piątek, 30 sierpnia 2013

Tomasz Janowski dyrektorem Biura Kultury w Warszawie

Czy obywateli, widzów teatralnych, winno interesować życie polityczne stolicy? Z pozoru nie, jednak decyzje polityków i nominowanych przez nich urzędników mają duży wpływ na kondycję i funkcjonowanie teatrów. Ważne jest, kto decyduje, jakie ma zdolności i kompetencje, jaką ma wizję sprawowania swojej misji. 

Najpierw to my wyborcy decydujemy w wyborach bezpośrednich kto będzie prezydentem miasta. Prezydent decyduje na jakich zasadach wybiera dyrektora Biura Kultury. Dyrektor określa finansowanie i zasady wyboru dyrektorów teatrów. Ci decydują kogo zatrudniają i co wystawiają. Na końcu jest artysta z kondycją talentu w bieżącej chwili.  Tu pojawia się krytyk spychany do kąta promocji i marketingu, mający coraz mniejszy wpływ na ocenę pracy artystów i teatrów. I znów pojawia się wyborca, widz, który decyduje do jakiego teatru pójść, na co/kogo kupić bilet. Mamy więc wpływ na to, co się dzieje w teatrach.
 

Biuro Kultury m.st. Warszawy ma nowego dyrektora, Tomasza Janowskiego. Pod presją referendum, mającego się odbyć 13 października 2013r., Hanna Gronkiewicz-Waltz zdecydowała się na zmiany personalne w ratuszu. Tak polityka wpływa na życie teatralne stolicy a nie tylko względy czysto merytorycznej oceny pracy Marka Kraszewskiego, dotychczasowego p.o. dyrektora Biura Kultury.

Czekano sześć lat, by w ciągu jednego dnia, raptem, stosując procedury konkursowe, w dodatku jasne, przejrzyste, skuteczne, wybrać przez wiarygodnych, akceptowanych jurorów/16-stu!!/, nominata z wyższym wykształceniem i to nie „pełniącego obowiązki” a o silnej pozycji już na wejściu. Fakt, że świetnie orientuje się w sprawach warszawskiej kultury, był wicedyrektorem TR Warszawa, ma doświadczenie w pracy w Instytucie Adama Mickiewicza /kierownik wydziału komunikacji/, był menedżerem programu Polska Arts Edinburgh, prezentującego polskie spektakle na edynburskim festiwalu Fringe, pracował w reklamie /agencje BBDO i Upstairs Young/ miał istotny wpływ na  wybór Tomasza Janowskiego na to stanowisko, które ten spodziewa się objąć już w październiku. Priorytetowym zadaniem będzie wdrożenie Programu Rozwoju Kultury 2020.

Życzę nowemu dyrektorowi jak najlepiej. Poprzedniemu też życzyłam. Cóż z tego? Nie ma to żadnego znaczenia. I nie będzie miało. Ważne, co dyrektorzy na tym stanowisku robią lub czego nie robią. Jak są uwikłani w  politykę, w jakim stopniu ograniczeni reżimem budżetu, jakie mają przygotowanie do sprawowania stanowiska, jakie mają zdolności interpersonalne, jak są kreatywni, otwarci. Jaką mają wizję/czy w ogóle ją mają/, jakie zdolności organizacyjne wykazują, by służyć kulturze. By ratować i rozwijać teatr.

Zmiany w kulturze, teatrach następują już od dawna. Nowy dyrektor BK je tylko uwiarygodni. Uspokoi nastroje. Tak przedstawi argumenty, że unieważni szczebiotanie oponentów. Przecież to takie proste dla profesjonalisty! Należy obserwować wystąpienia Tomasza Janowskiego, analizować uzasadnienia podejmowanych decyzji. Najważniejszy, najlepiej „sprzedający się" argument to ten, że inaczej się nie da rozwiązać problemów, bo nie ma pieniędzy, środków, możliwości /już Janowski go puścił w obieg/. Pieniądze, przepisy, okoliczności, kontekst miejsca i czasu, polityka światowa- mapa drogowa wszelkich działań nowego dyrektora jest już wyznaczona. My obserwować będziemy tylko jej wirtualną, pijarowską wizualizację. Real już mamy. Chodzi o to, by się z nim opinia publiczna bezkrwawo pogodziła. Bo cięcia, ograniczenia, roszady , zmiany profilu widowni, repertuaru i obsad już się dokonują. Już krew się leje. Nowa krew w ratuszu ma przynieść skuteczne znieczulenie. Takie są oczekiwania. Z praktyki wiemy, że jest to możliwe. Czary pijaru działają.

Najważniejsze dla mnie wydaje się ocalenie teatru artystycznego, tego kulturotwórczego. Ten rozrywkowo- komercyjny sam się wyżywi/obecnie też jest dotowany/. Bulwersujące? Wcale nie. Bulwersujące do bólu jest kurczenie się  możliwości teatralnej kreacji. Wszystko karleje, łasi się i dusi osiągając poziom przeciętności i błahostki. Ale tak to jest gdy z dalekosiężnym planem, programem dla kultury wygrywa krótkotrwała polityka. Zamiast poziomu artystycznego ważna jest pełna widownia i maksymalizacja wpływów z biletów. Gdy w teatrze zamiast artysty decyduje urzędnik. Zamiast krytyka o teatrze, sztuce wypowiada się/informuje, omawia, promuje, kłóci się z krytykami/ pijar teatru. I ma ostatnie słowo. Dekonstrukcja teatru dokonuje się nie tylko na scenie ale także na zapleczu administracyjnym, w sferze zarządzania na różnych szczeblach sprawowanych przez urzędników stanowisk.

Zaczyna się nowy sezon teatralny. Oczywiście teatry grają, niektóre nawet w czasie wakacji /to już na szczęście norma/. Jest na co do teatru pójść. Ale czy jest co przeżywać, o czym myśleć? Nie martwię się. My, widzowie, do teatru chodzimy. A urzędnicy? Czy chodzą do teatru? Jak często? Zaproszenia na pewno dostają. 



Warto przeczytać: Warszawa. Plany szefa Biura Kultury: Program Rozwoju Kultury, reforma teatrów  http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/167861.html






 


 


niedziela, 25 sierpnia 2013

Wysocka zamiast fortepianu, Zadara zamiast Chopina, "Chopin bez fortepianu"


Michał Zadara: "Chopin bez fortepianu” to bezczelność
fragment plakatu zapowiadającego spektakl "Chopin bez fortepianu"



Środa, 21sierpnia 2013roku. Deszczowy, letni wieczór. Studio koncertowe Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego. IX Międzynarodowy  Festiwal Muzyczny "Chopin i jego Europa". To był trzeci spektakl jaki się w ogóle odbył. I być może ostatni. Zaistniał jako artystyczny event eksperymentalny, chopinowska ciekawostka teatralno-muzyczna, szalony performans w postdramatycznym guście. Monodram. Ale udało się, zobaczyliśmy "Chopina bez fortepianu" w Warszawie z wybrzmiewającymi koncertami /e-moll op.11 i f-moll op.21/ w tle w wykonaniu Polskiej Orkiestry Radiowej pod batutą Jacka Kaspszyka. Tak, najpierw widzieliśmy szalejącą na scenie Barbarę Wysocką, dopiero potem docierały do nas słowa przez nią modulowane intonacyjnie z mocą brzmienia fortepianu. Tak, słowo było najważniejsze. To ono przykuwało uwagę, kierowało myśl, pobudzało czucie.  Barbara Wysocka wystąpiła w roli dynamicznego instrumentu dekonstruującego dotychczasowy konwencjonalny, percepcyjny kontakt z muzyką.

 
foto: fot. Natalia Kabanow


Fortepian statysta milczał jak zaklęty, ubezwłasnowolniony niewolnik słowa, które odebrało mu głos. Jak wyrwane, martwe serce Chopina z Koncertów fortepianowych. Nie wydobyto z niego ani jednego dźwięku. Pozostał sprzętem scenicznym, nieporuszonym, połyskującym, czarnym , pokonanym monstrum. Cóż znaczy bez Chopina? Trupem się jawił smutnym, pokonanym widmem, powidokiem muzyki , zjawą fortepianu Chopina roztrzaskanego o warszawski bruk. Wykorzystany instrumentalnie, choć personifikująco, stał się symbolem, punktem odniesienia, ekranem, sprzętem, postumentem, obiektem opresji. Nie był źródłem muzyki ale niemą kolubryną jak grób ciemny, połyskujący tajemnicy czarem. Jak trumna. Pułapka. Świadek eksperymentu. Ofiara. Ofiara słów. Ofiara artystycznego ego.



Słowa, słowa, słowa. Słowa Chopina. Słowa o Chopinie. Słowa o jego muzyce. Słowa o jej roli, znaczeniu, odbiorze. Historyczne klisze interpretacyjne. Słowem przegadane, zanudzone, w poprzek muzyce. Słowa unieważniające muzykę, dekonstruujące koncerty Chopina koncertowo. Scenariusz - literacką transkrypcję partii fortepianu - napisali wspólnie Zadara i Wysocka. Tekst powstał na podstawie wywiadów z pianistami, prac muzykologicznych, biografii i korespondencji Chopina oraz dzieł filozoficznych i teoretycznych.  Jest werbalnym odpowiednikiem partii fortepianowej, przewodnikiem po koncertach, ich opisem i komentarzem do nich. Struktura tekstu tego spektaklu odpowiada kompozycji koncertów.



W efekcie muzyka została ubezwłasnowolniona przez słowo o brzmieniu na tym samym nudnym, monotonnym , wysokim tonie patosu. Słowo ośmieszyło patos interpretacyjny muzyki Chopina. Słowo nie wyśpiewane. Słowo wypowiedziane, wykrzyczane jako dźwięk zapisu nutowego.  Słowo jako nośnik informacji dla komunikacji. Słowo triumfowało. A tam, gdzie słowo triumfuje , muzyka mu się podporządkowuje.


Multimedialna Instalacja "Upadły fortepian" autorstwa Aleksandra Janickiego na skwerze obok Teatru Słowackiego


Karkołomny to pomysł, ale jak rozwojowy! I optymistyczny w przekazie. Nie trzeba umieć grać na fortepianie, by móc przedstawić swoją interpretację. Można to zrobić inaczej. Jak? Możliwości jest mnóstwo.  Dźwięk nut może zastąpić dźwięk słów, to już wiemy.  Drzwi wszelkich konwenansów, kanonów zostały wyważone. W kolejce czekają inni. Też chcą zagrać Chopina na instrumencie swojego zawodu. Też chcą zwrócić na siebie uwagę. Czemu nie.  Chopin byłby z nas dumny! Polak potrafił! Ale nie tylko Polak. 30 sierpnia w Filharmonii Narodowej w Warszawie odbędzie  recital Diny Yoffe /laureatka konkursu chopinowskiego/, która wykona oba Koncerty fortepianowe Chopina w wersji na fortepian solo. Muzyka koncertu  zostanie zredukowana do jednego instrumentu. Jeśli zobaczyliśmy Chopina bez fortepianu, trzeba zobaczyć Chopina bez orkiestry.



Muzyka zredukowana do słów, nieudacznych argumentów konkretu, redukuje Chopina do pomysłu inscenizacyjnego Wysockiej i Zadary. Wiem, to żart, dowcip. Bezczelny i obrazoburczy. Szalony, artystyczny event. Jeden jedyny w Warszawie. To nie był tylko Chopin i jego muzyka. To była wariacja na temat   Chopina i jego muzyki.


Michał Zadara o koncepcji spektaklu powiedział: „Oba koncerty uwodzą słuchacza swoją elegancją i wdziękiem. W Polsce są one świętością narodową. (…) Chciałem podjąć rozmowę z tymi utworami, nie niszcząc ich: stąd pomysł zastąpienia fortepianu ludzkim głosem i tekstem. Fortepian u Chopina jest ważny jak u żadnego innego kompozytora, jest on centrum całego kosmosu chopinowskiego. Zastępując fortepian tekstem i głosem, fundamentalnie zmieniamy te utwory, ciągle pozostając blisko oryginału.” Nie wierzmy artystom. Zawsze sprawdzajmy ich deklaracje, pomysły, realizacje. A to wymaga naszej aktywności, zaangażowania, swoistej odwagi. Myślę, że warto. Warto konfrontować naszą wrażliwość, naszą wiedzę, nasze oczekiwania z propozycją artystów. W tym wypadku pozornie wszystko jest "blisko oryginału", ale niestety nie brzmi jak oryginał. W żadnym razie. Pomysł formalny nie przełożył się na rozszerzenie percepcyjnego odbioru muzyki Chopina. Stała się ona jedynie pretekstem do prezentacji poglądów artystów na jej temat i roli jaką pełni w obiegu społecznym, ujęciu historycznym, artystycznym. Zadara z Wysocką nie tylko eliminują fortepian, jego brzmienie, zapis nutowy. Kastrują muzykę Chopina , pozbawiają serca i ducha, proponując w zamian wybiórczy, autorski zapis słowny. To tylko wypowiedź Zadara-Wysocka z brzmieniem okaleczonych koncertów fortepianowych w tle.    


Donoszę, że się podobało. Klaskano, skandowano, przywoływano po wielokroć artystów na scenę. Rzeczywiście, wysiłek aktorki był ogromny, tytaniczny. Aby zagłuszyć, zneutralizować  koncerty fortepianowe Chopina trzeba było wykazać nie byle jaki determinizm ideowy i siłowy. Praca została wykonana i zaliczona. Barbara Wysocka w srebrnej sukni koncertowej sprofanowanej puchową krwistą kurteczką , w czarnych lakierowanych szpilkach wbijała się w partyturę Chopina. Dominowała, podobnie jak wypowiadane przez nią słowa. Donoszę, że reżyser Michał Zadara nie zmienił swojego wizerunkowego status quo: jak zwykle najbardziej zadowolony widz na scenie, w T-shircie, dżinsach i adidasach /ale bez puszki z napojem/. Dyrygent  Jacek Kasprzyk z Orkiestrą Polskiego Radia, drugoplanowi wykonawcy z przyzwolenia, pozostali w cieniu. Fortepian, pozbawiony głosu, nie miał nawet możliwości wyboru, nie mógł się buntować, zaprotestować. Muzyka Chopina okaleczona , bez serca, tym bardziej. Słowo jej nie wyniosło na nowy, interpretacyjniy wyższy poziom. Jednak słowa muszą zamilknąć, by Chopin ze swoją dla nas muzyką pozostał sobą. By nie stał się swoją karykaturą , wynaturzeniem, namiastką. Błahostką. Fałszem, fanaberią nowatorskiego pomysłu mamiącym. No może na jeden wieczór. I dosyć.




Festiwal "Chopin i jego Europa"

foto: fot. Natalia Kabanow/Centrala




7.11.2013r. Krakowskie Biuro Festiwalowe poinformowało, że w programie 6. Boskiej Komedii /8-15.12.2013r./znalazł się eksperymentalny performance "Chopin bez fortepianu" Michała Zadary. Tak więc kolejny raz będzie można obejrzeć, usłyszeć, przeżyć ten wyjątkowy spektakl. 








12.04.2014 r. Spktakl otrzymał Grand Prix KONTRAPUNKTU w Szczecinie
6.10.2014 r. Główna nagroda PRAPREMIER w Bydgoszczy

11.11.2014r. udział w Festiwal Sztuki Reżyserskiej Interpretacje

wtorek, 20 sierpnia 2013

„Chopin bez fortepianu” zagra na „Chopin i jego Europa”




Już jutro, 21 sierpnia 2013r. o godz. 21.00 w Studiu Koncertowym Polskiego Radia imienia Witolda Lutosławskiego w Warszawie w ramach IX Międzynarodowego Festiwalu Muzycznego "Chopin i jego Europa" będzie można obejrzeć wykreowany przez dyrygenta Jacka Kaspszyka, aktorkę Barbarę Wysocką i reżysera Michała Zadarę w marcu tego roku spektakl "Chopin bez fortepianu". Na scenie towarzyszyć im będzie Polska Orkiestra Radiowa.

Myślę, że warto obejrzeć ten eksperymentalny, nowatorski i jedyny w swoim rodzaju performance zastępujący nuty słowami, grą aktorską, kreacją teatralną. Partie fortepianu obu koncertów Chopina zostaną wypowiedziane, zagadane, słowem wyrażone, dopowiedziane. Trudno w to uwierzyć, dlatego trzeba samemu to zobaczyć. Mówi się, że tam gdzie słowa się kończą, zaczyna się muzyka. Tym razem tak prawdopodobnie nie będzie. Jaki to przedstawienie ma sens, jakich emocji dostarczy, jakie uczucia wzbudzi? Jestem ciekawa. I bardzo sceptycznie do tego eksperymentu nastawiona. A jednak się wybieram, chcę się przekonać osobiście. Chcę sama to sprawdzić, by nie przegapić doświadczenia wyjątkowego, karkołomnego już w samym zamyśle.

Koncerty Chopina grają we mnie, bo je znam. A jednak za każdym razem, kiedy je słyszę budzą równie intensywne emocje. Nigdy mi się nie znudzą. Być może ta teatralna ekspozycja będzie kolejną interpretacją, wariacją na temat. Być może poszerzy mój sposób odbierania , odczuwania muzyki. Być może mnie nie zdenerwuje, nie zirytuje, nie rozsierdzi. Nuty inspirujące słowa, przywołujące konteksty, zdarzenia z przeszłości, nadające rozszerzone znaczenia. Oby nie wydarły serca muzyce Chopina. Nie okaleczyły jej, nie pozbawiły mocy piękna i nieśmiertelności. Nie stały się skazą, zgrzytem , obciążeniem pamięci.

Ech, te eksperymenty teatralne! Kompozycyjno-formalne. Czy niosą nowe, świeże spojrzenie, ważną informację, nowe czucie na nowe czasy? Czy są nowoczesnym szkiełkiem i okiem  mającym wzmocnić naszą duchowość nadszarpniętą, sponiewieraną i wypieraną z naszego wiecznie pięknego i młodego ciała, ze słownika pojęć? Czy coś znaczą poza znaczeniem nowych czasów, nowej percepcji i recepcji?

Intuicyjnie czuję i myślę, że nic nie zastąpi mi tylko muzycznego brzmienia koncertów Chopina. Żadne cudne, mądre słowo. Żadna kreacja aktorska, koncepcja reżyserska. Bo na początku była muzyka Chopina we mnie. Wynosząca na takie poziomy emocji, przyjemności jakby nie potrzebowała już niczego więcej do wyrażenia czucia kompozytora i samej siebie.  Zapis nut, kontekst tego zapisu wydaje się przy tej pojemności interpretacyjnej muzyki zbędnym balastem, wariactwem scenicznym, eksperymentem na dziele dopiętym, skończonym, żyjącym bytem niezależnym.

Chopin bez fortepianu? Brzmienie nut zastąpione brzmieniem słów? Tak, wiem, bez miłości też można żyć.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Och Teatr! Ach Weekend z R.!




Macie ciężki dzień, tydzień? W domu, pracy? Trzeba to zmęczenie tempem życia,  znużenie codziennością zneutralizować. Trzeba wrzucić siebie na luz, złapać oddech, nabrać dystansu, wprowadzić się w stan zbawiennego rozbawienia . Dobry, kulturalny, sprzyjający rozluźnieniu klimat, gwarantowany  przyzwoity poziom pilnie oczekiwany! Może pójdźmy do teatru? Czemu nie. Tylko na co?
Może "Weekend z R." w Och Teatrze w reżyserii Krystyny Jandy to ten cukiereczek, wata cukrowa, lód na patyku, kawałek tortu, kieliszek wina, który zneutralizuje niepożądany osad trudnej codzienności? A więc chodźmy! Zasługujemy na  relaks, odpoczynek od spraw większego kalibru. Witaj cudowna chwilo zapomnienia, zatracenia się w radości czerpania z perfekcyjnie, lekko ale precyzyjnie zagranej farsy.
Od pierwszych chwil ta sztuka widza zawłaszcza, uwodzi i nie puszcza do końca. Powoduje, że zapomina się o wszystkim, co nie dotyczy spektaklu. Ten rozgrywa się w zawrotnie wirującym tempie, gdzie wydarzenie goni wydarzenie, w dynamicznie rozwijającej się  akcji. Ujmująco, czarująco wystylizowane przedstawienie charakterystycznie, bez zbytnich przerysowań zagrane, wygrywa wszystko w ustalonej z góry konwencji konsekwentnie wykreowanej, poprowadzonej, dopiętej. Czas płynie gładko, niepostrzeżenie. A my w nim zanurzeni po uszy jak na bezbolesnej sesji rewitalizacyjnej, znieczuleni, dajemy się ponieść emocjom.
Śmieją się młodzi i starzy , single, pary i gromadnie przybyli. Wszyscy bez wyjątku za sprawą sztuki stają się wspólnotą radosną, odprężoną, odruchowo prychającą głośnymi salwami zadowolenia i aprobaty. Od początku do końca. Pozytywna energia spektaklu udziela się wszystkim bez reszty. Sztuka rozbawiania. Sztuka szarżowania farsą. Zabawa konwencją. Bezpieczną, kontrolowaną, rozpoznawalną.

A przecież treść nie jest ważna. Błaha, przewidywalna, banalna, właściwie dobrze jest nam znana. A przecież forma nie jest zaskakująca. Anachroniczna, dokładnie podkreślająca osobowość i tożsamość postaci, charakterystykę umownego miejsca. Adekwatna. To precyzja decyduje o wszystkim. Zgranie zespołu, wyczucie konwencji, poziom wykonania. Wszystko gra. Nic więc dziwnego, że i publiczność od razu dostraja się do sytuacji scenicznej i czerpie z niej ile się da. Stąd pełna satysfakcja, pełnia szczęścia   wynikająca  z działania uzdrawiającej siły sztuki wspaniale napisanej, zagranej i wyreżyserowanej.
Zabawa trwa. Niepostrzeżenie unieważnia wszystkie smętki, trudy, stresy i grymasy. Resetuje umysł. Odpręża ciało.  Neutralizuje przygnębienie i zmęczenie. Widz doświadcza cudownego wpływu sztuki na poprawę nastroju, bez względu na osobiste, właściwe mu poczucie humoru. Terapia śmiechem trwa. Terapia teatrem działa. Seans uzdrawiającego spektaklu czaruje, uwodzi, bawi. Nie możemy żądać więcej.
 Och, nareszcie rozrywkowy  wieczór. Och, świetna teatralna rozrywka. Aha, na przyzwoitym poziomie. "Weekend  z R." w Och-Teatrze. Chwilo weekendowa z R. trwaj!
WEEKEND Z R.   Robin Hawdon
Utwór: Weekend z kochankiem (Robin Hawdon)
Miejsce premiery: OCH-Teatr Warszawa
Data premiery: 2010-11-27
Reżyseria: Krystyna Janda
Przekład: Elżbieta Woźniak
Scenografia: Maciej Maria Putowski
Kostiumy: Tomasz Ossoliński
Światło: Dariusz Kuc
Konsultacja: Karolina Sofulak
Asystent scenografa: Małgorzata Domańska
  
Obsada:
Clarice - Krystyna Janda
R. (czyli Roger, jej mąż) - Lech Łotocki, Cezary Żak
Daisie, jej najlepsza przyjaciółka - Katarzyna Gniewkowska, Aleksandra Justa
R. (czyli Roberto, jej włoski kochanek) - Piotr Borowski
R. (czyli Bob, mąż Daisie) - Piotr Machalica
R. (czyli Rodney, modny projektant wnętrz) - Rafał Mohr, Jacek Poniedziałek

piątek, 16 sierpnia 2013

Sławomir Mrożek





"Autor nie zawsze jest świadomy tego, co pisze, składa sobie i składa, dopóki się nie złoży. Potem ta składanka może go nawet zaskoczyć. Potem podpisuje "Sławomir Mrożek" i wysyła do druku.” *


W dniu 15 sierpnia 2013 roku we francuskiej Nicei w wieku 83 lat zmarł polski dramatopisarz, prozaik felietonista i rysownik Sławomir Mrożek. Zgodnie z jego wolą zostanie pochowany w Krakowie.

Sławomir Mrożek urodził się 29 czerwca 1930 r. w Borzęcinie koło Krakowa. Po wojnie rozpoczął studia na kilku kierunkach. Żadnego nie ukończył. Zaczął za to współpracować m.in. z "Dziennikiem Polskim", "Szpilkami", "Po prostu", "Nową Kulturą".

Debiutował wydanymi w 1953 roku zbiorami opowiadań: "Opowiadania z Trzmielowej Góry" oraz "Półpancerze praktyczne”. Jego pierwszą sztuką teatralną był dramat "Policja", wydany w 1958 r. Dramat "Tango" z 1964 r. przyniósł Mrożkowi światową sławę. Napisał między innymi „Emigrantów”w 1974 r., „Miłość na Krymie” w 1993r./w repertuarze Teatru Narodowego w Warszawie/. Ostatnie sztuki to „Wielebni” z 2000r., „Piękny widok” z 2000r., skecz "Mołotow", który jako słuchowisko nagrało Polskie Radio , i „Karnawał, czyli pierwsza żona Adama” z 2013r/w repertuarze Teatru Polskiego w Warszawie/.

W 1963 roku wyemigrował. W następnych latach mieszkał we Francji (w Paryżu), następnie osiadł w Stanach Zjednoczonych, Niemczech, Włoszech i Meksyku. Do Polski wrócił w 1996 roku. Od 2008 roku Sławomir Mrożek wraz z żoną mieszkał w Nicei.

W 2002 przeżył udar mózgu, którego wynikiem była afazja. Utracił wtedy możliwość posługiwania się językiem zarówno w mowie, jak i w piśmie. Dzięki terapii odzyskał zdolność pisania i mówienia. Efektem walki z chorobą jest jego autobiografia "Baltazar. Autobiografia", która ukazała się w 2006 r. W 2010 r. ukazał się pierwszy tom "Dziennika" obejmujący lata 1962 - 1969. Uchodził za człowieka bardzo zamkniętego w sobie, małomównego. Unikał wywiadów.

Twórczość Mrożka skrzy się inteligencją, dowcipem, przewrotnością. W swojej twórczości tropi absurdy i romantyczne stereotypy zakorzenione w mentalności Polaków . Do języka na stałe weszło określenie "jak z Mrożka”, puentujące szczególnie bezsensowne, wynaturzone aspekty codzienności. Bardzo często tak bywa, że sztuka w twórcy wyzwala tę odwagę, której w życiu nie ma. Mrożkowi twórczość była potrzebna do pełnego wyrażania siebie. Wyrażając siebie charakteryzował świat mu współczesny i nas Polaków. O sobie powiedział: "Składam się z wyobraźni i nicości. To znaczy, że nawet kiedy zniknie wyobraźnia, coś jeszcze za mnie zostanie".

Mam nadzieję, że sztuka Sławomira Mrożka przetrwa. A tęsknota za Nim w Niej uwięzionym nigdy nie wygaśnie. Non omnis moriar. Ale o to musimy postarać się my, żywi. Aktywnie, mądrze, konsekwentnie. Czy zechce nam się chcieć?

Dziś prawdziwych dramatopisarzy już nie ma. A ci, co są, klecą sztuczki, błahostki, wybryki natury teatralnej. Przeciw człowiekowi. Ale może nie jesteśmy już ludźmi tylko produktami. Piszą produkt dla produktu. Żyjemy w czasach barbarzyńców, uzurpatorów, kreatorów mód. Inteligencja, finezja, ironia, humor, absurd w służbie sztuki ucieka z tego kraju daleko, daleko w inne światy. Na drugą stronę życia.

Ale czekam na Mrożka naszych czasów . Który by wstrząsnął nami, wysadził z posad tę zagubioną w chaosie naszą dramaturgię teatralną. Z czuciem, inteligencją, myślą, ideą, humorem, szkiełkiem i okiem, i językiem giętkim, co ucieleśni ducha naszych czasów. Ciekawych czasów w oparach absurdu. Co ulepiłby człowieka ze współczesnego błota na nowo.

Póki co, włączam sobie na DVD „Emigrantów” z Markiem Kondratem i Zbigniewem Zamachowskim albo mogę zobaczyć tę sztukę w Krakowie w Łąźni Nowej , i już jestem z Mrożkiem wiecznie żywym. Mogę pójść po raz kolejny do Teatru Narodowego w Warszawie na „Tango” i „Miłość na Krymie” w reż. Jerzego Jarockiego.

Sławomir Mrożek niestety odszedł. I to nie jest żart absurdalno-ironiczny. To nie sztuka , iluzja a najtwardszy real. A wystarczyło pomyśleć, że jest. Jeśli nie w teatrze, gdzie grany jest coraz rzadziej, to w Nicei. Teraz oddalił się na zawsze. Cześć Jego pamięci!

* Na fotografii Sławomir Mrożek, jeden z najważniejszych polskich pisarzy XX wieku.
Fot.PAP/Jacek Bednarczyk

* z wywiadu "Rewolucja seksualna w raju" Jana Bończy-Szabłowskiego ze Sławomirem Mrożkiem w Rzeczpospolitej



niedziela, 11 sierpnia 2013

Niebo kamienne nad nami pustka człowiecza w nas

9.08.2013 roku. Burza. Noc rozszalałego nieba. Żywiołu. Wściekłego, ciskającego gromami, uderzającego piorunami. Bijącego w ziemię, jakby chciało nią wstrząsnąć. A wdzierając się w jej materię, otworzyć, uwolnić, obudzić. Głównie nas, ludzi. Skamieniałe niebo pękło i ryknęło przeciwko zwróceniu się człowieka przeciwko sobie samemu. Sierpniowe niebo miotające żywiołem nieludzkiej siły, nadludzkiej walki. Rozszalałe niebo wali się nam na głowę. Atakuje nas. Pomrukuje, grzmi chmurne, zbuntowane. Jakby dawało sygnały wybuchami, dalekimi odgłosami wstrząsów i towarzyszącymi im błyskami. Niebo szaleje. Powstańcza Warszawa 1944 roku walczy.

Lecz my dziś nie walczymy. Nas współczesnych nic nie obchodzi, bo bezpiecznie schowaliśmy się w sobie i tak głęboko ukryci, odizolowani, trwamy poza czasem. My, odrażające, brudne i złe teraźniejsze wcielenia przeszłości. Wcielenia nas pożerające od środka i na nowo kształtujące. Determinujące kim i jacy jesteśmy. My, Zombie współczesne, zainfekowane, pogryzione przez Zombie z przeszłości. Obojętne, zdystansowane, niewzruszone. Przyczyna tego stanu rzeczy /wirus?, bakteria?, co innego? / nie jest znana. Dowiadujemy się, że nie może być wykryta, zidentyfikowana, zbadana. Nie wiemy, dlaczego ta infekcja złą przeszłością przenosi się z pokolenia na pokolenie. To pozostanie tajemnicą. Naszą skazą, przekleństwem, znamieniem śmierci. Złem wcielonym w pozornie żywym zewłoku. Niby żywi, niby umarli jesteśmy nośnikami śmierci . I jesteśmy sami sobie tego stanu winni. Poprzez przekleństwo, klątwę, stygmat historii. Przyzwolenie.

Niebo tężeje i uszczelnia się w przeszłości, i w teraźniejszości. Zamyka. Obecni na spektaklu "Kamienne niebo zamiast gwiazd" w reżyserii Krzysztofa Garbaczewskiego i dramaturgii Marcina Cecko widzowie, usadzeni jeden obok drugiego na widowni w otoczeniu eksponatów Muzeum Powstania Warszawskiego, zostali uwięzieni, zamknięci, dokładnie otuleni historią, spuścizną przeszłych pokoleń. Scenę oddzielono od widowni żelaznym , wysokim płotem. Nie wiadomo, kto przed kim ma być chroniony, kto komu zagraża. Kto kogo może zaatakować. Kto przed kim chce się bronić. My, Zombie współcześni, czy oni, Zombie z przeszłości. Bo wszystko czego się dowiadujemy o nas, o sobie jest złe, odrażające, paskudne. Śmierdzące, cuchnące, brudne. Ci widzowie, którym udaje się w końcu wymknąć, uciec, odchodzą złorzecząc. Pomrukują chmurnie, niespokojnie, złowrogo. 

A przecież nie ma się na co oburzać, o co obrażać, na co gniewać. Prawda zawsze jest okrutna, bolesna, trudna. Widocznie stała się dla niektórych nie do zniesienia, nie do wytrzymania, nie do zaakceptowania. Zombie uciekają na miasto. Na żer.

A na spektaklu czujemy, że czas nie ma znaczenia. Nie jest istotny. Jakby go nie było albo jakby stanął w miejscu. Bo akcja ciągle dzieje się w innym momencie historycznym. Wężykiem przeplata tkankę życia i śmierci łącząc pokolenia. Te same osoby grają różne role w różnym czasie. To ciągłość, stałość, konsekwencja. Czas nie ma wpływu na historię, ważne , co jest w nas, ludziach. To my jesteśmy nośnikiem informacji, genotypu Polaka, obywatela świata.

To ciało jest tym nośnikiem. Zainfekowane, skażone. Cała otoczka się zmienia. Gadżety, instrumentarium, ubrania, scenografia, język komunikacji. Cała nasza ludzka otulina się zmienia : polityka, ideologia, historia, świat. Ale to, co ma to ciało przekazać w czasie, jest ciągle takie samo. Nie zmienia się, nie ewoluuje, jest constans. Jest naszym przekleństwem. Jest naszym przeznaczeniem, znamieniem i skazą. Albo wyróżnikiem, znakiem szczególnym, naszym genetycznym kodem tożsamości Polaka.

To, co się wydarzyło w Powstaniu Warszawskim nie miało na nic wpływu. Nie miało sensu. Bo nie ma sensu umierać za ideę, za ojczyznę. Bo w istocie chodzi tylko o to, by przetrwać. Również dziś. Jednostka, społeczności, naród mimo całej technologii i maszynerii światowych zdobyczy, niby zmian oczywistych i postępowych, mimo niby potęgi demokracji, mocy prawa, deklaratywnego dobra, jest bezbronna i słaba. A kamienne niebo -niemożność, bezradność, ograniczoność- oddziela nas poszczególnych i zbiorowych przed prawem prawdziwego, żywego nieba z gwiazdami, punktami stałymi wszelkich wartości, cnót i zasad. Niby wolni jesteśmy uwięzieni, bez nadziei na ratunek. Niby mądrzy, jesteśmy głupi, bez wiary na zmianę. Niby uzbrojeni, jesteśmy całkowicie bezbronni. Skazani na zagładę. 

Ta sztuka nie ma znaczenia, bo nic nie zmieni. Tylko zaistnieje. Przez moment.
To Powstanie nie ma znaczenia, bo nic nie zmieniło. Tylko zaistniało. Przez bolesny moment.
My, nasze życie nie ma znaczenia, bo nic nie możemy zmienić. Tylko istniejemy. Przez moment.
Jakbyśmy nie mieli możliwości wyboru. Nam się tylko wydaje, że coś możemy. A to jest tylko iluzją, mrzonką, pobożnym życzeniem. Mamoną, marzeniem. W istocie przekleństwem i zmorą. Horrorem Zombie, który kroczy przez czas unieważniając go. Który jest karykaturą człowieczeństwa. Bo realizuje swoją wiarę w nieśmiertelność poprzez wynaturzenie istoty rzeczy.

Nie mamy na nic wpływu. Nic nie zmienimy. Nie damy rady, bo nie dajemy. Wszystko, co się zmienia jest iluzją zmian. Bo zmiany są po to, by nic, co do zasady, się nie zmieniło. A pozostaje marność. Strzęp wartości. Strzęp człowieka i człowieczeństwa. Strzęp wszelkiego pozoru. I znikąd nadziei.

Istniejemy w żałosnym stanie ciała bez ducha. Rozumu bez myśli. W stanie brudnego, cuchnącego, rozkładającego się ciała pozbawionego Boga, honoru i ojczyzny. Braku nieba z gwiazdami. Bo skamieniało, utwardziło się i uszczelniło, chcąc nas pogrzebać, zetrzeć na pył marny i nieszkodliwy, bo bezwolny, nie mający na nic wpływu. Niewola, zwyrodnienie, wynaturzenie. Zakleszczenie w czasie i miejscu. Zapętlenie w historii. Spirala śmierci. 

Jesteśmy motłochem, bydłem, niedorżniętą watahą. Nie wierzycie? Włączcie telewizor.
Jesteśmy zahukaną, głodną nacją żrącą szczaw po rowach. Nie wierzycie? Otwórzcie internet.
Możemy być Zombie według Garbaczewskiego i Cecko. Nie wierzycie? Pójdźcie na spektakl.
Zobaczycie niebo kamienne nad wami. Puste, nieme, agresywne. Zamiast gwiazd.

PS Wiem, że to, co zobaczycie, wydawać się będzie prymitywne, bełkotliwe, płytkie, powierzchowne, rozpasane wulgaryzmem i obsceną. Obce, odpychające i nieatrakcyjne. Nowe i nierozpoznane. Wiem, że ta rzeczywistość sceniczna Garbaczewskiego i Cecko jawi się chaosem. Ale czy to nie chaos był na świata początku? Tak i ten nasz współczesny świat jest chaosem. Pokazanym w spektaklu. Ale jeśli tylko spróbujecie go przeżyć, przemówi do was intencją, myślą, zamiarem, próbą artystów, którym nie jesteśmy obojętni. Jeżeli mówią do nas nieskładnie, jakby Pan Bóg myśli i języki im pomieszał, bądźmy mądrzejsi, cierpliwi i dociekliwi. Zawsze coś się przebije, odsłoni, przemówi językiem sztuki. Zawsze coś się ostanie, choćby to był bunt. Bo sztuka jest potęgą. I niełatwo ją zniszczyć, dobić, unieważnić. Zależy jej na nas. Bo my bez niej, ona bez nas by nie istniała. Rozbijmy to niebo kamienne nad nami, by przebić się do gwiazd, do moralnego, ludzkiego i boskiego porządku w nas i w świecie szalonym. Jest o czym myśleć, jest o czym rozmawiać, jest po co żyć, jest po co chodzić do teatru. Nawet do tego, wydawać by się mogło, najbardziej uwierającego, drażniącego, najbardziej nam wrogiego.


KAMIENNE NIEBO ZAMIAST GWIAZD

Przedstawienie jest wspólnym projektem Muzeum Powstania Warszawskiego i Nowego Teatru.

Reżyseria: Krzysztof Garbaczewski
Tekst i dramaturgia: Marcin Cecko
Video: Robert Mleczko / Marek Kozakiewicz
Kostiumy: Svenja Gassen
Muzyka: Julia Marcell
Scenografia: Krzysztof Garbaczewski / Jan Strumiłło
Światło: Jacqueline Sobiszewski
Asystent reżysera: Radosław Mirski
Producentka: Małgorzata Kozioł
Występują: Justyna Białowąs, Dominika Biernat, Tomasz Bazan, Sebastian Łach, Grażyna Misiorowska, Marta Ojrzyńska, Sebastian Pawlak, Paweł Smagała, Andrzej Szeremeta, Justyna Wasilewska, Krzysztof Zarzecki, Agnieszka Żulewska.

Muzeum Powstania Warszawskiego od 2006 roku, co roku, z okazji rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego - 1 sierpnia o północy, organizuje premiery spektakli teatralnych o tematyce powstańczej.
 Jan Klata wystawił "Triumf Woli", w którym pokazał powstanie oczami nazistów. Paweł Passini w "Hamlet 44" przeniósł akcję szekspirowskiego dramatu w czasy wojny. W 2011 Michał Zadara wyreżyserował "Awanturę warszawską. Waszyngton-Moskwa-Londyn" i wykorzystał w niej dokumenty wysyłane przez Winstona Churchilla, Józefa Stalina, Franklina Roosevelta, polskich dowódców, a także korespondencję pomiędzy dyplomatami. Rok temu widzowie obejrzeli "Powstanie" w reżyserii Radosława Rychcika, z aktorami Teatru Dramatycznego w Warszawie.


Źródło: www.nowyteatr.org, www.1944.pl, oprac. Lucyna Szura; 22.07.2013


poniedziałek, 5 sierpnia 2013

MARK ROTHKO sztuka wyobraźni


Mark Rothko, Orange, Red and Yellow, 1961.

Wiem, że jest środek lata, najgorętsze wakacyjne dni ale w Muzeum Narodowym w Warszawie czeka na nas wystawa Marka Rothko /otwarta do 1 września 2013 roku/. Może nie warto odkładać spotkania z pracami tego artysty. Wiem, że jest to malarstwo abstrakcyjne, wymagające szczególnej wrażliwości, wyobraźni, intuicji, szczególnego kontaktu ze sztuką ale niewykluczone, że mamy tę gotowość w sobie na jej odbiór, być może dojrzeliśmy do konfrontacji z Rothko. Wiem, że obrazów jest tylko znikoma reprezentacja, ale trzeba pamiętać, że są to oryginały. Nie reprodukcje, kopie, fotografie ale autentyczne prace, które można w naturalnym świetle obejrzeć z bliska , niemal dotknąć. By sprawdzić działanie sztuki, skuteczność jej z nami się komunikowania. To szczególny rodzaj kontaktu. Kontaktu bezpośredniego, edukacyjnego /życiorys i droga twórcza artysty/. 

Obrazy Marka Rothko to aktualnie najdroższe dzieła sztuki współczesnej. W maju 2012 r. dom aukcyjny Christie`s sprzedał obraz Pomarańczowe, czerwone, żółte (1961 r.) za 86,9 mln dolarów. Osiągają kwoty abstrakcyjnie wysokie, jak malarstwo tego artysty jest abstrakcyjną, wysoką sztuką. Najwyższą. 


Sztuka Rothko przemawia do mnie jako osobista wypowiedź, intymny monolog artysty, człowieka , zapisany skonfigurowanymi znakami kolorów i kształtów. Artysta opowiada swoją historię stanów psychicznych, emocjonalnych , intelektualnych, artystycznych a ja nakładam na nią własne indywidualne rozumienie i czucie. Własne doświadczenie, intuicję, wyobraźnię i wrażliwość. W ten sposób światy artysty i mój, odbiorcy jego sztuki, przenikają się. Światy te są różnorodne. Pozostają jednak interaktywne. I nie mam pewności, że są ostateczne, skończone w ujęciu interpretacyjnym. Wręcz przeciwnie. Ta historia wzajemnego oddziaływania nigdy się nie kończy. Trwa w czasie. Zwrócona z przeszłości ku przyszłości. Teraźniejszość to tylko bieżąca, chwilowa interpretacja. Przystanek w drodze wszelkich poszukiwań. Bo czuję tę moc sztuki, która z rozrastających się, nakładających się na siebie kolorów w geometrycznych kształtach z rozmazanymi, niewyraźnymi, jakby żywymi brzegami, pędzi ku wieczności, ku transcendencji. Od punktu jakim jestem ku wieczności. Od realności, w której jestem zanurzona ku niewiadomej przyszłości, która mnie przywołuje. Od życia tu na ziemi do tego, co po śmierci. A wrotami jest sztuka. Wyrastająca z literatury, muzyki, malarstwa, filozofii. Z realnego życia, doświadczenia artysty. Abstrakcja karmiona klasyką. Sztuka Marka Rothko.

Wydaje się tak prosta, nieskomplikowana, do wykonania przez każdego z nas. Wydaje się pusta, przypadkowa, do wymyślenia przez każdego z nas. Wydaje się , ale nie jest.

To sztuka głęboko osobista, intymna, emocjonalna, dramatyczna. Każdy kolor sprawia wrażenie, jakby się rozprzestrzeniał, od swego centrum czasem na całą powierzchnię ku ostatecznym brzegom, liniom granicznym obrazu. Kolor wydaje się być w ruchu , jakby był rozrastającym się kształtem. Poprzez to, że ma pulsujące, nieregularne, rozmazane brzegi, które jak fale napierają na przestrzenie zaistniałe, namalowane wcześniej. Jeden kolor jest agresorem, drugi przegrywa i ustępuje miejsca. Kolory pożerają się nawzajem. Jakby przestrzeń obrazu była polem walki: emocji, nastroju, stanu psychicznego. ARTYSTYCZNEGO SAMOOKREŚLENIA ARTYSTY. Ma szczególnie dramatyczny wymiar i przebieg, gdy asfaltowa czerń wypływająca niedbałymi, rozmazanymi pociągnięciami pędzla, anektuje kolory optymistyczne, rozświetlone, które bronią się resztkami obecności jedynie na obrzeżach obrazu. Jakby informowały, że poległy, są w zaniku i nie mają siły przeciwstawić się nadciągającej tragedii. Stąd to wrażenie, że te obrazy żyją, wibrują, pulsują. Swą naturą, mocą formy i przypisywanego jej znaczenia. Zwłaszcza, że jest to sztuka wielkoformatowa, taka która zawłaszcza całą percepcję dla recepcji. Tak, że staje się otoczeniem obserwatora, od którego trudno mu się wyzwolić, od którego trudno mu uciec. Obraz zasysa obserwatora a ten staje się jego częścią składową. Ważnym komponentem, dopełnieniem, uzupełnieniem. W tej symbiozie stanowią dopiero jednię. Uzasadniają sens sztuki. Określają jej znaczenie.

I w końcu obrazy Rothko całkowicie ciemne, czarne, asfaltowe. Czasem przełamane ledwie widocznym innym walorem, innym kolorem. Czasem z prostokątami , oknami w innym odcieniu, tak, by były ledwie widoczne. Mroczne, pesymistyczne, przytłaczające. Bez śladu koloru nadziei. Jak czarne dziury. Które przywołują, hipnotyzują, przyciągają. Które wchłoną każdą energię i nie dadzą nic w zamian. Bezpowrotnie, ostatecznie po wieczność. Powodują, bo odzwierciedlają, stan katatonicznej bezradności, zawieszenia, bezruchu. Rozpaczy. Rezygnacji. Jakby żywi stracili wszelką nadzieję i siłę. Jakby byli już w innym świecie. A oczami czucia przenikają tam, gdzie nieznana tajemnica czeka na nich po śmierci. Ale może jest zupełnie inaczej?


Każdy, kto zetknie się z obrazami Marka Rothko widzi, czuje, myśli co innego i w ten sposób mnożą się równoległe byty interpretacyjne obrazów. Biorąc początek z bolesnego, skomplikowanego, ciężkiego życia artysty, który ją tworzył. Który ze swego szczególnego przypadku wykreował byt uniwersalny, nieskończony. Na diapazonie rozpiętym pomiędzy ekstazą i rozpaczą. Na tyle bogatym, że jest w stanie obdarować każdego z nas. Zdarza się, że przeżyciem o najwyższym natężeniu. Wystarczy chcieć się z tą sztuką spotkać. Wystarczy spróbować się z nią porozumieć i ją poczuć. Róg obfitości czeka. Przywołuje swą bliskością i otwartością. Zacznijmy od Muzeum Narodowego w Warszawie. Potem można już rozproszonego Rothko oglądać w różnych kolekcjach na całym świecie.

Potem rozpoznamy go w każdej rozrastającej się , niedbałej, najbardziej przypadkowej plamie. Im ciemniejszej, rozleglejszej, jakby napierającej na nas, tym bardziej jego-Marka Rothko. Jego świat życia przetworzonego na sztukę stanie się jeśli nie częścią naszego, to ma szansę pozostać kreacją pobudzającą naszą wyobraźnię.


Mark Rothko. Obrazy z National Gallery of Art w Waszyngtonie, 

7.06-1.09.2013 r., Muzeum Narodowe w Warszawie



czwartek, 1 sierpnia 2013

Moje imię 40 i cztery


Patrz! – ha! – to dziecię uszło – rośnie – to obrońca!
Wskrzesiciel narodu,
Z matki obcej; krew jego dawne bohatery,
A imię jego będzie czterdzieści i cztery.

Nad ludy i nad króle podniesiony;
Na trzech stoi koronach, a sam bez korony;
A życie jego – trud trudów,
A tytuł jego – lud ludów;
Z matki obcej, krew jego dawne bohatery,
A imię jego czterdzieści i cztery.