wtorek, 28 kwietnia 2015

SĘDZIOWIE GRZEGORZEWSKI TEATR TELEWIZJI

Dorota Segda i Jerzy Trela (fot. TVP)

O czym to było? O jakimś pięknie bolesnym losu ludzkiego, który nie pozwala prostą drogą życia kroczyć ku śmierci. O uzależnieniu od swej natury, religii, kultury, przynależności społecznej. O przeznaczeniu ze świadomością wyboru powiązanym. Tragizmie wyroków oceny postępowania, którego jesteśmy sędziami. Ostatecznie bezwzględnymi, bezkompromisowymi, surowymi. W konfrontacji egzystencji sprzecznych światów, światopoglądów, dążeń. Chyba o miłości to było. Winie i karze, chęci zadośćuczynienia. I relacji z Bogiem.

Ten spektakl to nasycenie, napięcie, koncentracja. Powściągliwość. Co skutkuje spójnością, poetyckością, jednią teatralnego przekazu. Doskonałą grą aktorską. Każda postać zindywidualizowana jakby odrębnym światem była.  A poprzez swoją intensywność, charakterystyczność spełnia funkcję ilustrującą osobowość, problem, zjawisko. Perfekcyjnie skondensowana, nakreślona informacją, emocją, natężeniem ekspresji. Osoby są wyraziste, jasno umotywowane, perfekcyjnie namalowane skupionym ruchem pędzla świadomego swej wizji artysty. Z czułością.  Melancholią. Refleksją. A każda jest archetypem budującym społeczność. O metafizycznej strukturze kryształu.  Która w połączeniu z symboliczną, sugestywną, oszczędną, scenografią, charakterystycznym kostiumem będącym skórą naciągniętą na bogaty wewnętrzny świat splątanej osobowości i charakteru postaci, każda w swoistym, odrębnym uwarunkowaniu, aurze, kolorze, dźwięku, uwięziona jest w kondycji swojego losu, roli jaką spełnia. Raz w rozmazaniu, raz w `wyostrzeniu obrazu. Autentyczne, z własną historią przedmioty-skrzypce, bębny, ramy okien- jak osoby własną opowieść równolegle snują. Swoje sensy wnoszą. Niepokojem świadczą. Pobudzają wyobraźnię, niepostrzeżenie wdzierają się do świata przedstawianego.  Muzyka, śpiew ilustruje, buduje nowe konteksty, otwiera światy. Ruch, taniec, układ sceniczny nadaje rytm, podbija znaczenie. Jedno wzmacnia drugie, wycisza gdy trzeba, gdy musi podkręca wibrację.



Kto ten mistrz, co materią tak włada, duchem nasyca sztukę, że stwarza rzeczywistość magiczną. Kreuje dramaturgicznym skrótem, przedmiotami, które zyskują w sztuce nowe znaczenie, stwarzając wiarygodne, spójne postacie dramatu. Z krwi i kości. Głębokie. Wprowadzając nastrój WESELA Wyspiańskiego muzycznym echem, przetaczającym się korowodem z Rachelą, Poetą narzuca tempo akcji, przyśpiesza je lub zwalnia. Gy trzeba milknie, by wybrzmiała cisza. Jak przed burzą. Dla napięcia. Dla emocji budzonych formą, treścią w koncentracji wielorako przenikającego się znaczenia. I jakaś klarowność, jasność przekazu. Przy tym tajemnica. Nieuniknioność. Świetlistość nakreślonych problemów, ostrość kontrastowa konfliktów. Krótkie to dzieło ale intensywne. Roznamiętniające. Wyostrzające zmysły. I pozostawiające w niedosycie, mimo nadmiaru wszystkiego. W tęsknocie. Jakby goniła ta tęsknota dalej i dalej zakończoną narrację, nadal ją roztrząsała, zanurzała się na powrót w tym czy innym wątku, rozmowie z tą czy inną postacią, nie chcąc jej opuścić, zostawić.

Żyd i Polak we wzajemnych relacjach. Każdy w swoim świecie. Dwa żywoty odrębne ale ze sobą splecione. Winą i karą. Zestawione w kontraście, w walce ze sobą, w jednakim choć nie takim samym doświadczeniu cierpienia. Pełnionej roli. Wtopione w ciąg kulturalnej spuścizny. Ze swojego punktu widzenia działający i oceniający. Według własnych zasad, reguł, pozycji. Obaj ojcowie. Co ich łączy i dzieli? Odróżnia i charakte ryzuje? Miłość do dzieci. Miłość do siebie samych zabijająca tę pierwszą, ważniejszą. Bo to zatracenie swojej natury powoduje zemstę w efekcie na sobie samym. Karę za niewątpliwą winę. Życie za życie. Żyd traci ukochanego syna, Polak córkę. Świat cały. Ten najważniejszy, najczulszy, ukochany. Rachunek wyrównujący prosty ale przejmujący. Bolesny. Ale też jakiś oczywisty. Zadość krzywdzie czyniący.

A przecież można było obejść wszystko, wymknąć się sprawiedliwości/groteskowo-ironicznie-operetkowo ograne/. Jednak kara jest nieunikniona a skarga skierowana do Boga nieskuteczna. Łzy wylane i rozpacz czułego ojca ale okrutnego człowieka czy żal szczery to tylko sposób na przeżycie żałoby, próba pogodzenia się ze stratą ukochanego dziecka. Samuel, wytrawny gracz, realista, myślący, że przechytrzy fatum a jego rodzina cały univers ogarnie, zapala Panu Bogu świeczkę a diabłu ogarek. Jakby chciał przechytrzyć najwyższego sędziego. Nadzwyczajność dobra nadwrażliwego, delikatnego, kruchego Joasa świadczącego prawdę kontra zwyczajność zła cynicznego, bezwzględnego, naturalistycznego Nathana akceptowana przez Samuela  nie uchroni go przed klęską. Jeden za bardzo związany jest z niebem, drugi nigdy nie wyjdzie z piekła. Samuel nie stara się ściągnąć upośledzonego, dysfunkcyjnego Joasa, żyjącego w swym wyidealizowanym świecie dziecięctwa naiwności, na ziemię, nie udaje mu się zawrócić Natana ze złej drogi.  Nawet się nie stara. Samuel o wszystkim wie, wszystko kontroluje, panuje nad sytuacją cały czas, zawsze i wszędzie. Akceptuje. Inicjuje. Wspomaga. Jest winny.

Tak i my chcemy panować nad swoim życiem, życiem innych ludzi. Kontrolować rzeczywistość pragniemy, najlepiej ją kreować samemu, by mieć pewność i większą satysfakcję z sukcesu. Wydaje się, że inteligencja, umiejętność wykorzystywania okazji, zdolności zjednywania sobie ludzi, na których nam zależy a bezwzględność wobec tych, których wykorzystujemy bez litości i miłosierdzia wystarczą. Używamy jednych i drugich dla swoich celów. Zabezpieczając sobie przy tym przychylność nieba, gotowość do usług piekła. Samuelowi się nie udało. Natanowi się nie udało. Dziadowi. A nam samym?

Przecież nie chcemy być Dziadem, przegranym, co to miał złoty róg, a z jego własnej winy ostał mu się jeno sznur. Stracił wszystko, do cna, do dna. Łącznie z życiem wiecznym.  Jego córka żyła bez nadziei. Uwikłana w życie innych, nie może sama się uratować. I tylko śmierć uwolni ją od cierpienia, od przeżywania w nieskończoność swojej nieszczęśliwej doli. Ponosi karę za ojca winy, za siebie, nic nie zyskuje. Wszystko traci. Ojca, rodzinę, dach nad głową, kochanka, dziecko. Cześć i honor. W końcu życie. Jedynie miłość ją opromienia, daje poczucie, że żyje. Oskarża i usprawiedliwia, wydaje na siebie wyrok. Jest świadoma swojej sytuacji od początku do końca. Zależna wyłącznie od innych. Tylko ta miłość do Natana jest jej własna. Upragniona jak śmierć. I ból. I cierpienie. Czy jej winą jest to, że przyjęła ją, pozwoliła jej rozkwitnąć, żyć w sobie.

A więc może ostatecznie o to tu chodzi, że jesteśmy sami dla siebie najbardziej sprawiedliwymi, bezwzględnymi, obiektywnymi sędziami. Jakbyśmy stawali obok siebie, przenikali na wskroś to, co najlepiej znamy. A może prawdziwymi sędziami są ci, których najbardziej kochamy. Nie obcy, nie wrogowie, nie Bóg. Ale miłość. Ona prawdy wymaga. Żąda. I wedle siebie ocenia, wyrok wydaje.

Nie wiem. Nie wszystko w teatrze winno być dopowiedziane, a pierwsze skojarzenie, myśl, rozwiązanie nie zawsze jest tą ostateczną, najlepszą interpretacją, kształtem sztuki. Oczywistość i symetria jest irytująca i nudna. Fałszywa. Prowokująca. Niezgodna z życiem. Jego kształtem. Przebiegiem. Nie wszystko jest w nim pedantycznie, z pietyzmem poukładane. Wymuskane. Wyszlifowane. Ale ma mieć sens. Choćby czystej, uczciwej intencji. Zamiaru niedokończonego projektu. Chropowatego, najeżonego. Rozdzierającego rany. Szarpiącego zmysły. Niepokojącego tajemnicą. Ale nie bądźmy zbyt surowymi sędziami.

SĘDZIOWIE
Stanisław Wyspiański

reżyseria: Jerzy Grzegorzewski
scenografia:Barbara Hanicka
muzyka:Stanisław Radwan
realizacja światła: Krzysztof Trzaskowskirealizacja dźwięku: Mariusz Maszewski
obsada:
Jerzy Trela (Samuel, kochający ojciec i wytrawny gracz - w jego końcowym monologu pobrzmiewają echa Konrada z "Wyzwolenia", ściganego przez Erynie),
Mariusz Benoit (nawiedzony zemstą, zabobonny Dziad),
Dorota Segda (trochę "nieziemski" Joas, żyjący w mgławicy, jak za szybą),
Ewa Konstancja Bułhak (Lewdocha, złamana nieszczęściem niedoszła matka),
Krzysztof Globisz (Natan, wcielenie zwyczajnego zła)
Michał Pawlicki (Jukli), Wiesława Niemyska (Fejga), Arkadiusz Janiczek (Urlopnik), Sylwia Nowiczewska (Dziewczyna), Anna Szczerbińska (Dziewczyna), Krzysztof Gosztyła (Sędzia), Andrzej Blumenfeld (Nauczyciel), Zdzisław Tobiasz (Aptekarz), Czesław Lasota (Wójt)

http://www.teatrtelewizji.tvp.pl/spektakle/artykul/sedziowie-rez-j-grzegorzewski_593928/


środa, 22 kwietnia 2015

35.WARSZAWSKIE SPOTKANIA TEATRALNE EX POST


35.WST już dawno się skończyły. Ale przedstawienia zostały z tymi, którzy je obejrzeli. Nie sposób było uczestniczyć we wszystkich programowych propozycjach. Nie zawsze to spotkanie z ofertą najlepszego teatru w Polsce było możliwe. I nie sposób odpowiedzieć na pytanie dlaczego. Mimo najszczerszych chęci widzów. Nie uwierzę żadnemu całościowemu podsumowaniu, które ukaże się w prasie. Bo albo będzie wynikiem pracy zbiorowej albo część przedstawień musiała być obejrzana w macierzystym teatrze lub na innych festiwalach, przeglądach. Nie znalazłam podsumowania małych 35. WST/?/.

Najważniejsze jest to, że 35.WST się odbyły. W tym roku była to bardzo dobra reprezentacja. W pewnym sensie oczywista. Bo typowanie nie jest trudne czy skomplikowane gdy w obiegu są już pewniaki.  Autorskie. Skandalizujące. Spektakle nagrodzone. Głośne, ważne, oczekiwane. W dużej ilości, wysokiej jakości. Te z kluczem tematycznym, programowym, jeśli jest możliwy. Ale powinny to być propozycje najlepsze, najciekawsze, najwartościowsze artystycznie. Kurator nie miał trudnego zadania. Właściwie jakie miał? Reprezentacyjne, selekcjonerskie czy organizacyjne?

Wybór spektakli był mocno przewidywalny. Obecność selekcjonera na spektaklach i spotkaniach z publicznością i artystami dokumentują zdjęcia ze Spotkań/brawo Kasia Chmura-Cegiełkowska, dziękujemy/. Bo już prowadzenie rozmów przejęli merytoryczni fachowcy-krytycy teatralni- za każdym razem kto inny. Selekcjoner nie czuł się na siłach, nie miał pomysłu, doświadczenia, kompetencji? Przecież spektakle wybrał, dlaczego więc miałby jakiekolwiek wątpliwości. Czy zaangażowanie tak wielu osób obciążyło budżet Spotkań? Selekcjoner oczywiście zadawał pytania, włączał się w dyskusje.

Nie wiem też, dlaczego spektakle odbywały się w ATM, daleko, daleko od centrum. W teatrze Powszechnym nie-boska S&D, w Studio WĘDROWANIE, mimo że Dramatyczny był organizatorem Spotkań i stał zwarty i gotowy do dyspozycji. Na pewno jest jakieś wytłumaczenie. Powody. Jednym z nich było chyba to, że organizator grał swoje macierzyste spektakle na dużej scenie. Bo przecież promocja swego choć nie wybitnego jest priorytetem. A przywiązywanie widza do teatru na lep najlepszej imprezy roku obowiązkiem pierwszym. I jakby oczywistym w kontekście również zeszłorocznych repertuarowych wyborów Spotkań. Nie wiem, czy selekcjoner "wybrał" sam, na własną odpowiedzialność te "wybitne" pozycje sceniczne super sceny Warszawy. Na pewno jest jakieś wytłumaczenie. Powody. Kto to wie.

Sukcesem jest więc reklama i promocja Teatru Dramatycznego. Choć wielu widzów narzekało na organizację Spotkań, sprzedaż biletów i kontakt z klientem teatralnym. Prawdą jest jednak, że każdy kto przyszedł, nawet przed spektaklem, mógł kupić bilet. Bardzo w tym pomogły dodatkowe przedstawienia. Podejrzewam jednak, że organizator liczył się z tym, że na bardzo oblegane pozycje będzie wielu chętnych i wcześniej zabezpieczył środki i zarezerwował sceny na taką okoliczność. I dobrze. W sumie jednak, zważywszy na ilość miejsc na widowniach i  rangę przedstawień, nie można mówić o jakimś horrendalnym zainteresowaniu. Przychodziło wiele tych samych osób. Niektórzy nie raz na to samo przedstawienie. Co mnie nie dziwi.

Spotkania z artystami przeradzały się w oficjalne panegiryki. Nie wypadało krytykować, pytać o kwestie prowokacyjne, dyskusyjne, irytujące spektakli, mówić o tym, co się nie podobało. Bo też widzowie byli zaraz przywoływani do porządku. Albo na początku byli informowani, że spotkanie nie może być długie, musi być krótkie, bo artyści są zmęczeni, widzowie są zmęczeni, jest już późno. Moderacje wynosiły rozmowę na taki poziom i zakres tematyczny, że przeradzały się w rodzaj nieautoryzowanego wywiadu. A głos widowni był marginalizowany. Na rozmowę z widzami nie przyszedł Lupa, Rychcik grał autystyczne, wycofane, obrażone dziecko. Zadara wyreżyserował swój udział i  na wstępie wziął kurs na frontalny programowy atak, co przygasiło potencjalnych rozmówców skutecznie. Zamknęło im usta. Staliśmy się obserwatorami sparingu Zadara Spichalski. Tak w ramach ekwiwalentu za milczenie. Nie było wątpliwości, kto miał eryducyjno- siłową przewagę. Wiemy już dlaczego Zadara wielkim reżyserem jest. On o tym wie na pewno. Szlifuje FORMĘ. Nie dyskutuje. Rozmawia z sobie tylko równymi na wysokościach. Nowak z kolei przy okazji DemirskoStrzępkowych pięknych występów wspomniał o kuchni, nie zapomniał , kto tu jest wodzirejem, czarodziejem, koneserem, smakoszem. Subtelny, delikatny, taktowny. Było pysznie!! Ewelina Marciniak pięknie, profesjonalnie, wnikliwie odpowiadała na pytania. Wykorzystała cudnie dany czas na przekonanie nas, że rzeczywiście wie, co robi i dlaczego. Podobnie Małgorzata Bogajewska z zespołem teatru Bagatela. To było coś! Kobiety nie gwiazdorzyły. Zawrzało na spotkaniu z zespołem Teatru Zagłębia, co wydaje się oczywiste ze względu na temat aborcji, JPII i wolności ekspresji artystycznej. A dyrektorom teatrów dziękujemy, bo spotkania z widzami były dla nich okazją do promocji swoich teatrów. Nie doceniają widzów. Albo czują się mocno zagrożeni. Takie czasy. Tracą klasę i cierpliwość. Taki styl. No i wiedzą oczywiście lepiej i najlepiej. OBY!!! Zadania dyrektorskie, co tu się dziwić. Pewnie tak trzeba. Walczyć. Bronić. Promować. OJ, TAK!!

Oczywiście, mnie widza, bardzo cieszy każde spotkanie z artystami. Doceniam wysiłek, widzę trud, krew i łzy czy poobijane kolana kobiet MORFINY , wynoszoną ponad poziomy Zosię, dwugodzinny monolog Gustawa, Kobietę, co nie chciała Konia i Kanarka. Cudowną, genialną pracę zespołową najlepszych zespołów aktorskich: wszechstronność, hart i wysiłek Teatru Polskiego we Wrocławiu oraz klasę i poziom Starego Teatru Narodowego z Krakowa /dla mnie ex aequo/.  To klasa mistrzowska. Cieszy rozkwit równo grającego zespoły Śląskiego, wyobraźnia w sferze eksperymentu popkulturowego Teatru Nowego w Poznaniu, konsekwentny rozwój twórczy Teatru Zagłębia, śpiewających i grających aktorów Bagateli, błądzenie podczas WĘDROWANIA zdolnych aktorów Teatru STU.  Imponujące, zgrane, zdolne do wszystkiego zespoły. BRAWO!!

Chłonę zjawiskowe popisy artystyczne lekko, naturalnie grane, choć są nieprawdopodobną szarżą precyzji doświadczenia, instynktu, profesjonalizmu Piotra Skiby, Jana Frycza, Doroty Segdy, Doroty Pomykały, Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik. Młodego, zdolnego, zaangażowanego, pracowitego Bartosza Porczyka. Głosy niewidocznych ale genialnie działających osobowości i talentów gigantów sceny Gustawa Holoubka i Jerzego Treli. Z napięciem słuchałam bez zrozumienia wielu partii tekstu  DZIADÓW z Wrocławia, denerwowałam się o dziadka, o  dziecko śpiewające bez końca piosenkę tasiemiec. PODZIW I FANFARY!!! Całkowicie utożsamiłam się z Edytą Ostojak. Uwiodła mnie jej czuła determinacja. Nie mogłam nadążyć za galopującym tempem i zmianą ról w MORFINIE. Kobiety były cudowne,  nieprawdopodobnie dobrze przygotowane ruchowo. A gotowe do samoupokorzenia w spektaklu z Sosnowca. Kobiece bohatyry zbiorowe! W walce o lepszy świat. OWACJE!!! APLAUZ!!!

Bogata i ciekawa jest oferta artystyczna teatru polskiego. Kulturotwórcza.  Zarówno dla artystów, jak i widzów. Proponuje zderzenie  koncepcji spektakli DZIADÓW; dosłownie formalnych na rynek krajowy Zadary dla uzależnionych od teatru i tych w kostiumie popkultury amerykańskiej Rychcika w wydaniu ekstremalnych, wyśrubowanych skojarzeń, na krawędzi sensu, składu i  ładu.  Obie realizacje są kontrowersyjne, odważne, spektakularne. Wymagające kondycji, samozaparcia, na sztukę otwarcia. Do niej zaufania. I zakłada słusznie zawierzenie predyspozycji do zaakceptowania wszystkiego szalonego w teatrze, ciekawości kultury eksperymentującej na naszej wrażliwości, pamięci, estetyce. Zakładające, że zaskoczenie jest naturalnym elementem ekspresji przekroczenia w teatrze. Ale nie wierzcie reżyserom. Tak nie musi być. Oglądajcie, rozważcie, wiedzcie swoje. Wejrzyjcie w siebie. Bo według bożego rozkazu, kto sam nie pomyśli, nie poczuje dramatu, nie zrozumie teatru ni razu. Ha.

To nieprawda, że Lupa, Lupa hej, hej ponad wszystkimi. I, ho, ho do przodu. ON JEST MISTRZEM, co nie dla wszystkich jest jasne. Wiemy, wiemy, że się dla niektórych jakiś czas temu nawet skończył. A tu totalna WYCINKA, dzieło oddziałujące na wrażliwość intelektualną na wielu poziomach, niosące ładunek uniwersalnych problemów, o wadze high krytycznej, wyśrubowanej uczciwości postaw życiowych, artystycznych, splątania realu z ambicjami, możliwościami. Zależność emocjonalna od środowiska, z którym się jest związanym, na które jest się skazanym.  Przenikanie się świata sztuki ze światem osobistym. W wizualizacji urzekającej adekwatności z krajobrazem wewnętrznym bohaterów. W całkowitej symbiozie muzyki, scenografii, tekstu, gry i dramaturgii wiążącej jeszcze bardziej wolę, uzasadniającej konieczność. W świetle zmiennych stanów świadomości. Piękny teatr nasycony prawdą o świecie, w nim człowieka. Senny, hipnotyzujący. Odnoszący się do doświadczenia, intuicji każdego człowieka. Nawet każdego prawie środowiska, jak się mocno uprzeć. Doskonały. Totalny. TEATR. TEATR.

Ale fenomenalny krok do przodu i wzwyż wykonał też młody, zdolny, pracowity tandem Strzępka Demirski. nie-boska komedia. WSZYSTKO POWIEM BOGU! ma znaczenie nie tylko pod względem artystycznej jedności treści i formy obleczonej w kostium, scenografię, ruch sceniczny, świetną grę aktorską na miarę problemu, zjawiska. Gładko łączy puzzle starego z nowym. Spektakl ważny jest ze względu na poziom emocjonalnego i metafizycznego dotyku sztuki tu i teraz. Ten teatr działa. Wyrasta z klasyki polskiej, łączy pokolenia we wspólnych obawach, lękach i przeczuciach. To wyjątkowo mocno oddziałujący teatr. Aktualny, wrażliwy, zaangażowany. Wszelkie niedoskonałości nikną wobec wagi rozpoznania współczesnych zagrożeń. Bezsilności wobec nich jednostek, społeczności, narodu. Wielka rzecz nie przegapić pulsu świata. Znacząca gdy powtarza się w historycznie zakreślonym cyklu. Od rewolucji do rewolucji. Odwaga podjęcia trudnych problemów rewolucji i jej skutków, gorzka konstatacja, że mimo ciągłego rozwoju, znów znajdujemy się w punkcie wyjścia. Mimo wiedzy. Mimo doświadczenia. Lęk jest zawsze ten sam. Bezradność nawet jeszcze większa. Bo kumuluje się z upływem galopującego czasu wbijającego się oszołomionego człowieka w niepewną przyszłość świata.

Myślę, że oba te spektakle, każdy na swój sposób, komunikują o niebezpieczeństwach naszego wspaniałego, nowego, mądralińskiego, przekombinowanego świata a w nim samotnego, zagubionego człowieka, sparaliżowanego niemożnością wyrwania się z jego pędu i tyranii. Rozdartego rozbieżnościami potrzeb i możliwości. W nieustającym konflikcie konieczności walki z instynktem przetrwania za wszelką judaszową cenę. Z paraliżującą pewnością, że nic, kompletnie nic nie można zrobić i należy się prędzej czy później poddać, podporządkować, a w walce o swoje dla innych jest bezsilny, bez możliwości ratunku. Z opcją wyostrzonej świadomości, w egzystencji bez znieczulenia. Przegrana jest pewna jak śmierć. A marzenie umiera ostatnie po wyczerpującej walce życia o swoje. Recepcja WYCINKI poza granicami Polski będzie łatwiejsza niż nie-boskiej. WSZYSTKO POWIEM BOGU! , jak i DZIADÓW. Bernharda znają i nienawidzą, Lupę znają i cenią, zespół aktorski Teatru Polskiego też. Drogi dostępu sztuki polskiej do świata otwarte!! HIP, HIP HURA!!
Właściwie oferta Spotkań umożliwia tylko obejrzenie niektórych spektakli z całej Polski, nadrobienie zaległości repertuarowych, ponowne obejrzenie pozycji już sobie znanych. Nie gwarantuje niestety zawsze jakości, co pokazały ostatnie dwie edycje a i w jubileuszowej też były wpadki. Spotkania z artystami nie do końca satysfakcjonowały, ale chyba nadal uczymy się ze sobą rozmawiać, wzajemnie się tolerować, z szacunkiem traktować. Ale jeśli będzie się nam zamykało usta, nie dopuszczało do głosu, neutralizowało w czasie wypowiedzi, nie będzie progresji. Artyści wrócą do domów w samozadowoleniu a widzowie i tak będą wiedzieć swoje. I to oni podejmą decyzję, czy na następne spotkania przyjdą czy nie. A przecież warto spotkać się w teatrze. Bo to miejsce do dialogu stworzone. Bo jeśli nie w teatrze, twarzą w twarz, to gdzie?

foto:Kasia Chmura-Cegiełkowska

http://www.teatrdlawas.pl/artykuly/545-naj-naj-naj-35-warszawskich-spotkan-teatralnych
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/199945.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/200346.html
http://teatralny.pl/recenzje/lupa-i-dlugo-dlugo-nic,1037.html

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

DYBUK AN-SKI KLECZEWSKA TEATR ŻYDOWSKI



DYBUK według An-skiego w reżyserii Mai Kleczewskiej z dramaturgią Łukasza Chotkowskiego opowiada o wierze, nadziei i miłości. A z tych trzech tak naprawdę najważniejsza jest miłość. Czyste źródło dobra tego świata. I to na wielu poziomach. Miłość do Boga, miłość do ukochanego, miłość do człowieka. A więc miłość ogarniająca każdego i wszystkich. Żywych i umarłych. Ta intymna i ta zbiorowa. Nie ograniczająca się do czasu czy przestrzeni. Ta, która pozwala pamiętać i tę pamięć przenosić z pokolenia na pokolenie w wieczność.  Bo chodzi o ten szczególny rodzaj wrażliwości, czułości i empatii w relacjach międzyludzkich. O wsłuchiwanie się w siebie nawzajem. Czucie sercem w zgodzie z samym sobą. Odpowiedzialnie, konsekwentnie kierującym się rozumem i powinnością wobec siebie nawzajem według porządku ludzkiego i prawa boskiego. Tak, by człowiek człowiekowi nie był aniołem zagłady. Ani wilkiem. Ani katem. Sędzią. Ludzki wymiar miłości i braterstwa w boskim wymiarze prawdy i sprawiedliwości, by ocalić sens życia, to główny problem ludzkości. Jak żyć dalej po śmierci? Każdej. Swojej za życia. Bliźniego swego. Ukochanego. Śmierci fizycznej ale nie duchowej. Czy można, trzeba się zbuntować wobec wiary, rodziny, tradycji, obyczaju, historii dla przesłania godnego życia wiecznego. Po stracie. Po holokauście. Po zagładzie wszystkiego, co ludzkie. Tak, by duch mógł żyć dalej. W każdej formie. W nas. W pamięci. W wierze, że nic co człowieka spotyka nie jest bez znaczenia, nie jest bezwartościowe, obrócone na marne. Mimo, że śmiertelnie boli, po kres wytrzymałości dotyka i więzi. Po zerwanym przymierzu człowieka z Bogiem. Gdy człowiek zrywa przymierze z człowiekiem. Naród z narodem. A konsekwencje zdrady są tragiczne. Niszczące. Przerażające. Nie do zrozumienia.



Mieszają się w spektaklu różne, choć komplementarne światy. Przeszły z teraźniejszym w spojrzeniu ku przyszłości. Ale pięknie się mieszają, sensownie uzupełniają, wzajemnie komentują. Wielowiekowa tradycja, religia i historia Żydów. Miłosna opowieść dwojga ludzi. Złamane przymierze bratnich dusz. Pamięć. Zadośćuczynienie. Wybaczenie. Powinność wobec żywych i umarłych. Dotyk holokaustu. Śmierć i życie. Przemiany miejsca w czasie. Wszystko w spojrzeniu, ujęciu jednostkowym i zbiorowym. Lokalnym i światowym. Dosłownym i ogólnym. W języku jidysz i polskim. Legendy teatru polskiego i żydowskiego w kontekście dotychczasowych wystawień DYBUKA i Teatru Żydowskiego, który tym spektaklem świętuje 65 rocznicę swego powstania. Ale teatr to ludzie, a więc to przedstawienie w jakiś szczególny sposób jest nośnikiem pamięci o tych, którzy na zawsze odeszli a jednak żyją w nim nadal. I są ważni. Bo to, co wnieśli swoją pracą, twórczością, wysiłkiem, osobowością jest najważniejszym napędem obecnego życia teatru.

Ten DYBUK ma wartość jednoczącą. Piękną. Snuje się opowieścią spójną, wizualnie hipnotyzującą, muzycznie potęgującą napięcie, ze światami wizualnymi równolegle wzmacniającymi oddziaływanie. Gdzie każdy element, osoba, wątek ma znaczenie dla samego siebie i całości. Splątanie scenicznych wątków, osób, problemów odzwierciedla rzeczywistość metafizycznej więzi życia i śmierci, miłości i zdrady, skutku i przyczyny, wyznania winy i zadośćuczynienia. Pamięci i niepamięci. Tego co stałe i zmienne. Trudne i najtrudniejsze. Podkreśla swoim zaistnieniem, jak ważna jest komunikacja, ekspresja twórcza i my, w sztukę uwikłani, w świat wplątani.

Znów teatr postdramatyczny Kleczewskiej pokazuje pazur głęboko wbijający się w naszą wrażliwość. Udowodnia swą siłę oddziaływania. Doskonale łączy tak trudne, często wydawać by się mogło niemożliwe do pokazania problemy, relacje, zjawiska, historie. Bezpruderyjnie czerpie z różnorakiej formy poszerzając w ten sposób pole widzenia i rozumienia. A co najważniejsze czucia. Wkracza brawurowo w przeszłość, miesza ją z teraźniejszością na wielu poziomach, by uderzyć skumulowaną mocą informacji, historii, obrazu i dźwięku. Gry aktorskiej. Przejmującej. Sięga brutalnie w głąb człowieczej duszy, jego relacji z Bogiem i degradującym go światem, by mierząc się z nim, go ocalić. Porozmawiajmy o tym, pomyślmy. Sięgnijmy pamięcią. Nie pozwólmy niepamięci triumfować. To zniszczyłoby naszą tożsamość, odrębność, ważność. Kimkolwiek jesteśmy. Mocny przekaz sztuki- budowany przejmującymi pięknem zaprawionym okrucieństwem obrazami, porażającymi autentycznymi relacjami, wspomnieniami, zderzeniem sacrum z profanum, zaistnieniem winy i możliwości odkupienia- budzi w nas ludziach człowieka. Czułego, kochającego, empatycznego. Dzięki sztuce spektaklu niosącego  w świat wysiłek świadczenia prawdy. Tak, by życie zwyciężyło fałsz, śmierć.

Kocham taki teatr. Przeniknięty duchem, wzmocniony ciała emocjonalną obecnością narracyjną. Wrażliwy, czuły. Odważny. Gdzie sens przenika tajemnicę a ta się broni niewzruszona. Gdzie instynkt życia ratuje pamięć o śmierci, oswaja z nią. Szczególnie tej brutalnej, okrutnej, bezsensownej, przedwczesnej, niezawinionej. Teatr opowiadający się za prawem do buntu w obronie prawa do miłości bez względu na konsekwencje. Malowany plastycznością wzbierającego napięcia. Zapierający dech. Gdy wiem, że pozostanie ze mną na zawsze. Tak jak role Gołdy Tencer grane w przeszłości teraz w spektaklu spotykają się na scenie w kreacji jej samej, symbolicznie w kostiumie. Przenikanie się światów, z których jesteśmy utkani. Suma doświadczeń, wiedzy i wiary generująca czułość, to przeczucie, że miłość do bliźniego swego cały świat uratuje. Poprowadzi go ku wieczności. Krok po kroku. Dzień po dniu. A żadne cierpienie, ból nie przepadnie a wzmocni tych, którzy żyć muszą dalej i dalej. Z dybukiem, życiem ocalonym miłością, pamięcią. „I ciągle widzę ich twarze, / ustawnie w oczy ich patrzę – ich nie ma, / – myślę i marzę, / widzę ich w duszy teatrze"*.

Niektórzy narzekają na słuchawki, brak tłumaczenia tego i owego. Ja doceniam ich wkład. Bo gdy tylko głos się pojawiał-męski, żeński-miałam wrażenie mówiącego we mnie dybuka. Był już w środku. Wewnątrz. Na scenie w jidysz, w głowie po polsku. Synchroniczny dwugłos.


DYBUK według Szymona An-skiego

Reżyseria: Maja Kleczewska
Scenariusz sceniczny: Maja Kleczewska, Łukasz Chotkowski
Dramaturgia: Łukasz Chotkowski
Muzyka: Stefan Węgłowski
Scenografia, video, światło: Wojciech Puś
Kostiumy: Konrad Parol
Asystent reżysera: Jędrzej Piaskowski

Obsada: Marcin Błaszak, Piotr Chomik, Genady Iskhakov, Magdalena Koleśnik (gościnnie), Joanna Przybyłowska, Henryk Rajfer, Rafał Rutowicz, Izabella Rzeszowska, Wanda Siemaszko, Piotr Sierecki, Piotr Stramowski (gościnnie), Barbara Szeliga, Dawid Szurmiej, Gołda Tencer, Ewa Tucholska, Jerzy Walczak, Marek Węglarski.

Teatr Żydowski im. Estery Rachel i Idy Kamińskich – Centrum Kultury Jidysz

Data premiery: 17 kwietnia 2015 r.

Fot. Magda Hueckel 
* Stanisław Wyspiański, motto spektaklu

http://www.e-teatr.pl/en/artykuly/200524.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/200531.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/201137.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/201220.html

http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/201309.html?josso_assertion_id=2F8CC1F7B1344920
http://teatralny.pl/recenzje/wole-bukiet-zonkili,1049.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/201649.html

piątek, 17 kwietnia 2015

DAILY SOUP TEATR TELEWIZJI



W TACIE Artura Pałygi to dorosły mężczyzna walczy z traumami dzieciństwa i jednocześnie tęskni za miłością, czułością, troską ojca do małego dziecka w sobie. W DAILY SOUP to dorosła dziewczyna nie może odciąć pępowiny uzależnienia od nadopiekuńczych, przewrażliwionych, toksycznych rodziców, co ją niszczy, ubezwłasnowolnia mentalnie, kaleczy uczuciowo.

Oboje żyją w pełnej rodzinie, z ojcem i matką a dziewczyna nawet z babcią. A jednak to dysfunkcyjne naturalne środowisko. Jednocześnie rani i kocha. Ale ta miłość skazana jest na próbę ognia. Bo to nierówna walka młodego ze starym. Bezbronnego z  pełnią władzy. Gdy dziecko, nawet trzydziestoletnie, nie umie powiedzieć dorosłemu asertywnie NIE. Bo nikt tego nie nauczył, nie powiedział, że można, że trzeba. Bo kręgosłup niezależnego zdania, w konsekwencji życia, był łamany dzień po dniu od urodzenia. Przy talerzu codziennej zupy. W sferze fizjologii zabezpieczał byt ale w sferze emocjonalnej zatruwał.

Przestrzeń rodziny to pole walki, pole działań doświadczalnych. Rodzice, bez kamuflażu, wprost poddają dzieci próbie dorosłego życia. Przenoszą na nie swoje wszystkie lęki, porażki, obawy, frustracje, przyzwyczajenia. W zasadzie tak hartuje się stal. Ale psychika dziecka, nieprzygotowywana do samodzielności, możliwości kształtowania swojego życia pod czujnym ale nie despotycznym okiem dorosłego nie ma szans dojrzeć, nie ma szans się zbuntować. Presja większości, siły oddziaływania robi swoje. Dryl nachalnej tresury, szkolenia pod przykrywką wychowania wzmocniony naturalnym uczuciem do najbliższych i troską o nich uniemożliwia sprzeciw przeciwko tyranii dorosłych i niemożność obrócenia przeciwko tym, których się kocha bezwzględnie, od zawsze.

Rodzice  stosują chwyty stare jak świat. Straszą, szantażują, przymuszają, osaczają dzieci. Kieruje nimi lęk, obawa, czy nawet już dorosłe dadzą sobie radę, czy nie zostaną skrzywdzone. Ale są też samolubni, ograniczeni, niedouczeni. Swoje osobiste i małżeńskie problemy przenoszą na dzieci. Obciążają je swoimi traumami. Pretensjami, kłótniami, tajemnicami. Nawykami. Całym bagażem swojego życia.  Wciągają niedojrzałe dzieci w rozgrywki dorosłych. Nie mają zahamowań. Paradoksalnie rodzicielska ochrona przed złem świata zewnętrznego wzmacniana jest przez toksyczność życia w rodzinie tak, że dziecko traci całkowicie poczucie bezpieczeństwa i właściwe rozeznanie rzeczywistości. Nienauczone podejmowania  samodzielnych decyzji,  staje się bezwolnym argumentem, stroną w  użyciu raz jednego, raz drugiego rodzica, a zdarza się i babci. Wszyscy są w stosunku do siebie wrodzy, nieprzyjemni, kąśliwi, złośliwi. A wszystko w dobrej wierze, dla dobra dziecka, dla spokoju rodziny. Z poczucia troski. Każdy walczy z każdym o swoje.

To rozdarcie między potrzebą a niemożliwością jej zaspokojenia jest bolesne. To pęknięcie spowodowane koniecznością walki o swoje przeciw tym, którzy na pewno na swój sposób kochają i są kochani jest bolesne. Najłatwiej skrzywdzić najbliższych. Są pod ręką, zna się ich na wylot. Łatwo wywierać presję, łatwo manipulować, obrażać.

Życie każdego człowieka, życie rodzinne naznaczone jest błędami, a wychowanie dzieci nie jest drogą usłaną różami. Ale nikt nikomu nigdy nie obiecuje, że będzie łatwo. Na popełnianych błędach można się uczyć. Nie ma lepszego środowiska dla dorastania niż rodzina. Pod warunkiem, że rodzice wychowują odpowiedzialnie i pozwalają dzieciom dojrzeć do samodzielnego życia, by mogły odejść z domu, gdy przyjdzie na to czas.

W DAILY SOUP tylko śmierć może wyzwolić. Ostatecznie, skutecznie. Babcia umiera. A pozostali muszą dalej trwać, każdy ze swoim i bliźniego swego problemem, traumą. Znają się jak łyse konie. Każde zapatrzone w swoją krzywdę, obciążenie, ograniczenie, obowiązek. Kochają się i nie znoszą, potrzebują siebie nawzajem ale i ranią, mają do siebie pretensje. Nie panują nad wzajemną niechęcią, zmęczeniem, znudzeniem, wściekłością. Są w ciągłym stanie niewypowiedzianej wojny. W zawieszeniu pomiędzy tym, co jest  a co chcieliby, by było.

Interesująca jest w tej sztuce kumulacja negatywnych drobiazgów, prztyczków, utyskiwań, pretensji, przypomnień, pouczeń dorosłych, które dzień po dniu powielane, wzmacniane karmią traumatycznego potwora w dorosłym już dziecku, które nie jest w stanie się odciąć, uwolnić od tych, których przecież kocha, których potrzebuje. Nie daje sobie z tym rady, a dorośli nie pomagają, bo nie wiedzą jak, nie widzą w swym zacietrzewieniu, w siebie zapatrzeniu, potrzeby zmiany. Krzywdzą głusi i ślepi. Przestrzegają córkę przed zewnętrznym zagrożeniem, nie widząc źródeł wewnętrznego, rodzinnego złego jej traktowania, wychowywania. Co jest normą też w ich własnym zachowaniu w stosunku do siebie. Dziecko jest ranione ale i rodzice ranią siebie dotkliwie. Nie odpuszczają, nie ustępują, idą w zaparte.

Dzień po dniu podsycają ogień w domowym piekiełku.  Dziedziczonym z pokolenia na pokolenie.


SZTUKA DOSTĘPNA JEST W NINATEKA.PL

http://www.teatrtelewizji.tvp.pl/spektakle/artykul/daily-soup_6653074/

DAILY SOUP

Reżyseria - Małgorzata Bogajewska 
Scenografia - Maciej Chojnacki 
Muzyka - Paweł Czepułkowski, Michał Litwiniec 
Opracowanie muzyczne - Rafał Kowalczyk 

Obsada: Halina Skoczyńska (Matka), Janusz Gajos (Ojciec),  Anna Grycewicz (Córka), Danuta Szaflarska (Babka) 

środa, 15 kwietnia 2015

TATO PAŁYGA BOGAJEWSKA TEATR BAGATELA


To historia rodzinnych relacji w betonowym PRL-u z punktu widzenia dorosłego mężczyzny, który patrząc wstecz rozlicza się ze światem dzieciństwa, wystawia rachunek krzywd rodzicom. O tyle ciekawa, że pokazuje skrzywdzone dziecko bezwzględnie kochające swojego ojca oprawcę. Człowieka zwyczajnego, prostego żołnierza, który popełnia błędy wychowawcze. Z bolesnymi tego konsekwencjami.  

Ojciec umiera, trauma dzieciństwa nigdy. Żywi się wspomnieniem, żeruje na słabości charakteru. Zwłaszcza gdy wiemy, ze nic nie można już zmienić, przeprogramować, skasować z pamięci. Seans dziecinnych lęków i strachów, zagrożeń i upokorzeń nie słabnie na intensywności. Nie da się zlekceważyć. Zapomnieć. Wyprzeć. Krwawi niewidoczna rana wyrzutem słabego chłopca wobec silnego mężczyzny. Syna wobec ojca. Dziecka wobec dorosłego. 

I ten przeklęty krąg dziedziczenia błędów, grzechów rodziców. Przenoszenia je na następne pokolenia. Dziedziczenia. Mimo, że chce się od nich uwolnić. Pragnie je wyeliminować. Rodziców sobie nie wybieramy, ale już ich postawy powielamy. Wbrew sobie. I o tym wiemy. I jak się za to nienawidzimy. Jak bardzo mamy o to do siebie pretensję. Czujemy rozczarowanie. Gorzki smak porażki. Bo trudno schematy zachowań zmienić. Unieważnić. Jaki ojciec, taki syn. Jak ojciec traktuje matkę, inne kobiety, tak i syn nawet w dorosłym, świadomym już życiu. Zbyt duża intensywność potrzeb uczuciowych, opiekuńczych, egzystencjalnych, przypisana jest dzieciństwu, by można było zignorować jego doświadczenie. Matryca osobowości wypala się schematem wypracowanym przez środowisko, w którym się wychowuje, dorasta, żyje. Straconych zachodów rodzicielskiej miłości nigdy się już nie uzupełni, nie nadrobi. Nie zadośćuczyni. Czasu bez ojca. Niedostatku uczuć. Szorstkości relacji i braku zrozumienia. Traum. I wielu odcieni nierozpoznanych przyczyn niezawinionych dziecięcych cierpień.

Ta wiwisekcja dzieciństwa nie epatuje bólem, cierpieniem, dewiacją czy skrzywieniem psychicznym. Przemocą domową. Jest zwyczajnym doświadczeniem, bolesnym ale nie degradującym całkowicie. Jest próbą zrozumienia, przepracowania, oswojenia, uporania się z problemem małego dziecka w dorosłym człowieku. By nie popełnić samemu błędu. Ale jest to niemożliwe, bo w pewnym sensie nikt nie przygotowuje nas metodycznie, merytorycznie do roli ojca, matki, dziecka. Uczymy się od najbliższych. Na bieżąco. Naturalnie od urodzenia. Zaskoczeni sytuacją, pod przymusem, przez przypadek, zbieg okoliczności. Czasem wbrew woli, predyspozycjom, chęciom. A nawet wbrew naturze. Ze społecznym formatowaniem zachowań środowiska, w jakim się żyje. Z tym, co wypada, co nie. Jakie są oczekiwania i presja otoczenia. Czasów, w jakich przyszło dorastać.

Tu  widzimy szczególne  nieprzygotowanie rodziców, ich niedojrzałość. Nieumiejętność wchodzenia w rolę ojca.  Nieporadność, lęk matki w samodzielnym działaniu, w sprzeciwianiu się mężowi. Bo matka, to matka. Słaba kobieta, głupia, podporządkowana całkowicie, bezwarunkowo mężczyźnie. Spętana miłością, powinnością, poczuciem niższości. Religią i wychowaniem. Przekonaniem, ze nie może być inaczej, bo nie ma na to społecznego przyzwolenia. Ubezwłasnowolniona mentalnie i finansowo. Dlatego tak łatwo nią pomiatać, tak bezceremonialnie poniżać. Pomijać. Lekceważyć. Niedostatecznie wykształconą manipulować. Przy akceptującym milczeniu otoczenia. Matka Polka umęczona, oddana rodzinie, podporządkowana. Żyjąca nie swoim życiem. Dla innych.

Strach syna przed gniewem cholerycznego  tyrana ojca zderza się ze strachem nieporadnego, niepokojącego się rodzica o to, że jego dziecko jest niedoskonałe, ułomne. I słabe, bojaźliwe, nadwrażliwe, bo nie mogące się przeciwstawić fizycznej sile ojca, nie da sobie w przyszłości rady. Furia potwora psychicznie molestująca, gwałcąca poczucie bezpieczeństwa. Tresura ośmieszaniem, zastraszaniem, krzykiem łamie wolę sprzeciwu słabszego, bezbronnego dziecka. Czyni spustoszenie surowym traktowaniem. Powściągliwość uczuciowa  jest niezrozumiałą karą. Nieprzystępność rodzica. Okrucieństwo. Niezrozumienie. Toporność, ordynarność, prostactwo, zwykła, codzienna nieporadność i brak przygotowania i doświadczenia ojca potęgują poczucie winy dziecka. Które cierpi i kocha. I tęskni z poczuciem winy, niespełnieniem, nienasyceniem, którego do końca nie rozumie. Nie pozwoli dziecku nigdy dorosnąć. Odciąć się od przeszłości. W dorosłym już mężczyźnie zamieszkiwać będzie nadal wylękniony, spragniony bliskości z ojcem chłopiec.

To niesprawiedliwa walka, nierówna, skazująca dziecko na porażkę. Bo cały ciężar konsekwencji postępowania rodziców spada na dzieci. A te pragną miłości, troski, uczucia, zrozumienia od tych, którzy nie potrafią zaspokoić tych podstawowych potrzeb i jednocześnie cierpią czując się winnym. Bezradność wobec sytuacji kumuluje się. Bezradni są rodzice wobec wyzwań wychowawczych, bezradne są dzieci wobec problemów, których nie rozumieją i które je przerastają. To poczucie niemocy wobec  traumy dzieciństwa, która nie odstępuje ofiary przez całe życie wzbudza współczucie. Pewien rodzaj empatii. Może najważniejsze jest to, że usprawiedliwiamy rodziców, w końcu widzimy jacy byli, są i dlaczego a mimo wszystko akceptujemy ich i w irracjonalnym marzeniu, że nas zrozumieją, przytulą, pokochają, jak my ich kochamy. Im większy rozziew pomiędzy prawdą a oczekiwaniem, tym większa wzbiera potrzeba zaspokojenia tego, czego się nie dostało w dostatecznej intensywności we właściwym czasie. Dla wybaczenia. Zadośćuczynienia. Przywrócenia spokoju. Oddania właściwej miary rzeczom, ludzkim zachowaniom.

Ten teatr syntetycznie pokazuje atmosferę PRL-u. Kontekst wydarzeń. Życie rodziny. I nie jest to tylko obraz czarny, asfaltowy, mroczny. A więc nie jest jednoznacznie to dom zły. Tylko niedoskonały ułomnością , nieprzygotowaniem jego mieszkańców. Gdzie dorosły ze swoim dzieckiem dojrzewa do roli mu przypisanej. I popełnia karygodne błędy. I nie naprawia ich. A brnie dalej czyniąc spustoszenia we wzajemnych relacjach.

To spektakl solidny dramaturgicznie,  choreograficznie dopracowany, poprawnie zagrany, gdzie aktorzy grają na instrumentach, śpiewają. Dowcipnie, z dystansem. W realiach socjalizmu, w środowisku wojskowego drylu, z elementami trillera psychologicznego, co doskonale podkreśla światło, scenografia i kostiumy. Rodzinna drama. Ku przestrodze, ku nauce czułego, uważnego wychowania. Wychowywania siebie nawzajem. 

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

DZIADY Radosław Rychcik Teatr Nowy im. T. Łomnickiego w Poznaniu


Radosław Rychcik DZIADY jak perły z korony naszej narodowej spuścizny literackiej przed nas rzuca. Bo tylko dla nas są zrozumiałe w zaproponowanym  kontekście popkultury amerykańskiej. Tylko my jesteśmy w stanie odczytać kody arcydzieła wieszcza w tym puzzlowym obrazku  z wystawy USA cepelii. DZIADY obleczone w kostium pawia narodów, ozute w siedmiomilowe buty nie swoje. Widać taka moda. Taki trend i szyk. Albo kompleks zaścianka. Porywanie się z motyką na słońce.  Bo pomysł udałby się może setnie, gdyby przez obcego nasze dzieło było przełożone, przemalowane, przebrane. A tak, w pewnym sensie, zmuszeni jesteśmy do siłowej interpretacji. Sami sobie zgotowaliśmy ten los. Nam, nie z jednego garnka smakującym dzieła dziwa, to nie zawadza. Wręcz przeciwnie. Dodaje pikanterii, podkręca smak, nawet imponuje. Jest ten spektakl nową zabawką sfokusowaną zarówno na rynek polski, jak i zagraniczny. Ambitnie podkręcającą nasze narodowe ego, z gestem, z rozmachem. Szeroko internacjonalnie pokazane, w poprzek tradycji i przyzwyczajeniom. To dziwadło. Dla nas, Polaków tylko ważne. Hermetyczne dla obcokrajowców. I tak, to co miało przybliżyć, oddala.  Nam się tylko wydaje, że jest inaczej. Nie jest. To przeniesienie, przepisanie DZIADÓW na modłę amerykańską. Teatru na film. Dramatu na rebus, krzyżówkę do rozwiązania, kto jest kim i z jakiej bajki i jaki ma związek z całością. Nie koncentrujemy się na przesłaniu a na roszadach. Ale niewątpliwie jest to fascynujące teatralne poszukiwanie jedności myśli, walki uciśnionych, zniewalanych, wykluczanych bez względu na czas i miejsce choć rozbija dramaturgię dzieła, z którego pozostają pojedyncze pomysły, błyski, lśnienia. Strzępy. Poezja wyparowała. Ostał się nam jeno programowy na nas dryl. Jakbyśmy byli ułomni, niedowartościowani, zakompleksieni. Jakbyśmy w świecie, za którym tęskni każde pokolenie, szukali zakotwiczenia, ratunku szansy. Chowamy się więc wstydliwie ze swym lokalnym wkładem wartości dążących do wyzwolenia narodu uciśnionego, ciemiężonego w formie, która daje szansę na zwrócenie na nas uwagi. I z ostentacją teatralną krzyczymy, że jesteśmy światem całym, nacją zasymilowaną z zachodnim systemem demokracji. My waleczni, duchem wielcy. Bo nasz narodowy skarb, spuścizna przeszłych pokoleń, pojemna jest i otwarta na drastyczną korektę formy, bo treści i tak są mimo cięć i różnic jednakie, a walka marzenia o wolność ludzi wspólne. To zawsze w DZIADACH było. Teraz jednak oderwane zostały od korzeni, pozbawione gruntu, zakotwiczenia źródłowego.

Dziady, my dziady. I DZIADY Mickiewiczwskie naszą tożsamości świadomość z przeszłości ku przyszłości niosą. Mądrości tego i tamtego świata. W nich obcowania. Wszystko zniosą, wszystko wytrzymają, wszystko przetrwają. I niosą taką siłę fatalną a znaczącą, że żadne pomady, nie zatrą ich mocy przesłania. Bezowocne są  próby znalezienia analogii Wielkiej Improwizacji, reżyser więc idzie na skróty i słyszymy Gustawa Holoubka z LAWY Konwickiego. W ciemnościach. Z teatru robi się słuchowisko, bo obraz aktora byłby niekompatybilny z formy całej resztą. Niemoc wobec nowej interpretacji tak ważnego tekstu dowodzi tylko, że trudno zastąpić genialną rolę czymś równie porażającym. Nie znaleziono ekwiwalentu. Robi się jeszcze smutniej, gdy uświadomimy sobie, jak Teatr Dramatyczny stara się na nowo sformatować wielkość giganta polskiej sceny. Ten wybrzmiewa zdumiewająco aktualnie, monumentalnie. Pięknie. Mocno. Wzruszająco. Holoubek wadzi się nie tylko z Bogiem ale i z carem. I zwycięża. Żadne udziwnienie go nie umniejsza. Nie tyka. Może tylko zdziwić kontekst. Może niektórych zaboli. A jeszcze inni tylko ten fragment inscenizacji zapamiętają.

Podobnie jest z tekstem DZIADÓW i ich przesłaniem. A te ubrane w nowy kostium estetyczny, wzmocnione tekstem nie jednym, łączą się z międzynarodówką walczącą o wolność, sprawiedliwość, równouprawnienie, przeciw rasizmowi, wykluczeniu społecznemu, prześladowaniu. Antyortodoksyjne, szalone pokazują, żeśmy to nie jacy tacy polscy a amerykańscy przebierańcy. Cool and fun. Kolorowi. Tęczowi. Kameleony. Dziady oświecone.

"Dziady. Jest to nazwisko uroczystości obchodzonej dotąd między pospólstwem (…) na pamiątkę dziadów, czyli w ogólności zmarłych przodków. Uroczystość ta początkiem swoim zasięga czasów pogańskich i zwała się niegdyś ucztą kozła, na której przewodniczył Koźlarz, Huslar, Guślarz, razem kapłan i poeta"/Adam Mickiewicz „Dziady”- jądro naszej tradycji dramatycznej/. Radosław Rychcik dokonuje czasowej i stylistycznej teleportacji. Jak to w sztuce bywa. Oprócz doszukiwania się sensów, co też autor dramatu miał na myśli, dochodzi nam praca do wykonania, co też reżyser miał na myśli dokonując tak radykalnych zmian w swojej inscenizacji. Zmusza nas do większego wysiłku, pracy. Musimy bowiem znaleźć i  uzasadnić sens jego decyzji. Rychcika gest ma wzbudzić zainteresowanie, ciekawość. Logika szoku, zaskoczenia spełnia wymogi marketingowe. Otwiera rynki zbytu. Zabiegi formalne,  polegające na wydobyciu uniwersalnych, rozpoznawalnych treści wzmocnione scenografią, kostiumami i kultowymi postaciami ze świata polityki, kultury masowej ma wynieść lokalne, zaprzeszłe dzieło na rynek międzynarodowy. Reżyser nie zapanował jednak nad śmiałym połączeniem klasyki ze współczesnymi problemami, z którym mierzy się dzisiejsze społeczeństwo polskie. Ale to chyba go w ogóle nie interesowało. Jest zabawa, wariacja na temat. Śmiała, prowokacyjna. Odlot.

Tekst nie jest ważny, kontekst historyczny też. Ważny jest labirynt znaczeń, znaków. DZIADY to jak gra wirtualna. Ni dramat teatralny, ni film. Mgła łączy wszystko. Przykrywa. Odkrywa. Zamazuje. Miks starych jak świat problemów, pojęć, znaków ujętych w nowej formie. Jakbyśmy za wszelką cenę chcieli zachęcić i szukamy nowego, nawet karkołomnego sposobu dotarcia do odbiorcy. Licząc na to, że to on wszystko zweryfikuje, wypełni. Swoją wyobraźnią, potrzebami, wrażliwością. Stosujemy chwyty, raz błyskotliwe, innym razem zaskakujące i odstające albo nie mające nic wspólnego z pierwowzorem dramatu ale jakby dramatycznie przebijającego się przez bełkot zalewu informacyjnego. Jak w teatralnym spocie polityczno- społecznym. Reklamie. Hasło klucz DZIADY i parada amerykańskich znaków, symboli. Nie ma w tym jednak ducha romantyzmu, poza kontrastującym z całością pod każdym względem HOLOUBKIEM. Który budzi tęsknotę, budzi bunt w nas przeciw złu tego świata. I czujemy tę uzurpację człowieka, by równać się z Bogiem, by móc zmieniać losy milionów ludzi na lepsze. Tylko w tej Rychcikowej tyradzie postaci z różnych porządków, szarży kontrolowanej wyartykułowanego lub wyśpiewanego tekstu, myśli i sensy są pomieszane. Wobec potęgi słowa i myśli poety, cóż analogie filmowe wnoszą? Zamęt tylko. Wobec wrażliwości i czucia poety, cóż analogie przemówień i gestów wnoszą. Świadomość, że sztuka wobec rzeczywistości jest głosem wołającym na pustyni empatii tylko. Wielkość spraw, o które trzeba walczyć są przerabiane na popową papkę i pożerane w kompulsyjnym zwidzie popędu dla najprostszego jego zaspokojenia. O rząd dusz prosi się dziś nie Boga a środki masowego przekazu, generujące nowe wzorce, mechanizmy manipulacji, punkty odniesienia. Urabiają masę ludzką na zaprogramowany obraz i podobieństwo wirtualnych życiorysów, osobowości, planów, projektów. Witajcie w matriksie DZIADY Mickiewicza!!

To jest odważny skok klasyki na płyciznę interpretacyjną. Niestety. Z zamiarem osiągnięcia łatwego efektu, czystego zysku. Nieważne, że jest szalony i nieodpowiedzialny. Kalający świętości. Szarpiący materię dramatu.  Cóż jednak ona? Zużywa się, umiera. I potrzebuje coraz to nowej formy, by podróżując w czasie ocalić ducha, ducha, ducha. Nieśmiertelnego, nietykalnego, świętego. O rząd dusz poprzez nową formę walczyć. Bo ogarnia swym marzeniem, wołaniem, skargą całą ludzkość. Zawsze i wszędzie. Czekam na ofertę DZIADÓW na rynek chiński. Nie pogardzę wizją DZIADÓW bliskowschodnich. Barbarzyńcy ruszyli przecież na podbój świata. Rozbijają w pył na wizji 4000 letnie zabytki i wywożą na zachodzie wyprodukowanym sprzętem. DZIADY Rychcika są forpocztą w sercu Europy. Jednak arcydramat Mickiewicza w tym spektaklu nie w służbie jest wielkiej sprawy a w niewoli zawłaszczającej go naprędce formy. Obcej. Choć znanej. Akceptowanej. Rozpoznawanej. Z chęci zbliżenia. Się podobania. Forma, projekt, koncepcja, zasięg, porozumienie, walka o widza to cel, sens, znaczenia Rychcikowych DZIADÓW. Poetry missing in translation. Na szczęście zawsze można wrócić do źródła. Bez końca będziemy chcieli słuchać HOLOUBKA. Słyszeliście TRELĘ?
Przewodnik:
czarnoskóra służąca Aunt Jenima z „Przeminęło z wiatrem”=Pani Rollison
Joker z „Mrocznego rycerza”=Guślarz
bliźniaczki z „Lśnienia”=duchy dzieci, Józio, Rózia
cheerleaderka=Zosia/skrzyżowanie bohaterek Kill Billa i Grindhouse: Death Proof Quentina Tarantino lub Twin Peaks/
plantator wymachujący biczem=ostatnie widmo
czarnoskórzy niewolnicy=sowa i kruk
stylizacja na rockowego muzyka, 
hipster popijający coca colę=Gustaw – Konrad
Marylin Monroe=dziewczyna  Ewa
Stephena Howkinga=ksiądz
tekst dramatu "zemsta, zemsta na wroga..." śpiewany  gospel, pieśń obnażonych, w łańcuchach niewolników

Ksiądz, Senator i trzech członków Ku-klux-klanu-jedząc mówią i opryskują się jedzona kukurydzą, zastrzeleni przez murzynkę Rollinson zbroczeni kubłami krwi/Django Quentina Tarantin, Zniewolonego: 12 lat niewolnictwa Steve’a
McQueena/
dziewczyny w wieczorowych sukienkach z cekinów świetnie swingujące

chłopaki z High School Musical
Oda do młodości
fragment „Zagubionej autostrady” Davida Lyncha i opowiadającego swój sen /czarno-biały telewizor/
boisko koszykówki, 
trybuny
automat z coca-colą, popcorn, kukurydza
zasypana czasopismami ława w stylu art-deco z paterą i owocami oraz trzema modernistycznymi krzesłamiwprowadzenie chóru w postaci swingującego tria
kopiowanie wizerunków aktorów i granych przez nich postaci filmowych na scenie
aktorzy w strefie widowni, przed teatrem przed spektaklem
itd


"Dziady" zostały uhonorowane Grand Prix 39. Opolskich Spotkań Teatralnych    
/za łączenie problemów czarnoskórych i "Chaty wuja Toma" z naszymi sprawami, pracę zespołową, spektakl zrobiony perfekcyjnie, bardzo konsekwentnie pomyślany, tekst świetnie mówiony/



DZIADY
Adam Mickiewicz

reżyseria: Radosław Rychcik
scenografia i kostiumy: Anna Maria Karczmarska
muzyka i multimedia: Michał Lis, Piotr Lis 

obsada: Mariusz Zaniewski, Gabriela Frycz, Tomasz Nosinski, Marta Szumieł, Grzegorz Gołaszewski, Martyna Zaremba, Maciej Zabielski, Maria Rybarczyk, Michał Kocurek, Mirosław Kropielnicki, Mateusz Ławrynowicz, Bartosz Roch Nowicki, Andrzej Niemyt, Mariusz Puchalski, Oksana Hamerska, Anna Mierzwa, Julia Rybakowska, Sibonisiwe Ndlovu Sucharska, Muhsin Nassir Ali, Anthony Juste, Emily Wong, Sylwia Achu, Aster Haile, Maria Magdalena Haile, Luiza Avelino Viegas, Leopold Abai, Mandar Purandare
premiera: 22.03.2014
zdjęcia: Kasia Chmura-Cegiełkowska

niedziela, 12 kwietnia 2015

WYCINKA BERNHARD LUPA TEATR POLSKI WE WROCŁAWIU

SURREAL PENCIL DRAWINGS OF LIPS BY CHRISTO DAGOROV

O WYCINCE tyle już napisano, tyle powiedziano. Najwięcej jednak mówi sama sobą. Do każdego z nas innym przekazem, komunikatem, wrażeniem, 
sensem. Przemawia szczerze, uczciwie, głęboko. Najpiękniej artystycznie. Teatr działa. Znów możemy to poczuć, znów możemy z nim razem pomyśleć, wzruszyć się, dotknąć tajemnicy. 

Z pozoru to simply story. Towarzyska bohema artystyczna spotyka się na kolacji po pogrzebie znajomej,Joany, która popełniła samobójstwo. Co jest prawdą, co fałszem? Jakie są więzi, zależności w tym środowisku? Niech żyje sztuka tworzenia czy sztuka przetrwania? Sens. Uwikłanie. Wolność. Śmierć. Wszystko, co i nas, zwykłych śmiertelników, dotyczy. Bo przybliża nas do odpowiedzi na pytanie:czy i za ile błyskotek, obietnic tego świata jesteśmy zdolni do sprzedania, wyrzeczenia się samych siebie. Judaszowy to problem. Piekielnie podstępny. Zabijający boskość w człowieku. Akt czystej kreacji.

Jak to jest, jak się to dzieje, że tak łatwo, wyzwala się w człowieku program na przetrwanie po najmniejszej linii oporu, skłonność do obłudy, przywiązanie do kłamstwa, kompromisu, rezygnacji z siebie, swoich marzeń, walki o swoje, z wolności co to krok po kroku niszczy, unieważnia sens i istotę istnienia /każdego pod każdym względem/. Najpierw jest zachłyśnięcie się możliwościami zmiany świata, dokonania rewolucji, przewrotu. Czuje się moc. Później następuje rozpoznanie rzeczywistości i w niej siebie. Ta konieczność podległości systemowi, by móc w ogóle przetrwać czy zaistnieć zawodowo, poznać jakim się jest naprawdę człowiekiem, jest porażająca. System, za naszym przyzwoleniem, jak żarna 
 w pył mieli nasze marzenia, talenta, kreację. Wycina w nas wszystko co indywidualne, jemu przeciwne, niepoprawne, co mu zagraża. A gdy jest słaby, wszystko nad czym nie jest w stanie panować, na swoją modłę przerobić czy nawet zwyczajnie zrozumieć. System i czas. Słaba natura ludzka ulegająca presji większości, konieczności. To, co prowadzi do wypalenia. Dlatego samobójstwo jest ostatnim możliwym aktem indywidualnej, suwerennej decyzji, manifestem sprzeciwu wobec opresji, która niszczy, nie daje się realizować, nie pozwala zaistnieć na własnych tylko warunkach. Joana, wierna sobie i bezsilna wobec oporu świata wobec jej osobowości, jej sztuki, niezakłamana i czysta, w pijanym zwidzie doszlusowuje do samobójczego końca manifestu wolności i wyzwolenia. Nie mogąc się sprzedać, umiera. I nie wzrusza świata, nawet tego najbliższego. Tego, co zna jej wartość, potencjał, bezkompromisowość. Większość w żaden sposób jej nigdy nie wspomogła. Oprócz Thomasa. Jego twórczość ratowała jej życie. Nadawała sens. Ale to było za mało. System jej nie chciał.

Jaką siłę, determinację, gen uporu trzeba mieć w sobie-kimkolwiek jesteśmy-by zrealizować to, co z mocy swojej istoty, uznajemy za słuszne, właściwe, konieczne. Jaki talent, niezależność/ też tę finansową/, imperatyw wewnętrzny, pakiet argumentacyjny, by iść i walczyć o swoje -poprzez siebie dla innych- pod prąd dominującej większości, mimo napierających trudności, niemożności, ograniczeń. Jak pogodzić konieczność współistnienia indywidualizmu, nawet skrajnego, ze zbiorowością, która chcąc się rozwijać i wzmacniać, winna wspomagać go a w istocie eliminuje, wycina, niszczy. Czy zauważamy ten moment sprzeniewierzania się sobie. Zdrady. Staczania się. Niewidzialnego jeszcze upadku. Tchnienia zła.

A przecież jak buszujący w zbożu chcemy zatracić się w naturze, chcemy wracać do źródła, do matecznika, do lasu. Tam szukać wszelkiej inspiracji. Chcemy wykrzyczeć, wykreować swój bunt wobec tłamszącego, zniewalającego nas świata. Czekającego na nas ale na własnych warunkach akceptacji, zrozumienia, finansowania. Chcemy zaistnieć swoją indywidualnością, odrębnością. Niby mamy do tego prawo, niby jesteśmy wolni. I silni. Utalentowani. Gdzie i kiedy się to bogactwo roztrwania, gubi, wypala, wycina pokazuje Bernhard, Lupa, artyści Teatru Polskiego we Wrocławiu, aktor Teatru Narodowego w Warszawie. Bo w obszarze sztuki najbardziej namacalne, bolesne, niszczące jest to przymuszanie do wyparcia się siebie. Dobrowolne ubezwłasnowolnianie. Splątanie wolności z instytucjami ją finansującymi. Zależności kreacji ze sprawowaną nad nią władzą. 

Ci, co się poddali, snobi, megalomani i pozoranci, nie są puści, przegrani, bezwartościowi, bezproduktywni. Oni przepełnieni są porażką, butą, sprzeniewierzeniem się sobie, swoim marzeniom, talentom. Są dowodem na zwycięstwo mieć nad być. Trwać nad tworzyć. Budzą litość i żal ale i zrozumienie. Ale i przerażenie, że jest to możliwe. Zdumienie, że są kontynuacją przymusu podporządkowania większości. Sami tworzą opresyjny, środowiskowy system wobec którego boją się wyrażać swoją postawę zarówno młodzi artyści, James and Joyce,/tylko w łazience lub na uboczu/, jak i sam Bernhard na koniec kłamiący, że nie napisze o tym spotkaniu ani słowa. Wszyscy indywidualnie tańczą, jak im zagra większość. Dlaczego? Młodzi się boją, starzy nie chcą stawać oficjalnie wspak. Tu niemożliwe jest starcie. Racji, poglądów, doświadczeń. Szkiełka i oka kontra czucie. To zwycięstwo materialnej formy przetrwania, pozoru sukcesu, pozycji towarzyskiej, społecznej, które żeruje na tkance twórczej. Odsłonięty bez znieczulenia krajobraz klęski intelektualnej, wypalenia artystycznego, słabości natury ludzkiej. Wycinka. Bez możliwości ratowania się, bez możliwości powrotu do źródeł. Nie ma się więc gdzie skryć, nie ma gdzie przeczekać kryzys. Na wszystko jest już za późno. Nie ma do czego wrócić, co rozwijać, ocalić. Zbiorowość nie może pomóc Joanie, nie próbuje nawet. Jak może pomóc samej sobie? Spotyka się, by będąc razem wchodzić na nowe poziomy szaleństwa indywidualnych porażek, jak w BOLERZE Ravela. Jak w prozie Bernharda. Która melodyjnie wspina się po spirali coraz to nowych uzasadnień, opisów, szczegółów, kontekstów, by w końcu zacisnąć pętlę. Pisarz przenosi na czytelnika swoje udręczenie, szaleństwo w poszukiwaniu sensu, nieustępliwość w docieraniu do prawdy . Wwierca się w jego umysł  i serce namolnym powrotem do problemu, ciągłym rozpamiętywaniem, nieustannym roztrząsaniem argumentów, uzasadnień, powodów. Jakby nigdy nie chciał zapomnieć. Jakby nigdy nie chciał zrezygnować. Jakby całe jego jestestwo było zbudowane z bólu, cierpienia, pretensji i żalu. Tak, że nie mamy wątpliwości, że kiedykolwiek mógłby odpuścić walkę o swoje, o nasze. Wygrywa swoimi wypowiedziami słowne bolera. W końcu dając tak pełny obraz zjawiska, problemu, że stajemy się nim samym. Czujemy jego niechęć, nienawiść wypływające z miłości i troskę w nadziei, że wiedza o zaistniałym złu coś może jeszcze zmienić. Cokolwiek. Trzeba przebić się przez tę skorupę niechęci, utyskiwania, krytyki, by zstąpić do głębi jego uczuć i motywacji tego twórczego działania. Jemu również, jak Joanie, twórczość ratuje życie.Ta nieustępliwość, uporczywe parcie pod prąd, bezkompromisowość ujawnia czułego, odważnego artystę, któremu zależy, który musi świadczyć prawdę za wszelką cenę. A ta jest też taka, że zarówno realizowanie swoich planów twórczych jak i sprzeniewierzanie się im, jest sytuacją, która degraduje człowieka, niszczy go. A w końcu zabija. Joana ginie, toksyczne artystycznie towarzystwo wzajemnej adoracji to środowisko zombie. Thomas żyje choćby tylko po to, by opowiedzieć o tym. Ale w jakim jest rozdarciu, konflikcie!

Lupa pięknie Bernharda czuje, ale i na scenie uspokaja, uśrednia nie rezygnując z jego przenikliwości spojrzenia, celności oceny, jedni przekazu, spójności diagnozy rozumu i serca. Przy czym nadaje mu głębię. Thomas/Skiba jest zdumiewająco monochromatyczny. Nienapastliwy, niesfrustrowany, spokojny a refleksyjny, wycofany, stonowany, empatyczny. Jakby przyglądając się swoim znajomym, czuł się jednym z nich. Widząc ich upadek, myśli o zagrożeniach dla siebie. Wyciszona,  konsekwentna interpretacja działa z  jeszcze większą mocą. Bo człowieka ciągnie do bratnich dusz, nawet upadłych. Nie istnieje w próżni. A również poprzez nich. Dla nich. Zajmuje się wiwisekcją artystycznego środowiska, bo mu na nim zależy, bo był z nim związany. I w jakiś sentymentalny sposób nadal jest ten świat mu bliski. Rozpoznaje swoje uczucia. Zastanawia się, jak jednocześnie można kochać i gardzić. Bo Bernhard kocha to umarłe, zamordowane w nich marzenie, wolność, talent. Tęsknotę za autentycznością. Jest na całe towarzystwo ubrane w obłudę i kompromis wściekły, widząc roztrwoniony potencjał twórczy, klęskę szansy na wielkość. To, co miało być kreatywne i silne, jest miałkie i słabe. Samolubnie, fizjologicznie zapatrzone tylko w siebie. 

Tylko bezkompromisowość daje szansę ocalenia ducha. Joana traci życie ale jest do końca wierna sobie. Jest ofiarą systemu, który jej nie chciał, który ją odrzucił. Jest jednostką, której bliskie jej środowisko nie pomogło. Jedynie grając czuła, że żyje. Bernhard wie, że będzie pisać o tym, co widział, przeżył. A jednak kłamie przyrzekając, że wszystko zachowa dla siebie i zbuntuje się dopiero poprzez twórczość. Tylko partner samobójczyni potrafi powiedzieć wprost, co myśli, czuje. I wychodzi. Jest spoza układu. I zna inną Joanę.

Bo oceniać człowieka można z różnych punktów widzenia. Jako człowieka, jako artystę. Kim chciał, kim mógł być i kim w istocie był. I to na przestrzeni całego życia. Bernhard brutalnie, z pogardą, nienawiścią a za nim Lupa ale i z czułością i dystansem odsłania tą wieloznaczność zaklętą w człowieku. I pokazuje, jak trudno go jednoznacznie ocenić. A tym bardziej potępić. Im bardziej jest krytyczny, tym bardziej widzimy, jak bardzo mu na tych ludziach zależy. Ułomnych, niedoskonałych, ale jednak mu bliskich.Jest jednym z nich, z tych czujących głębiej,mocniej ale z tą różnicą, ze nie zaprzedał duszy diabłu/posady, zaszczyty, pieniądze, prestiż/. Dlatego ich zdrada tak go boli, tak dotyka. Tak przyciąga, nęci, nie pozwala pozostawić ich samym sobie.Bez upuszczenia krwi. Bez wbicia kija w mrowisko.

WYCINKA to teatr artystycznie autorski. Nowoczesny, nam współczesnym dedykowany. Szlachetnie klasyczny. Scenografia, wideo jest komplementarnym bohaterem sztuki, muzyka jej siostrą i bratem. Światło światem równoległym, rozszerzającym, pogłębiającym pole widzenia i podskórnego czucia. Matką i ojcem jest Bernhard adoptowany przez Lupę. Nie wiem, czy to już nie jedna osoba. Persona. Aktorzy to mądre, zdolne piekielnie, błyskotliwie dzieci. Kochający swych rodzicieli, przewodników, partnerów. A my, widzowie? Ja, w każdym razie, podążam za nimi. Są mi bliscy. Tak bardzo. Bo widzę ich wysiłek, trud w docieraniu do mnie. Tą uporczywość w szukaniu właściwego sposobu porozumienia, wyrażania siebie. Z szacunkiem, uczciwością, mozołem. Odwagą i bezkompromisowością. Gdzie wszytko coś znaczy i tak się dostraja, komponuje doskonale, że czar teatru działa i chroni jego z nami tajemnicę artystycznego obcowania. 

I tak Bernhard czerpie z siebie i otoczenia uporczywie, obsesyjnie, natarczywie, odważnie. Nakręca spiralę emocji, napięcia jak w BOLERZE Ravela, w jego rytmie, tempie przybliżając się do kulminacji prawdy. Za cenę wykluczania, samotności, cierpienia, walki z samym sobą i światem, który i czeka na to, co ma do przekazania i który jednocześnie walczy z nim, nie rozumiejąc lub bojąc się jego przekazu, intencji, celu. Lupa czerpie z  Bernharda, siebie i otoczenia konsekwentnie, bezkompromisowo, mistrzowsko. I w rytmie, tempie BOLERA Ravela konstruuje swoją hipnotyczną, senną, spójną wypowiedź artystyczną. Precyzyjną, plastyczną i melodyjną, ostrą i czułą. Jest współczesnym, żywym przykładem jak można, można i trzeba walczyć o wierność sobie w przekazie prawdy o świecie, o człowieku, o artyście. Za cenę możliwości porażki, konfliktów, niezrozumienia, oporu a nawet odrzucenia przez poprawną, betonową większość. Artyści, aktorzy też czerpią z siebie, z Lupy, Bernharda, otoczenia polifonicznie, perfekcyjnie, precyzyjnie. Wygrywając aktorskie BOLERO. Ryzykując osobiste odkrycie w pełnym zaangażowaniu w proces twórczy, który jest wymagającą bestią, gotową zniszczyć najdelikatniejszą tkankę uczuć i wrażliwości w człowieku. Ale bez tego niemożliwe jest przekroczenie własnych możliwości, ograniczeń, niedoskonałości.  Tylko najwięksi są gotowi na takie starcie, na taki proces sprawdzania siebie.  I my, im podobni. Choć każdy odrębny i wolny. A łączy nas teatr. Zaczarowani artyści, zaczarowane kreacje, zaczarowana sztuka. 


Spektakl
fot. Natalia Kabanow, Teatr Polski we Wrocławiu

http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/207007.html    WYCINKA 
    Thomas Bernhard
  • na podstawie przekładu MONIKI MUSKAŁY
  • adaptacja, reżyseria, scenografia i reżyseria światła KRYSTIAN LUPA
  • apokryfy KRYSTIAN LUPA i improwizacje aktorskie; cytaty z dzieł Jeannie Ebner i Friederike Mayröcker; myśli Joany w Sebastiansplatz VERENA LERCHER (Graz)
  • kostiumy PIOTR SKIBA
  • oprawa muzyczna BOGUMIŁ MISALA
  • wideo KAROL RAKOWSKI i ŁUKASZ TWARKOWSKI

OBSADA

  • improwizacja na temat Cold Song Henry’ego Purcella w Sebastiansplatz MIECZYSŁAW MEJZA
  • asystenci reżysera OSKAR SADOWSKI, SEBASTIAN KRYSIAK (PWST), AMADEUSZ NOSAL (PWST)
  • koordynator projektu MAGDALENA PŁYSZEWSKA
  • inspicjent EWA WILK
  • sufler MAGDALENA KABATA
  • charakteryzacja MATEUSZ STĘPNIAK, MARIANNA BARTNICKA
  • garderobiane ANNA DOBOSZ, LUCYNA DOMAŃSKA, BEATA MAZURKIEWICZ, JOANNA ZBOROWSKA
  • montażyści ADAM BURACZEK, BOGDAN DYLĄG, DAMIAN DYLĄG, MIROSŁAW GOŁĘBIOWSKI, GRZEGORZ KLOC, PAWEŁ STANASZEK, GRZEGORZ SZNAJDER, ŁUKASZ SZYSZKA
  • rekwizytor MAREK IWANASZKO
  • realizacja światła DARIUSZ BARTOŁD, PAWEŁ OLSZEWSKI
  • realizacja projekcji DARIUSZ BARTOŁD, KAZIMIERZ BLACHARSKI
  • operator kamery MAREK STUPKA
  • realizacja dźwięku TOMASZ ZABORSKI, WOJCIECH BIELACH, MARCIN NIEBOJEWSKI
  • współpraca scenograficzna w zakresie wykonania projektu technicznego PIOTR CHOROMAŃSKI

piątek, 10 kwietnia 2015

JERZY GRZEGORZEWSKI IN MEMORIAM



fot. Marta Ankiersztejn /na zdjęciu plakat Jerzego Grzegorzewskiego i jego fotel ofiarowany mu przez Leszka Orzechowskiego/

"Gościu ty ciała mojego i druhno,
Co pójdziesz teraz w ostępy ciemności,
Twarde i nagie, i pełne bladości,
A żartów stroić już zwykłych nie będziesz."
/HADRIAN "Animula vagula, blandula" /

9 kwietnia 2015 r. minęła dziesiąta rocznica śmierci Jerzego Grzegorzewskiego. Jedynie DUSZYCZKA jest jeszcze grana w Teatrze Narodowym w Warszawie. To teatr żywy. Niesie przez czas zjawisko artystyczne jakim był jego twórca. Kim był? Co znaczył? Co pozostało? Dopóki żyją ci, którzy go znali, kochali, cenili, przyjaźnili się z nim, nie wszystek umarł. I widzowie, którzy byli wierni jego twórczości. Oglądali i przeżywali jego teatr. Zapis filmowy jego sztuk, wszelkie opracowania, książki, obrazy, udokumentowane wspomnienia to wszystko będzie jedynie namiastką. Okruchem rozbitego zwierciadła. Wyobrażeniem budowanym z rozpadających się powidoków pod wpływem czasu, zapomnienia. Ale to naturalna kolej rzeczy. NIEUNIKNIONA. BRUTALNA. OCZYWISTA.

Oby tylko duszyczka plastycznego palimsestu teatru  Grzegorzewskiego przetrwała uwolniona od cielesności, kontekstu, ograniczeń. Poza cierpieniem istnienia, bólem tworzenia, śmiercią, miłością, wiarą, poczuciem piękna. I dywagacją o konsekwencjach ich obecności lub nie we współczesnym człowieku.

Przetrwa wspomnienie artyzmu tego teatru, niesionej przez niego tajemnicy. Poczucie uczestniczenia w niezwykłym dziele tworzenia. Przez człowieka dla ludzi. Z uczciwością, pietyzmem, szacunkiem do siebie samego i tych, z którymi swoją pracę tworzył i do których ją kierował. Bez wyjątku do wszystkich uczestników tego niezwykłego zjawiska jakim jest teatr. Aktorów, pracowników technicznych, sceny i zaplecza oraz widowni. Czas był dla niego ważny, praca nad sztuką, wzajemne rozumienie się i czucie z aktorami. Autor sztuki, przesłanie, myśl szczera, intencja okupiona wysiłkiem twórczym, poczucie odpowiedzialności i misji. Kontynuował konsekwentnie teatr narracji plastycznej. Będąc biblistą wobec słowa- poetyckiego, naturalnego -darzył je miłością, szacunkiem. Uważał, że jest głównym nośnikiem istnienia autora i tego, co go otacza. 

Nie bez znaczenia, wpływu na jego spektakle teatralne miało jego wykształcenie plastyczne. Poszukiwanie przedmiotów, eksponatów dekoracji, przetwarzanie je, przystosowanie do potrzeb sztuki było istotnym elementem procesu twórczego. Przywiązywał do nich wielka wagę. Przywiązywał się. Używał w kolejnych sztukach, tak, ze znów stanowiły istotny element rzeczywistości scenicznej. Ale tez szanował pustkę sceny, doceniał milczenie. Zakłócić je mogła tylko uzasadniona propozycja, bo przecież, tak uważał, nie można jej zapełniać byle czym, byle jak. Nie stosował chwytów, byle czego, by wypełnić czas aktora, widza. Grzegorzewski w trakcie swej pracy nad spektaklem miewał długie chwile zawieszenia, milczenia, znikał, by znaleźć swoją przestrzeń, przedmioty, pomysły. Należało cierpliwie, spokojnie czekać, obdarzając go kredytem zaufania gdy zwlekał z decyzjami, długo się namyślał, szukając natchnienia. Zawsze  udawało się ze spektaklem na czas zdążyć. Zwłaszcza, że praca przebiegała, co wyjątkowe i ważne, w absolutnym zrozumieniu, bez kłótni, pozorowania, udawania. Jego inspiracja, energia wyzwalała w aktorach, współpracownikach wyżyn twórcze. Jerzy Grzegorzewski nie analizował z aktorami tekstu. Nie było pytań, kłótni, sprzeczek w sprawach fundamentalnych, bo albo aktorzy wchodzili w przedsięwzięcie albo nie. Reżyser doskonale się rozumiał ze swymi współpracownikami/wspólny język, podobna wrażliwość/. Był uczciwy, nie gwałcił tekstu, czekał aż dojrzało w nim dzieło, koncepcja wystawienia. Muzyka była ostatnim dotknięciem, szlifem, zwieńczeniem. Dzieła były zasadne, musiały czemuś służyć, nie zawsze miały uzasadnienie czy wyjaśnione były do końca. Stąd tajemnica. Niedopowiedzenie.

Grzegorzewski był uważnym obserwatorem życia zewnętrznego, stosował meta język, który jednych do niego przyciągał, innych odpychał. Ważny był dla niego początek pracy, struktura dzieła, proces, który się tworzył a nie z góry realizowany plan działania, odczytane intencje twórcze i budowanie napięcia w sztuce. Ważny był dla niego widz. To był wspaniały człowiek i ktoś, kto potrafił drugiego człowieka obdarzyć przyjaźnią. Niesłychanie sentymentalny i wrażliwy. Empatyczny, wrażliwy o dobrym sercu. Tak go wspominają aktorzy, z którymi współpracował i przyjaciele. A także pracownicy techniczni, których wypowiedzi świadczą o bliskich relacjach z reżyserem, który cenił, szanował i znał ich warsztat, rzemiosło, często z nimi rozmawiał, monitorował przebieg prac, inspirował, ukierunkowywał. Uczestniczył w projektowaniu i wykonaniu, bowiem nigdy nie było profesjonalnych, ostatecznych projektów przedmiotów, kostiumów, rekwizytów. To właśnie film z ich udziałem można obejrzeć na wystawie eksponatów scenograficznych w Teatrze Narodowym. W nowej odsłonie. W nowej roli. 

Poważnym przedsięwzięciem Grzegorzewskiego było wskrzeszenie Teatru Narodowego po trudnych czasach jego niebytu artystycznego. Przez pięć sezonów pracy zbudował Teatr Narodowy, dom Wyspiańskiego.  Stworzył zespół, program a przede wszystkim określił kierunek i charakter teatru. Jerzy Grzegorzewski miał trzy inspiracje, miłości: Wyspiańskiego, Witkacego, Różewicza. To był gigantyczny program artystyczny, ambitny, poważny. I Grzegorzewski go realizował. W dużej mierze mu się udało. Zrealizował 12 spektakli a jeszcze 3 za dyrekcji Jana Englerta. Choć miał trudne relacje z publicznością, krytyką teatralną/konflikt z Romanem Pawłowskim/ ze względu na sposób bycia, egalitaryzm swojej sztuki oraz braku zainteresowania mediów/ nie był faworytem prasy/. Konsekwentnie jednak tworzył teatr totalny dbając o wysokiej klasy wydawnictwa, znaczące plakaty teatralne, realizowany program edukacyjny.

Dla mnie spotkanie JERZY GRZEGORZEWSKI IN MEMORIAM w Teatrze Narodowym była nową odsłoną wybitnego reżysera. Bardzo intymną, czułą. Osobistą. Miałam nadzieję, że przybliży mnie do zjawiska artystycznego, jakim był, jakim pozostał. Bo jego, sztuka, choć utrwalona na taśmie filmowej, ułomnie, z określonego, ograniczonego punktu widzenia,  jest nadal niezwykła. Stanowi dla mnie jedyną materię, którą mogę badać swoją wrażliwością. Można kręcić nosem, wybrzydzać, marudzić, pomniejszać ich wartość w stosunku do sztuki żywej teatru ale to jedyne dowody jego pracy, wielkości talentu, artystycznej wrażliwości. Można było obejrzeć OPERETKĘ Gombrowicza, SĘDZIÓW na podstawie S.Wyspiańskiego/21 kwietnia 2015 r. wyemituje TVP Kultura/, HAMLETA S.Wyspiańskiego. Nagrania sztuk zrealizowanych w Teatrze Studio można obejrzeć w Instytucie Teatralnym. 

I trzeba oglądać spektakle Jerzego Grzegorzewskiego, by wiedzieć dlaczego wielkim artystą był. I jest. Jest, póki my żyjemy i chcemy, by jego duch mieszkał między nami. Duszyczka.