czwartek, 15 września 2016

BÓG MORDU TEATR 6.PIĘTRO


Idąc do Teatru 6.piętro wkraczamy w świat  zabawy, odprężenia, relaksu. Na wyższy poziom rozrywki. Nawet dotyczącej spraw poważnych, niepokojących, groźnych. Niewinnie się zaczynających. Nawet związanych z postawami bohaterów, koniecznie przeznaczonymi do poprawki. Tu nie chcemy się udręczać, umartwiać, frasować, choć jest czym, to pewne. Tu chcemy się bawić. I dostajemy to i tym razem.

Sztuka BÓG MORDU Yasminy Rezy to tragikomedia o spotkaniu dwóch par małżeńskich pragnących wyjaśnić i zażegnać konflikt między ich dziećmi ale w Teatrze 6.piętro inscenizowana jest jako tragifarsa. Co w dramacie a także w zrealizowanym na jego podstawie filmie Romana Polańskiego RZEŹ, zgodnie z zamysłem autorki i reżysera,  jest aktem oczyszczającym, wstrząsającym, mającym na celu pokazanie źródeł problemów bohaterów tu w kontraście postaw, potrzeb, portretów psychologicznych przyjmuje formę karykatury, komiksowego skrótu, farsowej wiwisekcji. Jest czytelne, jasne, jednoznaczne. Nadal prawdziwe ale pozbawione głębi. Doskonale rozpoznawalne ale bez pazura katharsis drażniącego poczucie winy, budzącego wyrzuty sumienia. Dającego nadzieję na zmianę. W tym wypadku widzimy, że problemy wynikają nie z poważnych błędów, zaniechań, wypaczeń, dysfunkcji a z przywar płciowych, charakterologicznych i osobowościowych, które się bagatelizuje, obśmiewa, lekceważy do końca. Nie ma grozy. Nie ma wstrząsu.  Gdy nie widzi się własnej winy, pozostaje się bezsilnym wobec sytuacji, partnera, siebie.

Publiczność świetnie bawi się i śmieje obserwując obnażanie bohaterów redukujących się do instynktownie reagujących zranionych zwierząt, bo bez trudu rozpoznaje z własnego doświadczenia rzeczywistość przedstawianą. Może czuć się bezpiecznie. Śmiech ją dystansuje, skutecznie izoluje, odgradza od konieczności przejrzenia się w zwierciadle prawdy. Proces docierania do jądra ciemności natury ludzkiej w relacjach kobiet/żon/matek i mężczyzn/mężów/ojców nie jest bolesny, razy równo są dzielone, nie ma więc zwycięzców i pokonanych, choć przyznać trzeba, że mężczyznom z większą łatwością, zręcznością, lekkością przychodzi upokarzanie kobiet. Lecz i oni zostali dotkliwie, bezceremonialnie ośmieszeni. Sami się do tego przyczynili. No cóż, mężczyźni potrafią być bezceremonialnie brutalni i bezpośredni. Zaborczy i egoistyczni. Choć w stylistyce niepokornych, małych buntów, kobiecych fochów i fanaberii,  egoistycznych szowinizmów męskiego prawa naturalnego nikogo tu prawda nie boli, nie dotyka, nie krzywdzi. Sygnalizuje jedynie problemy, rozładowuje napięcie, łagodnie karci. Upuszcza krwi. Jakby tylko na chwilę dawała wytchnienie. Pozwalała odetchnąć, umożliwiała wypowiedzieć się zaganianemu w kąt samotności zranionemu ego. Bo zaraz i tak wszytko wróci w stare koleiny zachowań, relacji, postaw. Zbyt łatwo godzimy się z tym, co nas niszczy. Akceptacja to kolejna maska przystosowania dla świętego spokoju. Zgoda na brnięcie w dalsze kłopoty i osamotnienie. Przyzwolenie na hipokryzję, pozór, kłamstwo. Manipulację.

Dzieci dziedziczą boga mordu i działają instynktownie, impulsywnie, bez parawanu poprawności zachowań społecznych. Ale przecież jaki ojciec, taki syn. Jabłko niedaleko pada od jabłoni. Jedno jest pewne: nic nie dzieje się bez przyczyny. Spektakl krok po kroku odsłania u dorosłych arkana bezpardonowej walki płci, interesów, postaw. Zdziera warstwa po warstwie kulturowe fasady dobrego wychowania, postępowania zgodnego z kanonem etyczno -moralnym, zdrowym rozsądkiem, interesem gwarantującym polubowne załatwianie wszelkich problemów. Redukuje się do rodzinnej awantury w zaciszu domowego ogniska.

Trzeba przyznać, że  role są szczegółowo, z pietyzmem dopracowane. W sztuce grają znani i lubiani aktorzy. Nie szarżują, nie wykorzystują ponad miarę swojego komediowego emploi. To cieszy. Cezary Pazura z dyscypliną godną rasowego komika, doświadczonego aktora, trzyma swój temperament na wodzy, precyzyjnie dozuje komediowy charakter kreowanej postaci. Jego prosty, swojski gospodarz domu, taki swój chłop,  ma wiele na sumieniu w kwestii relacji z żoną. Potrafi być złośliwy, bezlitosny, kąśliwy. Nie może się powstrzymać by nie odgryźć się żonie, chce ją pognębić, jakby dążył do zwrócenia  na siebie uwagi, zaznaczenia swojej obecności, jakby chciał zaimponować drugiemu mężczyźnie. Ośmiesza ją. Nie pomaga i nie chroni. Męską solidarność stawia ponad wszystko. Choć nie darzy gościa sympatią. Niska samoocena, zajmowana pozycja społeczna/handlowiec, sprzedawca/ nie dodaje mu pewności siebie, obnaża nieporadność, kompleksy. Michał Żebrowski gra  modelowego kabotyna, cynika, wiecznie zajętego sobą i pracą biznesmena, kompletnie nie liczy się z otoczeniem, które ignoruje, podporządkowuje sobie, obśmiewa. Zachowuje się nietaktownie, niegrzecznie, samolubnie. Rozpoznajemy w nim faceta, który przy swoim prawniczym wykształceniu nie ma za grosz ogłady, empatii, jest wyniosły. Traktuje wszystkich, obcych i najbliższych mu ludzi, z góry, protekcjonalnie, z lekceważeniem. Trudno uwierzyć, by mógł przejęć się ofiarą przemocy, czy poszkodowanym z powodu dystrybucji szkodliwych leków firmy, którą prawnie obsługuje, reprezentuje, chroni. Domyślamy się, że nie ma żadnej wiedzy o życiu i problemach swego syna. Nie dostrzega, co się dzieje z żoną. Ma z nią zły kontakt. Zdominował ją i tak zostanie. Poszerza tylko swoje terytorium lekceważenia innych. Konsekwencje go nie obchodzą. Jest nieprzemakalny, niereformowalny, zadufany w sobie i próżny. To męski monochromatyczny negatyw bez półcieni człowieczeństwa, ferii empatii, ciepła współczucia. Płaski karierowicz, marny dorobkiewicz, jednowymiarowy macho bez nadziei na zmianę ewolucyjną. Inna to tylko odmiana prostactwa mentalnego gospodarza Pazury. Niekoniecznie bardziej wyrafinowana.

Kobiety, filigranowa Jolanta Fraszyńska i seksowna Anna Dereszowska, w swych rolach też się do siebie  upodobniają- niedocenione, samotne, znerwicowane. Emocjonalnie niestabilne skutecznie do czasu kamuflują, co naprawdę czują i myślą, a sprowokowane lub ośmielone działaniem alkoholu gwałtownie wybuchają. Huśtawka nastrojów, niekonsekwencja w deklaracjach i postawach, biegunowa deklaratywność sprawia, że nie są przez nikogo traktowane poważnie. Choć samodzielne zawodowo i finansowo dobrze sobie radzą, to w domu są zdominowane przez mężów. Dostrajając się ciągle do stylu i tempa ich życia , mają z nimi zaburzone relacje. Podporządkowane im, tłumią własne potrzeby, temperamenty, emocje. Pozostają w ukryciu strachu, swej bezsilności znaczenia w związku. Ale wszystko wskazuje na to, również solidarne towarzystwo męskie, że same są sobie winne. Napięcie w nich rośnie, frustracja eksploduje. Daje upust blokowana chęć wyrażania siebie, powiedzenia prawdy, przekonania do swojego punktu widzenia.

Sztuka ma bardzo ciekawą, aktualną treść. Dotyczy problemów współczesnych. Reżyseria konsekwentnie neutralizuje ostrość potencjału dramatycznego, w czym pomaga aktorstwo i piękna, nowoczesna, ciepła scenografia. Muzyka symbolicznie tylko przenosi nas w rewiry afrykańskiej dżungli jak i wyeksponowany motyw tygrysi podświetlany różnymi kolorami nastrojów scenicznej emocji. Niby krajobraz jest ciągle taki sam a jednak się zmienia, niby bohaterowie są ciągle ci sami a jednak pokazują nam swój prawdziwy krajobraz wewnętrzny z buszującym w nim bezkarnie rozpasanym bogiem mordu. Dzikim zwierzem instynktownie walczącym o siebie i swoje potomstwo. O to, by racja silniejszego, bardziej bezwzględnego i brutalnego osobnika była na wierzchu.

Choć tym razem nie zdejmuje on maski klauna.

BÓG MORDU  YASMINA REZA

przekład: Barbara Grzegorzewska
reżyseria: Małgorzata Bogajewska
scenografia: Maciej Chojnacki

obsada: Jolanta Fraszyńska /Veronique/, Cezary Pazura /Michael/, Anna Dereszowska /Anette/, Michał Żebrowski /Alain/

premiera 10.11. 2016
zdjęcie: plakat Teatru 6.piętro /https://teatr6pietro.pl/spektakle/bog-mordu//

środa, 14 września 2016

MADAME DE SADE TEATR NARODOWY


Ten piękny, mądry, ascetyczny spektakl jest interesującą przygodą intelektualną. Niebanalną. Frapującą. Dotyczącą współczesności. Głównie za sprawą autora, Yukio Mishimy, który w sztuce porządkuje swój bardzo osobisty przekaz obaw, brak zgody na zmieniający się świat, buduje wyraziste, mocne postacie archetypy postaw i wartości. Yukio Mishima wykorzystuje twórczość markiza de Sade, bo ten antycypował aksjologiczny fundament współczesnych konfliktów moralnych i obyczajowych, całkowite odwrócenie w kulturze zachodniej i nie tylko judeochrześcijańskiej hierarchii wartości, tradycji filozoficzno-religijnej. I choć jeszcze są oficjalnie głoszone, to utraciły swą siłę porządkowania egzystencji każdego człowieka. Dziś obserwujemy dechrystianizację na poziomie instytucjonalnym. Odejście od dekalogu uwalnia i rozpędza ludzkie pożądanie, sprawia że jego zaspokojenie następuje na poziomie wirtualnym w oderwaniu od rzeczywistości świata realnego. Wprowadza chaos. Anarchię. Unieważnienie spuścizny przeszłych pokoleń. Tradycji, obyczajów. Przejrzystego porządku świata. Nieprzewidywalności przyszłości. Oto zwycięstwo filozofii markiza de Sade.

Pewnie dlatego Yukio Mishima, Japończyk z krwi i kości, zainteresował się markizem de Sade i to z punktu widzenia kobiet opisał nurtujące go zagadnienia dotyczące natury współczesnego mu zła. Kobiety są bardziej przekonujące, wiarygodne, są żywym przykładem działania czaru markiza, wpływu, jaki na nie wywarł. Pokazuje działanie wyzwalające w człowieku poczucie absolutnej wolności i czerpanie poprzez nią nie zwyczajowo rozumianej przyjemności a uzależniającej rozkoszy, która będąc ekstremalnym przeżyciem zrywającym z wszelkim konwenansem, sztywną regułą, narzuconą normą człowieka zmienia i w konsekwencji na powrót go podstępnie więzi, ubezwłasnowolnia, niszczy. Bo śmiertelnie uzależnia. Uwodzi i zwodzi. Markiz de Sade uruchamia proces zmian w kobiecie- jej życiu, myśleniu, odczuwaniu i działaniu- po czym pozostawia ją samą. Gdy wraca, jest już zbędny, obcy. Odrażający, stary, zużyty. Proces ewolucji się dokonał. Każda z kobiet świadomie wybiera własną drogę. Samotną. Indywidualną. Mężczyzna nie jest już jej potrzebny, może traktować go instrumentalnie. Na zimno go rozgrywać. Przyjąć lub odprawić. To jej wolna wola decyduje.

Minimalizm doskonale skrojonej formy spektaklu kongenialnie przystaje do głębi i wagi frapującej treści, wymowy przesłania, działania dzieła. Nie rozprasza. Skupia się na wniknięciu w istotę kontaktu z markizem de Sade. Potencjale skutków jakie wyzwala. W wyniośle surowej, powściągliwie eleganckiej, dyskretnie wyrafinowanej, zaprojektowanej przez tradycję, kulturę japońską przestrzeni pojawiają się kobiety kwiaty w swych kostiumach formy i treści przyjętych postaw. Mimo że poza trzema krzesłami scena jest pusta, to jednak do końca atmosfera pozostaje klaustrofobicznie dusząca. Przypomina nastrojem mroczne więzienie, z którego nie ma wyjścia, bo ratunek może tylko nadejść z zewnątrz. Gdy przybywa, jest już zbędny, bo kobiety dojrzały, przejęły inicjatywę, wyzwoliły się same. Zdecydowały samodzielnie. Przepracowały dotyk markiza de Sade. Już go nie potrzebują. Wypełniają całą przestrzeń sobą. Poruszają się w przemyślanie wyszukany sposób, każda ma swój rytm i tempo dostosowane do temperamentu i roli jaką gra przed sobą i światem. Każda wytycza już sama mapę pragnień, pożądania, działania. Wszystko niesie podtekst uzasadniający sens świadomie samodzielnych, konsekwentnie, precyzyjnie, uzasadnianych i twardo bronionych wyborów, które inicjuje w nich markiz de Sade. Tak, jednak to świat stwarzany przez markiza jest demiurgiem. Kobiety dostrajają się do jego partytury. Są z nim związane, od niego uzależnione. Na początku ich życie naznaczone jest jego życiem, jest reakcją na to, co on sobą dla nich stanowi. Na końcu to one rządzą, decydują, przejmują inicjatywę. Wiedzą. I czujemy tej wiedzy gorzki smak.

Bo nie jest łatwo, nie jest zabawnie. Raczej poważnie, mroczno. Sześć kobiet: matka/genialna Ewa Wiśniewska/, jej dwie córki/doskonała, ciągle w wysokiej formie, zaskakująca Dominika Kluźniak i imponująca Milena Suszyńska/, prostytutka/zjawiskowa, mistrzowska Beata Ścibakówna/, święta/rewelacyjnie ascetyczna rola Aleksandry Justy/ i służąca/Anna Gryszkówna/ pokazują nam spektrum zjawiska, pomagają wejść w epicentrum magii filozofii markiza de Sade. Pozwalają poczuć, zrozumieć fascynację pochwałą radości życia, możliwości decydowania o nim, wyzyskania z niego wszystkiego, co się da na wszelkie możliwe sposoby. Ze wszystkimi tego konsekwencjami: niebezpieczeństwem uzależnienia, oderwania uczucia od obiektu, poznaniem jego destrukcyjnej siły. Jakby Mishima na poszczególnych postaciach przeprowadzał eksperyment, testował je, sprawdzał, dowodząc istoty rozpasania seksualnego i wszelkiej wolności, która odrzuca każde ograniczenie, nie uznaje odpowiedzialności za swe działanie. Wartościuje możliwe za i przeciw. Poszerza pole walki dobra ze złem i wizualizuje skalę zniszczenia. Dokonuje w sztuce rachunku zysków i strat miłości. Odkrywa urok ale i podstępną, niszczącą siłę miłości, wolności, władzy nad własnym życiem.

Spektakl pokazuje jak kontakt z markizem de Sade fundował radykalne przekraczanie granic, zmianę osobowości, przyjęcie nowego punktu widzenia, łamał kręgosłup moralny i etyczny, wprowadzał nową estetykę. Był jak piętnująca całe życie inicjacja prowadząca przez katharsis do oddania, zatracenia, wierności. Fascynacji eksperymentem. Nieustannym podkręcaniem nigdy nie zaspokojonego pożądania, samostanowienia, możliwości suwerennego wyboru, życia na własnych tylko warunkach według własnych tylko zasad. To nadal pęczniejące, rozbuchane, wolne ja, o mnie, dla mnie wyzwolił markiz de Sade. Ucieczkę do wolności, która w efekcie prowadzi nieuchronnie, to już wiemy, ucieczkę od wolności.

Spektakl interesujący, formalnie piękny. Świetnie zagrany. Jak to w Narodowym. Ważny w kontekście zmian kulturalno-obyczajowych, zmian wszelkich  w nas i świecie, które galopują zaprogramowane na maksymalne odczuwanie przyjemności, szczęścia. Na haju pożądania. Ale jest to cel pozostający ciągle w stanie niezaspokojenia. Rozbudzany, podkręcany, wyuzdany i wyzwolony wzmaga tylko ciągle apetyt  rozśrodkowanych egotycznych egoistów na nieskończone jeszcze, jeszcze, jeszcze...

Madame de Sade  Yukio Mishima
przekład: Stanisław Janicki i Yukio Kūdō
reżyseria: Maciej Prus
scenografia: Jagna Janicka
reżyseria światła: Maciej Igielski

obsada: Dominika Kluźniak/Renee, markiza de Sade/, Ewa Wiśniewska/matka Renee, Madame de Montreuile/, Milena Suszyńska/Anna, młodsza siostra Renee/, Aleksandra Justa/Baronowa de Simiane/, Beata Ścibakówna/Hrabina de Saint-Fond/, Anna Gryszkówna/Charlotta/

premiera: 16.04.2016

Fot. Zamojski Dom Kultury

wtorek, 13 września 2016

CEREMONIE ZIMOWE LEVIN SAJNUK TEATR WARSAWY



CEREMONIE ZIMOWE łączą w sobie radość i smutek. Szaleństwo i rozsądek. Ale ustalają swój własny porządek, hierarchę wartości. Są walką karnawału z postem. Szczęścia z umartwianiem. Marzenia życia z przypadkiem śmierci. Ślubu z pogrzebem.  Konieczności z powinnością. Dramatycznej sytuacji z silnym pragnieniem spełnienia. I nie skutkuje to tragedią a pozytywnym, rozsądnym wyborem dla satysfakcjonującego wszystkich rozwiązania. Show must go on. Po prostu!

O czym ten spektakl jest? Czy to ważne jeśli potrafi przez cały czas przykuć naszą uwagę, bawić i uczyć nas podstaw odwiecznej walki życia przeciw śmierci? Ważne jest jak dramatopisarz Levin to w sztuce ujmuje, reżyser Sajnuk przedstawia, aktorzy swą grą  nas przekonują. Bo ani na chwilę nie mamy wątpliwości, że jest to doskonały teatr- mocno, prawdziwie, wiarygodnie- wrośnięty również w nasze indywidualne życie. O naszej ludzkiej naturze. Gdzie spełnienie marzenia jest najważniejsze, bo to ono wynosi nas ponad przeciętność banału egzystencji, udręki codzienności, nadaje sens życiu  a więc i śmierci. Nie tylko jednostki ale przede wszystkim społeczności, bo to grupa stanowi siłę, w końcu wygrywa. I pokazuje, że mamy żyć, żyć pełnią życia na miarę naszych sił i możliwości, bo szczęście trzeba chwytać w lot, walczyć o nie za wszelka cenę. Przecież śmierć-wiemy, nie wiemy-jest nieunikniona, zawsze może poczekać i tak w swe sidła każdego złapie, nie wypuści Sponiewiera żywych i umarłych.  Spektakl swą witalnością, uporczywym dążeniem do spełnienia tego, co buduje w człowieku pozytywne, praktyczne, rozsądne spojrzenie na życie, słusznie utwierdza nas w przekonaniu, że warto, że trzeba o szczęście, spełnienie walczyć nawet wbrew losowi, nakazowi religijnego obrządku, przeciw normom, twardej tradycji, powinnościom rodzinnych więzi. Czerpanie radości z każdej nadarzającej się możliwości to jednak ciężka praca. Nieustająca walka. I jednak postawa egoistyczna, narażona na krytykę o hipokryzję, brak uczuć w stosunku do najbliższych, empatii, brak szacunku dla spuścizny przeszłych pokoleń.

Okazuje się, że najważniejszą wartością jest wspólnotowość przeciw samotności. A więc rodzina, małżeństwo przeciw singlowaniu/samotnemu jak profesor i posłusznemu synowi przy mamusi/. Ślub przeciw pogrzebowi a więc wesele przeciw żałobie.  Radość przeciw smutkowi. Akceptacja praktycznego spojrzenia na życiowe, losowe sytuacje/tu graniczne/, które zaskakują. Nieustanna walka o zrozumienie, o siebie, o to co w życiu wydaje się najważniejsze. Pierwszeństwo życia przed śmiercią. Priorytet przetrwania. Pochwała sensu budowania pozytywnej, optymistycznej wizji życia. Trzymanie się tego, co daje nadzieję. Choć może się to wydać bardzo kontrowersyjne, trudne do zaakceptowania. Do uwiarygodnienia na scenie.

Ale udało się! Pokazanie prostych, zwyczajnych, biednych ludzi w ich prostym, zwyczajnym, biednym życiu bez odarcia ich z godności, bez pozbawienia ich naszego szacunku w chwili podejmowania bardzo trudnej decyzji: otworzyć czy nie otworzyć drzwi powinnościom żałoby po stracie siostry, podporządkować się rytuałowi śmierci i zrezygnować z wesela godząc się na stratę finansową związaną z przygotowaniami do ślubu czy zrealizować marzenie pielęgnowane przez całe życie i wyprzeć złe wiadomości, które zburzyłyby ustalony, zaplanowany porządek rzeczy to iście Salomonowa decyzja w mikroskali rodziny. Mamy zrozumieć i zaakceptować jej optykę mentalną, która przedkłada obsługę życia nad obrządkiem śmierci. Ustanawia i forsuje priorytet panowania człowieka nad życiem, samodzielnego decydowania o nim, podporządkowanie się śmierci życiu. Gorzka to lekcja przetrwania w słodkiej otulinie śmiechu. Niełatwa. O naturze człowieka, który bardziej potrzebuje doładowania optymizmu, emocji pozytywnych,  wsparcia drugiego człowieka, rodziny, akceptacji siebie i trudnych wyborów, do których go życie zmusza,  niż bierne poddanie się umartwianiu po głębokiej, bolesnej stracie /w tym wypadku osoby najbliższej/.

Autor, Hanoch Levin, z dystansem, przymrużeniem oka, z poczuciem humoru kreśli postacie a reżyser, Adam Sajnuk, wykorzystując w pełni cały potencjał scenicznych środków, podkreśla czule ich poczciwość, słabość, charakter, siłę. Aktorstwo fenomenalnie przyczyniło się do uzyskania wiarygodnego psychologicznie i logicznie obrazu mentalnego człowieka prostego postawionego wobec sytuacji krytycznej. Dominuje determinacją i siłą talentu komicznego Izabela Dąbrowska/Szracja/. Jest energetycznie dynamiczna , przekonująca hipnotyzująco, rozbrajająco zabawna. To świetna rola. Imponująca. Niełatwa. Przykuwa uwagę, pozyskuje dla swoich scenicznych racji, wodzi rej. Ale pozytywnie, twórczo, nie przyćmiewa innych. Pozwala się im rozwinąć, zaistnieć. Piękna rola. Piękna. Maciej Wierzbicki/Reszes/ w konsekwentnej, powściągliwej roli safanduły, zagubionego, naiwnego, wycofanego ojca panny młodej, nie wiadomo czy żyje czy nie/córka ciągle powtarza, krzyczy do matki, że ojciec umarł a ta to całkowicie ignoruje jak nietaktowną śmierć swojej ukochanej siostry/, co czyni go postacią intrygującą, mało istotną /adecyzyjny, zagubiony, zdezorientowany, podporządkowany żonie/, choć z punktu widzenia konstrukcji, sensu sztuki ważną/ha! Levin tu przedstawia mężczyzn jako samotnych, nieżyciowych, zdominowanych przez kobiety kosmitów dzieci, nawet jeśli są profesorami/. Rafał Rutkowski/Profesor Kipernaj/ nie szarżuje komediowo, z sukcesem buduje postać samotnego, wykształconego mężczyzny na marginesie życia, który jest niezaradny życiowo, statycznie, w oknie na poduszce obserwuje przepływające mu koło nosa tętniące emocjami zdarzeń życie innych. Budzi współczucie swym nieporadnym dążeniem do włączenia się w nurt wydarzeń, które go nie dotyczą. W sumie jest biernym obserwatorem, bezsilnym wobec losu singlem bez sukcesów, bez nadziei, bez szans na zmianę. Justyna Kowalska jako panna młoda/Welwecja/ i Henryk Simon w roli pana młodego/ / wystarczy, że są, są znacząco. Adam Krawczuk /Laszek Bobiczek/ gra wiecznego kawalera uzależnionego od matki, która nie wychowała go na człowieka gotowego do samodzielnego, odpowiedzialnego życia. Podatny na wpływ, podporządkowany, kształtowany jest i manipulowany przez kobiety. Te robią z nim, co chcą. Levin utwierdzić chyba chce nas w przekonaniu, ze losy rodziny, tego świata to domena kobiet mocno stojących na ziemi.  Nawet jeśli są wulgarne, prostackie w wyglądzie i obejściu, jak to doskonale ilustruje Anna Moskal/matka pana młodego/, pozostają na swój sposób silne, apodyktyczne, przedsiębiorcze, wiedzą swoje.

Spektakl jest konsekwentnie zabawny, ujmująco lekki, nienachalnie spójny stylistycznie i logicznie/brawa za scenografię, muzykę, kostiumy, światło/. Zdystansowany trzeźwo do powagi sytuacji. Gdzie reżysersko postawiono na zneutralizowanie tragedii logiką komedii. W tonacji, jak sądzę, dramaturgicznych rozwiązań scenicznych Mikołaja Kolady. Śpiewność tekstu, jego tonacja, rytm wzmocniony charakterystycznymi przerywnikami muzycznymi, dynamicznymi układami scenicznymi/ sceny w otwieranych, zamykanych drzwiach, grupowe rytmiczne przemieszczenia/, ciemna strona życia wchłonięta przez witalność tego życia dająca efekt przesłania optymistycznego, umowność, metafora/drzwi, domowe Himalaje/, przerysowanie ale takie, które nie drażni a bawi, czule a mądrze charakteryzuje postaci, problemy, sytuacje. Podoba mi się ta reżyseria Adama Sajnuka. Przemyślana, adekwatnie przystosowująca treści do formy, charakterystyki postaci do ich mentalności. W której przeglądamy się bez wstydu i my, widzowie. I jeśli się śmiejemy, to z samych siebie się śmiejemy. Wiedząc o tym. Akceptując i siebie, i życie. Jacy jesteśmy, jakie jest. Niedoskonali, bo niedoskonałe. Zawodni, bo zawodne. Ulotni, bo ulotne.

Przekonajcie się jednak osobiście. Nie ma to jak własny odbiór. Powodzenia.:) Ja się ani chwili nie nudziłam. Śmiałam się, nieskomplikowane wątki tropiłam. To duża satysfakcja dla widza, gdy wszystko gra. Śpiewająco. Teatralnie doskonale. Tak, to duża satysfakcja! :) :) :)

CEREMONIE ZIMOWE  HANOCH LEVIN
przekład: Agnieszka Olek
reżyseria: Adam Sajnuk
scenografia i kostiumy: Katarzyna Adamczyk
muzyka: Michał Łamża

obsada: Izabela Dąbrowska, Justyna Kowalska, Adam Krawczuk, Anna Moskal, Rafał Rutkowski, Henryk Simon, Maciej Wierzbicki

Premiera: 3 września 2016
KOPRODUKCJA Z TEATREM MONTOWNIA

fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska/ teatralna.com