianę tego świata na lepsze to jedna z przyczyn stanu rzeczy. Pozostaje jej uporczywie  przedstawiać rzeczywistość jaka jest, dawać świadectwo prawdzie, by nie brnąć w kłamstwo manipulacji, wynaturzenia, przyzwolenia na rosnące w siłę zło. Jelinek a za nią Kleczewska, podobnie jak Bernhard a przez niego Lupa, bezlitośnie obnażają, drążą, powtarzają w nieskończonych ciągach formalnych koafiur tekstu i teatru nasze błędy, zaniechania, wypaczenia. Jak zdarta płyta brzmi w nieskończoność powtarzana dobrze już znana treść i forma. Bez skutku.

Maja Kleczewska z Łukaszem Chotkowskim kompiluje wściekły teatralny, postdramatyczny patchwork z różnych tekstów, sytuacji, z nas, z siebie samych. Powtarza się linkując do swoich poprzednich spektakli zrealizowanych na podstawie prozy Elfriede Jelinek. Wzmacnia, potwierdza to, co sami dobrze wiemy, znamy z doświadczenia zalewani pulpą zidiociałych, ogłupiających, bezradnych jak my i świat wokół mass mediów, które udostępniając informacje manipulują. Znieczulają. Zamiast wzmacniać system wartości zaburzają jasność widzenia i oceny. Dezorientują. Straszą. Epatują.

WŚCIEKŁOŚĆ TV to pierwsza część spektaklu. Dynamiczna, mięsista, krwiożerczo walcząca o oglądalność. Internet, telewizja, inne media pokazują każdą głupotę, idiotyzm, nagłaśniają każdą najokrutniejszą zbrodnię, udostępniają przekaz katów, zbrodniarzy, przestępców nie dbając o zachowanie godności ofiary. Nie ma prawdy ekranu, jest news, obraz wykreowany, zmanipulowany, obrobiony. Wiadomości, wywiady, reklamy, medialny przekaz to towar dla zaspokojenia modnych, nośnych, konsumpcyjnych trendów. Z głodem wojny, konfliktu, sensacji, skandalu, obsceny, którego zaspokojenie podnosi oglądalność, generuje zysk. I ciągle podkręcana kreuje, pobudza nowe zainteresowanie. Widz, najpierw zaciekawiony, potem ogłupiały, w końcu przeprogramowany, żąda coraz więcej , coraz bardziej wyrafinowanego okrucieństwa, cierpienia, śmierci. Galopując w kompulsywnym konsumpcjonizmie na głodzie sensacji odkleja się od rzeczywistości. Staje się wobec niej zdystansowany, bezradny, bezsilny. Nieczuły, bierny, adecyzyjny. W komfortowych warunkach pokoju z bezpieczną, nie kosztującą nic empatią przeżywa armagedon terroryzmu, współczesnych wędrówek i walk ludów, wojen, które bez mediów nie zaistniałyby z taką mocą i siłą oddziaływania. I co podatniejszy wpada w paranoję nacjonalizmu, odwetu, wściekłości. Z zastanawiającą łatwością akceptuje rosnące przerażająco liczby ofiar. Im są większe, tym bardziej abstrakcyjne, odczłowieczone, obce i łatwe do zignorowania. Czego nie ma w mediach, nie istnieje, nie liczy się, nie jest ważne. Hipokryzja poprawności politycznej działa, wynaturza rozsądek, nagina wartości. Siłowe przeprogramowanie człowieka Zachodu zawodzi. Jest nieskuteczne, bo w obliczu bezpośredniego zagrożenia życia budzą się instynkty obronne, unieważniające wszelkie moralne nakazy. I przyzwalają na zło a to się żywi naszą słabością, uległością, pokrętną logiką przetrwania. Testuje się nasza prawdziwa indywidualna i zbiorowa natura. Pokazuje prawdziwe oblicze cywilizacji Zachodu. Ma ono w spektaklu twarz miss piękności, kultu młodości, krzykliwej, fluoroscencyjnej popkultury, napędzającego się konsumpcjonizmu w bezwstydnym podtekście seksualnego rozpasania, wyuzdania, perwersji. Link do Natalii LL, Francisa Bacona, Lady Gagi, opery/arie/, Wajdy/zwisająca odwrócona, tu żywa postać Chrystusa/ w kontekście chaosu, zamieszania, dezorientacji  udowadnia, że konfrontacja niskiego z wysokim nie gwarantuje oczywistych rozstrzygnięć. Nie wyłania słusznego planu działania, godnego zwycięzcy. Chaos ujawnia chaos. Kryzys generuje kryzys. W tym zamieszaniu diabeł wodzi na pokuszenie. A Bóg milczy choć jest obecny na ustach i ofiar i katów. Przemoc rodzi przemoc. Wściekłość wzmaga wściekłość.

Spektakl na wielu poziomach dobiera się do nas. Na wielu planach zestawia, konfrontuje, porównuje zderzające się w swych kryzysach światy Wschodu i Zachodu. Wizualizuje brak kompatybilności. Nawiązuje do dobrze znanych i rozpoznawalnych faktów, osób, zdarzeń, literatury i sztuki, by obnażyć słabości, mielizny i ślepe zaułki naszej egzystencji, zdegenerowanej duchowości, jeśli ją jeszcze  w ogóle mamy. Pokazuje przyczyny zła pozwalając się wypowiedzieć tym, którzy dziś nadają ton interpretacyjny, wyznaczają kierunki działania, wymuszają wybór postaw. Nie opuszcza nas figura Andersa Breivika, który mówi, mówi, mówi, w końcu do nas strzela. Kreuje się na bohatera. Wysłuchujemy wywiadu medialnego archetypu młodego, gniewnego nacjonalisty rapera z Radomia, nieśmiałego przekazu uchodźcy, pielgrzymującego wiecznie chrześcijanina śpiewającego Barkę w otulinie kibolskich/szaliki klubowe, barwy narodowe/ i religijnych symboli/zdjęcie papieża/. Przaśności, biedy otoczenia. Próba rozładowania frustracji przez dziennikarza-rozbijanie mebli kijem bejsbolowym- jest żałosna. Nie potrafimy sobie samym pomóc.

Tak to jest gdy bezradność Zachodu zderza się z bezsilnością Wschodu. A strach zarządza światem. Zakrwawiony, umęczony mężczyzna na obrotówce sceny, trup Europejki i figura ukrzyżowanego Chrystusa, który ma doświadczyć losu uchodźcy, utopieni w mini basenie symbolizującym Morze Śródziemne boleśnie testują wrażliwość widza. Papierowe statki jak papierowe, puste obietnice, deklaracje są płonną nadzieją na szczęście, spokój, normalne życie na ziemi obiecanej przez polityków. Rzeczywistość dynamicznie się zmienia i zaskakuje rosnącą frustracją, rozczarowaniem, cierpieniem. Przemocą. Eskalacją oczekiwań i roszczeń.

Wszystko się dewaluuje. Wiara, nadzieja, miłość. Wielkie piękno. Każde dobro. Chrześcijaństwo się zdegenerowało, nie ma wpływu na świat. Oswoiliśmy się już z tym stanem rzeczy. Akceptujemy wyrugowanie religii z naszego życia. Słabego, bezwolnego papieża, wiarę płytką, naiwną, powierzchowną. Bóg, jak zawsze, wykorzystywany jest instrumentalnie. Pozbawieni wystarczająco przekonujących argumentów obarczany jest odpowiedzialnością, winą. Bez względu na to czy się w niego wierzy czy nie. Bo musi być przyczyna, sprawca tego całego z nami zamieszania, musi być winowajca. Musi być kara. Tak bardzo chcemy sobie wszystko wytłumaczyć, zrozumieć, siebie usprawiedliwić a winnego ukarać.

Czy coś nas ocali, czy ktoś nas uratuje? W tym tyglu chaosu, galimatiasie rzeczywistości złożonej, splątanej, kryzysowej. Piękno, potęga sztuki, jej  utracone znaczenie choć nadal urzekające, przekształca się w syreni śpiew Europy przywołującej zdesperowanych na zatracenie i poniewierkę, niezrozumienie. I ten rosnący w nas lęk, że może przepaść, zostać wymazana, unieważniona sublimacja tego, co w nas, co z nas najlepsze, najpiękniejsze, najwartościowsze zaklęte w wysokiej kulturze i sztuce, spuściźnie historycznej. Że może być roztrwoniony jedyny potencjał źródła naszej siły, determinacji w walce o nasz styl życia, o wartości dotąd nieprzemijające, elementarne. Uczestniczymy w tej batalii toczonej od lat. Groza mechanizmu wyzwalania WŚCIEKŁOŚCI jest rozpoznana ale trudno przebić się z nią do świadomości człowieka, tak by panował nad nią.

Maja Kleczewska ma tę siłę fatalną, by nas poruszyć, nami wstrząsnąć mocą swojej wrażliwości, czucia świata i ludzi nadającą kształt swoim wypowiedziom w artystycznych obrazach, kompozycjach scenicznych kolaży. Ma odwagę powtarzać wciąż i wciąż za innymi, z innymi ciągle to samo, powoływać do życia niełatwe ale bardzo sugestywne sceniczne byty, by spróbować nie dopuścić do obojętności, marazmu, upadku. Zadaje kłam tym krytycznym opiniom, gustom, przyzwyczajeniom tylko do sztuki klasycznej, że forma postdramatyczna winna być wyrugowana, wyklęta. Znów pokazuje jej siłę, potencjał. Ci, którzy twierdzą, że WŚCIEKŁOŚĆ jest na pół gwizdka udowadniają swój własny głód ostrości kontrowersji, podkręcania emocji o czym mówi Kleczewska w swojej sztuce. Ciągle nam mało sensacji, bulwersującej emocji zaburzającej nasze zmysły. Ciągle chcemy więcej, mocniej, bardziej kontrowersyjnie. Potrzebujemy coraz silniejszych bodźców, środków dopingujących. W tej galopadzie pobudzania zniewolonego konsumpcją umysłu, stępionej wrażliwości zapędzamy się już w kozi róg permanentnej paraliżującej niemożności i gnuśnego rozczarowania. W masce pewności siebie i samozadowolenia. W poczuciu rosnącej wyższości.

Sztuka perfekcyjnie, równo zagrana przez świetny, profesjonalny zespół, dopracowana, nie jest w żadnym razie nużąca, wtórna, epatująca przerysowaniem, przeładowana treścią i formą. Nie jest sztuką da sztuki. Wymaga od nas zaangażowania, wiedzy, wrażliwości. Choć jest permanentnym powtórzeniem, kalką, odniesieniem do tego, co jest ogólnie znane i wiadome, pokazywane. Komponuje niejednoznaczne sytuacje, konteksty, prowokuje skojarzenia, emocje. Sublimuje złożone z komplementarnych scen różnorodność wrażeń. Siłowo ekspresyjnie, agresywnie gra Karolina Adamczyk, nonszalancko lekko Michał Czachor, doskonale, z wyczuciem powtarzając też swe role z poprzednich sztuk Jelinek reżyserowanych przez Kleczewską. Imponująca jest złożona, rozbudowana Europa Magdaleny Koleśnik, personifikująca kicz popkultury, wynaturzenie wartości, mody na piękno, młodość, jogę, nieśmiertelność, niezaspokojony apetyt na konsumpcję, święty spokój a wszystko w krzyczącym wulgarnie kontekście erotycznym.   Przejmujący jest Mammadou Goo Ba jako uchodźca, obcy, inny gdy mówi lub milczy. Zagubiony, bezsilny, tragiczny z cierpieniem uciekiniera, doświadczeniem żywych i umarłych anonimowych tysięcy spokojnie jeszcze czeka. Nie jest wściekły. Teksty nie są łatwe, pomysły dramaturgiczne oczywiste, ale świetne aktorstwo i elektryzujący, mocny efekt zestawianych obrazów działa.

Maja Kleczewska i Łukasz Chotkowskim z tekstami Elfriede Jelinek wypracowali z zespołem Teatru Powszechnego spektakl bardzo ważny. Bez względu na to, jak będzie oceniany. Ogniskuje obawy, lęki, strach wynikający bezpośrednio z doświadczanej na bieżąco rzeczywistości. Jest mocnym oskarżeniem cywilizacji Zachodu, jego krytyką. Pokazuje białego, prawicowego terrorystę ale jak narodziła się wściekłość terrorystów atakującego CHARLIE HEBDO, uczestników koncertu w Paryża, atak w Brukseli i w Nicei już nie. Ci są nieobecni. Podobnie nie ma mowy o politykach, którzy konstytuują stan rzeczy, decydują. O nich też spektakl milczy. Jakby w nas szukał ratunku. Do nas tylko się odnosił, bo wierzy, że tylko oddolnie można jeszcze coś zdziałać, zmienić.

Spektakl może wydać się chaotyczny, bo też toniemy w bełkocie informacyjnym w realu, w manipulacji medialnej, politycznej. Mówi namolnie, powtarza wprost, cytuje dokładnie to samo z przeszłości-teksty, spektakle, gesty sceniczne-bo nie chcemy słuchać, nie chcemy widzieć, nie chcemy rozumieć przesłania sztuki, brniemy w te same błędy. Jest obrazoburczy, drastyczny, przeładowany, bo przyzwyczailiśmy się  już  do brutalności i staliśmy się nieczuli, wszelkie granice dopuszczalnych okrucieństw i śmierci udostępnianych w obiegu publicznym już dawno zostały przekroczone. Trudno nas dziś czymkolwiek zainteresować, wstrząsnąć, przejąć.

Spektakl jest o Europie, o Europejczykach. Ale bez wielkich nieobecnych: polityków, którzy bezpośrednio decydują, bez terrorystów dokonujących zamachów w Europie na Europejczykach. O ich wściekłości nadal nic nie wiemy. Spektakl chce nas przekonać, że już czas najwyższy spojrzeć odważnie prawdzie w oczy, mądrze zmierzyć się z wyzwaniami trudnej codzienności, zacząć skutecznie działać. Inaczej przyjdzie przyznać, że cały dotychczasowy wysiłek cywilizacyjny poszedł na marne. A inteligencja, wiedza, kultura i sztuka, wychowanie, system wartości, samoświadomość człowieka współczesnego cywilizacji zachodniej zamieszkuje wieżę Babel. Jest tylko maską kryjącą prymitywny, naturalny instynkt przetrwania, naiwną wiarę we własną tylko boskość, podsycanie pożądania, niemożność seksualnego zaspokojenia. Niegasnący apetyt na wyjątkowość i nieśmiertelność, wzmagający się głód wrażeń, doznań, przeżyć. Podsycający nieśmiertelne pragnienie więcej, inaczej, mocniej. A my, zmanierowani, przeżarci szpanem, na granicy zdegenerowania, intelektualnie i uczuciowo niewydolni niczego nie jesteśmy się w stanie nauczyć. Wpadamy ciągle w te same koleiny i brniemy w kryzysie ku porażce. Ta sztuka jeszcze próbuje to zmienić. Porusza, poniewiera, wstrząsa resztkami wrażliwości zanikającego w nas człowieczeństwa wypieranego za naszym próżnym, pysznym przyzwoleniem z duszy i ciała.

Tymczasem zarówno przed wejściem na spektakl jak i po spektaklu wkraczamy w przestrzeń scenografii ilustrującej barłogi uchodźców, bałagan, biedę, niedostatek oraz ścianę z nazwiskami  23 tysięcy ofiar, czytamy napisane na lustrze pytanie:" jakiego sortu człowieka jesteś?" Nic się nie zmieniło. Nic się nie stało.


WŚCIEKŁOŚĆ    ELFRIEDE JELINEK


reżyseria - Maja Kleczewska
dramaturgia - Łukasz Chotkowski
scenariusz sceniczny - Maja Kleczewska, Łukasz Chotkowski
scenografia - Zbigniew Libera
kostiumy - Konrad Parol
muzyka - Cezary Duchnowski

reżyseria światła - Piotr Pieczyński przy współpracy Zbigniewa Libery i Ewy Łuczak
wideo, found footage - Ewa Łuczak
asystenci reżysera - Zofia Gustowska, Grzegorz Simborowski
asystentka scenografa - Ewa Małas
inspicjentka - Sylwia Merk

obsada: Karolina Adamczyk, Aleksandra Bożek, Anna Dzieduszycka, Magdalena Koleśnik, Kaya Kołodziejczyk, Michał Czachor, Mamadou Goo Ba, Michał Jarmicki, Mateusz Łasowski, Arkadiusz Pyć, Julian Świeżewski, Robert Wasiewicz

wtorek, 4 października 2016

EUROPA. ŚLEDZTWO KOMUNA WARSZAWA


Zapowiedzi medialne informowały, że ten taneczny spektakl, performans , projekt w zamierzeniu prowadzić będzie śledztwo w sprawie kondycji i przyszłości Europy. Wydaje się, że mimo iż premiera miała miejsce ponad dwa lata temu i wiele się musiało w międzyczasie zmienić a to, co wtedy było projekcją przyszłości mogło stać się już przeszłością, to jednak okazało się nadal aktualne. Lęki, grzechy, problemy są jeszcze poważniejsze, jeszcze się pogłębiły.

Cielesny wymiar wypowiedzi, intensywnie obecny w interesującej choreografii nie jest jednoznaczny. Na początku trzy tancerki w ścisłym, nierozerwalnym ze sobą wzajemnym związku, spięciu, konfiguracji opowiadają emocjonalnie o bliskości, wzajemności interpersonalnego oddziaływania. Kobiety zasłaniają sobie samym i wzajemnie oczy, co oznaczać może nieświadomość lub celowe niedopuszczanie do siebie rzeczywistego obrazu świata, który przeraża, funduje wzmocnione stare zagrożenia, generuje nowe.  Następnie widzimy sekwencję mikro ujęć, jak w zatrzymanym kadrze tak, że każda z nich powtarza gest poprzedniczki, co powoduje, że jeden układ choreograficzny widzimy trzy razy.  I tak sceniczna sekwencja wypowiedzi układa się w ciąg przetaczających się wzajemnych opresji. Bezpośrednia bliskość, pomoc, wspieranie jest już niemożliwa. Wyparła ją indywidualna, samodzielna, znacząca  obecność, bliskości już nie ma. Opowieść się rozwija. Każda jest katem i ofiarą, każda doświadcza i wizualizuje to samo. Nie sposób się z tego układu wycofać. Być tylko biernym, bezpiecznym obserwatorem. Trzeci niejako akt taneczny to już indywidualne, odrębne opowieści. Każda z kobiet żyje we własnym kokonie fascynacji/np. długi ślizg po polanej wodą posadzce/. Co to znaczy? Oto jest pytanie!

Konsumpcjonizm europejski to kolejne zagadnienie podjęte przez artystki. Moralny aspekt zachodniego stylu życia, który eksploatuje brutalnie bezdusznie tanią siłę robocza na dalekim wschodzie aby zadowolić, zaspokoić sztucznie podsycany popyt na dobra konsumpcyjne. Rozwarstwienie społeczne krajów Europy też powoduje, że kraje postkomunistyczne, na dorobku  kompulsywnie nabywa ubrania z second handu. Inaczej nie stać by było ludzi na kupno markowych ubrań. Ale niska ich cena powoduje , że tak jak bogaci kupują drogie towary, tak i ubodzy wpadają w korkociąg zakupów i gromadzenia zbędnych w gruncie rzeczy ubrań/ ale w domyśle też innych produktów/. Tancerki rzucają się na worki z ubraniami, podwieszonymi u powały sceny, rozcinają je, rozwiązują, by tak zdobyte ubrania nakładać warstwa na warstwę. W efekcie wyglądały karykaturalnie, brzydko, odpychająco. Ubraniowy kokon ogranicza ruchy, więzi, wynaturza. Wizualizuje absurdy cywilizacyjnych mód, rozbudzanych ponad miarę potrzeb. W trakcie werbalizują swój status quo.Pada nawet zdanie: "Mogę się dla Państwa wyskrobać", co wybrzmiewa pejoratywnie, komentuje bieżącą dyskusję o aborcji, walkę kobiet o samostanowienie, możliwość wyboru.

Taniec w swej formie nigdy nie będzie opresyjną, drastyczną wypowiedzią. Zawsze zawiera w sobie subtelność, szlachetność, precyzję ruchu, gestu, mimiki, dystans do tematu i partnera, który wyklucza bezpośrednią, wyostrzoną brutalną interakcję. Dlatego to, co zobaczyliśmy nosi znamiona zabranego głosu artystów w sprawie. Jest próbą przybliżenia, badania problemów, które artyści uznali za kluczowe, ważne. Dla nich samych, jak i dla nas widzów. Tancerki przekazały swoje obawy, spostrzeżenia w spektaklu, teraz czas na nas, by tę wrażliwość ekspresji twórczej zderzyć ze swoją wrażliwością, doświadczeniem, oglądem, rozumieniem świata.

Moralny aspekt naszego stylu życia, który jest oparty na wyzysku wymaga przemyślenia.  Metki na ubraniach markowych, np.: MADE IN CHINA, PRODUKT OF FRANCE  i bardzo wysoka cena wcale nie wynikająca z jakości produktu ale marki zapewniająca wysokie zyski producentom wyraźnie sygnalizuje, że kupując jesteśmy współwinni procederowi zaniżania kosztów siły roboczej. Stawki płac robotników są głodowe. Szokująco niskie w porównaniu z płacami danej branży w Europie.

Końcowym akcentem było wyznaczanie ubraniami granic poszczególnych państw kontynentu, gdzie ostatnim ogniwem stało się gołe ciało tancerki. A więc problem uprzedmiotowienia człowieka, zderzenia bogactwa z biedą. Problem wyznaczenia moralnych granic naszej egzystencji. Ale to tak naprawdę zależy od nas samych, naszego charakteru, potrzeb,  kręgosłupa moralnego. Sprawdzenia na ile jesteśmy silni, by nie ulegać odruchom stadnym, trendom mód, naciskom swoich słabości. Gdy poprzez gromadzenie dóbr zagłuszamy kompleksy,  rekompensujemy głód uczuć i poczucia bezpieczeństwa. Wypełniamy pustkę duchową, nudę egzystencjalną.

To nie była mocna, szokująca, bulwersująca projekcja grzechów, zbrodni Europy. Raczej rozpoznawcze, prewencyjne śledztwo, które nadal powinno trwać.

EUROPA. ŚLEDZTWO

choreografia: Magda Jędra, Weronika Pelczyńska, Iza Szostak
dramaturgia: Agata Szczęśniak
realizacja świateł: Karolina Gębska
scenografia: Wojciech Pustoła

premiera: 11–13 lipca 2014

FRANKENSTEIN TEATR SYRENA


FRANKENSTEIN w reżyserii Bogusława Lindy w Teatrze Syrena opowiada historię, którą w zasadzie każdy z nas dobrze zna. Głównie z filmu. Wersja teatralna oferuje nam wiele wrażeń. Dobrze wiemy, że spotkanie z żywą materią spektaklu ma wymiar szczególnego doświadczenia: bezpośredniego oddziaływania, zaskoczenia, metafory i skrótu, pobudzania, uruchomiania wyobraźni, drażnienia zmysłów. I tak jest też w tym wypadku. Sztuka jest doskonale przemyślana pod względem wizualnym, dostosowana do przyzwyczajeń, nawyków percepcji współczesnego człowieka, który nadaje szczególne znaczenie temu co widzi. Najpierw dostrzega obraz i jeśli go zainteresuje, brnie w treść, przesłanie, sens. W tym wypadku to narracja plastyczna jest wiodąca. Odnieść można wrażenie, że mamy do czynienia z barwnym, wielkowymiarowym komiksem dla dorosłych. Hipnotyzujące swą urodą obrazy przykuwają szczególną uwagę. Sceny są krótkie, intensywne, zróżnicowane, z lapidarnym tekstem komunikatem o wyrazistym znaczeniu ale niekoniecznie wystarczająco jasnym ciągiem logicznym jego znaczeń, z ilustrującym kontekst, tworzącym nastrój, komentującym narrację światłem, z bardzo mocnym muzycznym brzmieniem pomiędzy kolejnymi scenami. Tak utkana opowieść o cudzie kreacji, człowieczeństwie, miłości wypełniająca pustą przestrzeń sceny, wyłożonej bladymi kafelkami, co pozwala dodatkowo na projekcje ściennych animacji, redukujący rekwizyty do niezbędnego minimum znaku, akcentu jest bardzo atrakcyjna, czytelna. Otrzymujemy wyczyszczone ze zbędnego szczegółu odrębne, wysublimowane estetycznie czyste kadry, które uwodzą wdziękiem, pięknem, epatują brutalnością, drapieżnością,  oszałamiają prowokowanym nastrojem kompozycji barw, dźwięku i światła, charakteryzacji i kostiumu budującego portret psychologiczny postaci. Wyrafinowanie powściągliwa ale bogata forma dominuje. Treść podąża za nią podporządkowana, często niewypowiedziana. Budujemy ją w sobie sami.

Dobrze wiemy, o czym to jest. O pysze człowieka by dorównać stwórcy w akcie tworzenia, akcie dawania życia. O odpowiedzialności naukowca, artysty za swoje dzieło, rodzica za dziecko, człowieka za człowieka. O samotności, gdy nie potrafi , nie chce komunikować się  z otoczeniem, z osobami, które kocha, są mu najbliższe, jak mało o nich wie, jak mało się z nimi liczy skupiony egoistycznie na sobie samym. I najważniejsze chyba jeszcze- to jest o tym potworze, który każdy z nas w sobie samym stwarza, buduje, lepi i nadaje mu żywot własny.  O tej mrocznej, indywidualnej strefie mroku naszego ciała i ducha. Interesujące jest to, że doktor Frankenstein i stworzony przez niego Potwór to jednia dwóch przeciwieństw, dwóch natur, dwóch odrębnych bytów, postaw. Jak ogień i woda, przeciwne żywioły. Ciało i dusza, dobro i zło, rodzic i dziecko, kobieta i mężczyzna, jak człowiek i wynik jego pracy twórczej. To przenikanie się, uzupełnianie światów odrębnych, wydawać by się mogło obcych swojej naturze, a jednak komplementarnych jest tu oczywiste. Doktor i potwór noszą identyczne płaszcze. Potwór jest przeciwieństwem doktora. Fizycznie wizualizuje świat duchowy, osobowościowy doktora w istocie jest dobrym człowiekiem pragnącym miłości, bliskości, uwagi, zainteresowania.  Dzięki ślepcowi uczy się i rozwija, doskonali. Jest pracowity. Jego twórca ma piękną, idealną, młodą, silną powierzchowność i pustkę emocjonalną w sobie, wykazuje brak empatii, zrozumienia, uwagi dla innych. I jeszcze istotne są tu relacje jednostki ze światem, tego świata naturą, która ocenia człowieka po pozorach, zgodnie z pierwszym wrażeniem, przywiązuje wagę do wyglądu i brutalnie odrzuca wszystkich, którzy  budzą strach, są obcy, inni. Reaguje w instynktownym zalęknieniu, zagrożeniu agresją. Bezrefleksyjnie, automatycznie, bezwzględnie. Brutalnie.

Potwór, dzieło doktora Frankensteina, grany przez Eryka Lubosa pozwala i nam, widzom, przejść wszystkie odmiany uczuć do odrażającej, brutalnej, pierwotnej siły INNEGO, dojrzewającego do pełnego, głębokiego człowieczeństwa, od awersji, odrzucenia, wyparcia do zainteresowania jego przemianą wywołanej rozwojem duchowym, intelektualnym, emocjonalnym. Od negatywu do pozytywu. Od zwierzęcej natury istoty pierwotnej, prymitywnej do czułego brzydala, którego lubimy. Oswajamy tym samym INNEGO w sobie samych. Nasze nastawienie ewoluuje, zmienia się. Odwrotny proces dotyczy doktora.  Od podziwu, dumy, poczucia satysfakcji przechodzimy  po głębszym poznaniu jego charakteru, do rozczarowania, potępienia, prawie odrzucenia. Potwora zaczynamy lubić i rozumieć, doktora nie znosić i  traktować jak egocentrycznego, lekkomyślnego naukowca wyalienowanego z życia społecznego, który się nie liczy z uczuciami innych.

Taką niezwykłą metamorfozę uczuć do postaci scenicznej mógł wyzwolić tylko Eryk Lubos. Ma w sobie coś naturalnie dzikiego, nieprzewidywalnego. Połączenie drapieżności z czułością. Siłę i kruchość rodzącą współczucie. Zimny instynkt  zwierzęcy i ciepło serdecznego człowieka. Ambiwalencję, wahanie, boksowanie między duchem i ciałem. Nieporadność, niepewność emocjonalną w kontrze z fizyczną tężyzną. Odpychanie i przyciąganie jednocześnie. Wyzwala lęk i empatię. Budzi niepokój i fascynację.

Doktor Frankenstein kreowany przez Wojciecha Zielińskiego nie elektryzuje. Psychologicznie niespójny, niewiarygodny zaskakuje niekonsekwencją zachowania, sposobem uzasadniania logiki postępowania postaci. To miał być dumny z siebie naukowiec erudyta, egotyczny, narcystyczny młody człowiek.  Domyślamy się, że ma grać mężczyznę niestabilnego emocjonalnie, uczuciowo. Niezdolnego do miłości do ojca, brata, narzeczonej.  Nielojalnego, nieobliczalnego, nieodpowiedzialnego szaleńca. Zawodzi jako członek społeczności, w której życiu nie potrafi funkcjonować. Nie pociąga, nie fascynuje jego osobowość. A priori interesuje. Wiele o jego naturze i usposobieniu dopowiadamy sobie sami. Zastanawiający jest stosunek do tego, co sam stworzył. Interesuje go jego dzieło tylko do momentu osiągnięcia zamierzonego celu/ożywienia Potwora/. Później opuszcza go, porzuca, w ogóle nie interesuje się tym, co z eksperymentu wyniknie, jakie będą tego skutki. Doktor jest niedojrzałym człowiekiem.  Jakby zagubionym, nieobecnym, wycofanym. Egocentrykiem żyjącym w swoim świecie.

Spektakl jest atrakcyjny wizualnie. Plastyczny, dynamiczny, przejrzysty. Prosty. Mocna obecność Eryka Lubosa, Jerzego Radziwiłowicza i Tomasza Sapryka kompensuje braki warsztatowe pozostałych aktorów, błędy logiczne adaptacji, psychologiczne niekonsekwencje postaci scenicznych. Najważniejszy jest obraz zdeterminowanego czułego barbarzyńcy, pięknego wewnętrznie Potwora, który świadomie, z uporem dojrzewając do odpowiedzialności dojrzałego człowieka przejmuje kontrolę nad swym marnotrawnym stwórcą. Obaj razem dopiero są kompletni, nie mogą żyć bez siebie. Okaleczeni, niedoskonali, samotni po stracie ukochanych osób- okaleczony emocjonalnie geniusz i pewny siebie czuły prostak-zdani wyłącznie na siebie, podążając w nieznanym kierunku, w nieznaną przyszłość są do szpiku kości naprawdę prawdziwie ludzcy.  


FRANKENSTEIN

autor: Nick Dear na podstawie powieści Mary Shelley

reżyseria: Bogusław Linda
scenografia: Jagna Janicka
kostiumy: Hanna Szymczak
choreografia i reżyseria ruchu scenicznego: Jarosław Staniek
muzyka: Michał Lorenc
zespół:
Marta Stanisławska-Maślanka (cymbały)
Piotr Maślanka (perkusja)
Robert Siwak (perkusja)
Iwona Rapacz (wiolonczela)
Małgorzata Szarlik (skrzypce)
Michał Woźniak (kontrabas)
Tomasz Ogrodowczyk (głosy zwierząt)
Eryk Lubos (wokaliza)
obsada między innymi: Eryk Lubos, Jerzy Radziwiłowicz, Tomasz Sapryk, Wojciech Zieliński, Katarzyna Zawadzka, Katarzyna Zielonka, Dorota Gorjainow

premiera: 1.03.2016

zdjęcie: materiały Teatru Syrena