niedziela, 30 listopada 2014

TRAMWAJ ZWANY POŻĄDANIEM NATIONAL THEATRE LIVE




Po raz kolejny obejrzałam w Multikinie spektakl transmitowany do polskich kin w ramach   National Theatre Live. To jasne, że wolałabym być w teatrze w Londynie ale nie żałuję. Gdy nie ma możliwości /odległość, koszty, czas, język/, ten filmowy kontakt ze sztuką teatralną jest równie ważny. Inaczej przepadłby dla mnie na zawsze, byłby niedostępny, poza zasięgiem. Rozważania na temat, czy oglądać transmisje teatralne czy nie, jest, moim zdaniem, bezprzedmiotowy. Liczy się ogląd. Zawłaszczenie dla siebie sztuki. To, co w nas pozostaje i co dla nas znaczy. 


Równie dobrze można by  kwestionować 61 letni dorobek Teatru Telewizji. W kinie mamy olbrzymi ekran, dający złudzenie naturalnych wymiarów scenę. Ekran telewizora jest mały, znikomy w porównaniu z przestrzenią teatralną. To namiastka. W realu to ja jestem okiem kamery, reżyserem tv, operatorem kamery rejestrującym w pamięci obraz przekazu scenicznego. Realizacja i reżyseria filmowa narzuca nam punkt widzenia. Dodatkowo interpretuje selekcjonując obraz. Ale nadal jest to teatr. Dobrze, że jest. I to nieprawda, że te substytuty teatralne są mniej ważne. Nieprawdą jest też stwierdzenie, że widzowie nie pójdą do teatru żywego. Ogląd filmowy, telewizyjny rozbudza apetyty. Przyciąga uwagę. Wzmaga ciekawość. Rozszerza pole widzenia, rozumienia, przeżywania. To działa. Zauważam coraz większy  udział widzów, rosnące  zainteresowanie emisjami kinowymi, telewizyjnymi. W teatrach też widownia jest pełna. Nadkomplety częste. Chodzimy do teatru, chodzimy na teatr do kina, oglądamy Teatr Telewizji nawet trzy, cztery razy w tygodniu. Im szersza będzie oferta, tym lepiej. Im więcej możliwości, tym bogatszy, zróżnicowany repertuar. Niech nas od przybytku głowa nie boli. Niech nie obraża czy oburza nas szansa dostępu do sztuki. Jaka by nie była. Ocenę pozostawmy krytykom i widzom. Ale obejrzeć zawsze warto. Nie obśmiewajmy, nie deprecjonujmy alternatywnych form kontaktu z teatrem. Nie wybrzydzajmy, nie upierajmy się, że jeśli teatr, to tylko i wyłącznie bezpośrednie, żywe, realne tu i teraz. 

Mówi się o tym, że spektakl teatralny żyje krótko. Za każdym razem jest inny, emanuje różnym natężeniem energii. Akcenty mogą się zmieniać, gra aktorska, sceny, ich ujęcie. To wszystko prawda. Teatr to ciało żywe. Ale trzeba też pamiętać, że widz nie jest w stanie być na każdym przedstawieniu, by uczestniczyć w tych zmianach, przeobrażeniach. Dostaje zawsze, nawet jeśli jest wielokrotnie na tej samej sztuce, obraz cząstkowy, na dany dzień,wieczór z całego życia spektaklu, od premiery do pożegnania z tytułem. Rejestracja pozwala wracać do dzieła skończonego, zamkniętego. W jakimś szczególnym momencie jego ujęcia. Ale czy nie sięgamy wielokrotnie po ulubione książki, filmy? Można wracać więc i do teatru. I tak możliwe jest za każdym razem odnajdywanie nowych treści, interpretacji, znaczeń. Bo to my się zmieniamy, nasz punkt widzenia i rozumienia, zarówno samego życia jak i sztuki. 

W londyńskim TRAMWAJU ZWANYM POŻĄDANIEM jedzie głównie jedna pasażerka, Gillian Anderson. Reszta jest komplementarna. To ona dominuje, narzuca bieg zdarzeń, tworzy gorącą, duszącą atmosferę. Sobą wypełnia a w końcu rozsadza przestrzeń. Zagadana, mówiąca do siebie, do wszystkich, do nas na jednym męczącym, monotonnie brzmiącym tonie zaciska pętlę. Mówienie trzyma ją przy życiu, buduje sytuacje uzasadniające jej rację stanu, ujawnia prawdziwe i zmyślane motywacje,  pozorne i realne działania, iluzje przemieszane z faktami. Słowotok ją ratuje i gubi. Podkręcany alkoholem, podkręcany słabnącą wolą życia. Jest orężem, objawem choroby, od którego ginie. Pozostaje w pamięci pulsujący podskórną frustracją, desperacją monolog wewnętrzny skierowany do wyimaginowanego odbiorcy. Bo nikt, kto jest obok niej, nie może , nie chce, nie jest w stanie jej pomóc. Oglądamy ostatni zryw cierpiącej duszy i zużytego ciała do życia poza zasięgiem. Blanche sama umieszcza się w smudze cienia. Otumaniona staje na skraju możliwości, na krawędzi akceptowania, na ostrzu wytrzymałości a jej nieustające mówienie to jedyny sposób dowodu na istnienie. Bo Blanche płonęła zawsze ogniem pożądania podtrzymującym ją przy życiu. Ale nie zaspokajała pragnienia miłości. Poczucie winy i niespełnienia doprowadził ją do samotności topionej w alkoholu, znieczulaniu przygodnym seksem. Alkoholizm z seksoholizmem to zabójcza mieszanka. Szczególnie dla kobiet. Im się nie wybacza. Nie traktuje ulgowo. Nie daje kolejnej szansy.

Wszystko jest skończone, zanim się zaczęło. Szaleństwo budowane krok po kroku przez błędnie podejmowane decyzje. Decyzje uwolnienia  impulsu, emocji, uczuć. Co się nie udaje, przynosi klęskę po klęsce. Doprowadza w końcu do usunięcia, wykluczenia, przegranej. Stanley Kowalski, rewers Blanche- równie niezrównoważony, szalony, głośny, apodyktyczny, brutalny, podporządkowujący sobie wszystko i wszystkich na swoich warunkach- zwycięża. Dzika, nieokiełznana żywiołowość, męska fizyczna siła. Mroczny przedmiot pożądania. Kobiet i mężczyzn. To on daje życie, zarabia na życie, uzasadnia sens życia. Ostatecznie rządzi, pozwala przetrwać. Pozostali są tłem, kontekstem, uzupełnieniem. Blanche jest tym ciałem obcym, który musi zgwałcić, wyeliminować, bo przeszkadza mu żyć po swojemu. Za bardzo mu przypomina siebie. Jest zwierciadłem, w którym się przegląda. Wyrzutem i zarzutem. Dyskomfortem. Przeciwnikiem. Balastem. Zawalidrogą. Mężczyzna za każdym razem zgarnia całą pulę, kobieta traci wszystko.

W sztuce Gillian Anderson aktorsko zwycięża. Na koniec trudno ją znieść. Ma się jej dość. Chce się od niej uwolnić. Razem z całą resztą pragnie się ją odrzucić. Tak, jak problem, którego nie można rozwiązać. Ból, który trudno zaakceptować. Ciężko wypracowaną porażkę, którą nie sposób obrócić w sukces szczęśliwego zakończenia. Odrzucamy, co nie jest w stanie zadbać o siebie samego, co ciągle przypomina nas samych, co paraliżuje normalne życie i infekuje je bakcylem  zepsucia, słabości, niemożności. Pragnienie spokoju silniejsze jest od pożądania miłości niemożliwego do spełnienia. Dla Blanche pobyt u siostry jest stacją końcową, dla Stanleya kolejną. Ona zakończyła podróż, on wysiadł na przystanku Blanche, by za chwilę ruszyć dalej i dalej. 

Blanche wsiadła do tramwaju zwanego pożądaniem w wieku 16-tu lat, kiedy opuściła dom idąc za miłością do  chłopaka w jej wieku, który okazał się gejem. Podążała za nim dalej do żywego dotknięta, boleśnie zraniona, w poczuciu zawodu, winy i niespełnienia aż w końcu powiedziała mu zazdrosna w złości, że się nim brzydzi i kolejną jej stacją było jego samobójstwo. Podążała dalej w poszukiwaniu miłości, którą straciła, a wina w niej i żal rósł w miarę kumulacji kolejnych pomyłek. Coraz bardziej pożądała, straceńczo  łaknęła miłości. Zawiedziona, znalazła się w ślepym zaułku niespełnienia. Obciążona koniecznością opieki swoją rodziną, zmagała się samotnie z bólem, cierpieniem, stratą najbliższych jej osób, skazana na porażkę. Całkowicie niezaradna życiowo, finansowo niewydolna, miotająca się w pułapce niemożności, piękna i młoda ale samotna kobieta przegrywa. Nie daje rady. Zawodzi. Niszczy siebie. I ma tego świadomość. Z takim bagażem, garbem negatywnych doświadczeń, emocji, na skraju wyczerpania, trafia do swojej siostry. To jej kolejny przystanek. I tu zaczyna się kolejna walka, sama czuje, że ostatnia, szaleńczego pożądania, podkręcanego alkoholem i wyczerpującą się wolą życia o przetrwanie. To przystanek końcowy. Bo inni ludzie, bliscy czy dalecy, kierują się tym samym, równie niezaspokojonym głodem miłości i trwania. Ale tylko silniejszy, bardziej bezwzględny, brutalny, działający z dziką siłą prymitywnego instynktu przetrwa. I ci, którzy są mu potrzebni, niezbędni, bliscy. Reszta musi odejść. Za wszelka cenę.




TRAMWAJ ZWANY POŻĄDANIEM
The Young Vic Theatre

Autor: Tennessee Williams
Reżyseria: Benedict Andrews
W roli Blanche DuBois: Gillian Anderson 
W roli Stanleya Kowalskiego: Ben Foster 
W roli Stelli Kowalski: Vanessa Kirby 
Zobacz zwiastun: http://www.youtube.com/watch?v=dwf4X6O-EPM
Więcej informacji (w tym pełna obsada): http://ntlive.nationaltheatre.org.uk/productions/ntlout7-a-streetcar-named-desire
czas trwania: ok. 195 min. + ok. 20 min. materiałów dodatkowych (wywiady, reportaże).

wtorek, 25 listopada 2014

REWIZOR NIKOŁAJ GOGOL JERZY STUHR TEATR TELEWIZJI




REWIZOR Nikołaja Gogola to klasyka niosąca wartości uniwersalne a dzięki temu i współczesne. Mamy się przejrzeć w lustrze prawdy, przejść przez piekło bezlitosnej krytyki, by poprzez wiedzę o sobie i rzeczywistości jaka jest, dojrzeć do niezbędnej korekty. I to w przyjaznym dydaktycznym ujęciu. Poprzez śmiech, poprzez komedię. Karykaturalny obraz stosunków karykaturalnie wyostrzonych portretów psychologicznych postaci w karykaturalnych sytuacjach. Jako żywo doskonale wszystkim znanych.

Ale tak się ostatnio składa, że Gogol nie śmieszy. U Kolady w Teatrze Studio odnieść można wrażenie, że mamy do czynienia ze światem prymitywnym w okresie kształtowania się cech człowieczych i relacji międzyludzkich wyłaniających się dopiero z prehistorycznej zupy wszelkiego śmiecia, błota, przypadku. To obraz przytłaczający. Przerażający. Prymitywny. Ułomny. Przaśny. Przypadkowy. Będący zaczątkiem człowieczeństwa. Chlestakow to element mobilizujący, opresyjny, mroczny i demaskujący. Kolada powinien był wyciąć zdania:" Z kogo się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie", bo wybrzmiały niewiarygodnie. Początek świata z jego kiczu, chaosu, hałasu, migotliwości, niestabilności i najniższych instynktów oraz niemożność wydobycia się z tego brudu błota-oto obraz, od którego nie można się uwolnić. Irytująco odrażający, brudny, zły. To nie śmieszy.

Jerzy Stuhr zafundował nam zupełnie obojętnego nam REWIZORA. Publicystyczną relację reporterską. Lub materiał dziennika telewizyjnego. Może też materiał demaskujący, zebrany  i przedstawiony publicznie w TV przez dziennikarza śledczego. Albo spot przedwyborczy; krytyczny, ośmieszający, tendencyjny, karykaturalny. Konflikt matki z pretensjami z córką z kompleksami. Jak Horodniczego z Chlestakowem, bezradnego, przestraszonego ojca z rozwydrzonym synem. Obraz pokazujący podwójne standardy etyczne, moralne. Trochę polityki lokalnej, trochę o bałaganie zarządczym, korupcji, układach lokalnych władzy, kłopotach z bezstresowo wychowywaną młodzieżą, z którą obchodzić się trzeba jak z jajkiem. Zupełna bezsilność dojrzałości wobec nieobliczalnej młodości. Kumulacja głupoty młodych i starych. Portret mentalny małej, zakompleksionej społeczności prowincjonalnej. Albo  sensacyjna informacja o sfrustrowanym notablu, który zaczął strzelać z broni automatycznej z balkonu do wyimaginowanego obiektu.

To nie jest Gogol spójny, konsekwentny, śmieszny. To jest uproszczony Gogol naszych czasów. Przeciętny, opóźniony, niezdecydowany, zawieszony pomiędzy starym a nowym światem. Zaścianek małych, osobistych interesów, prywaty, głupoty, ograniczonych horyzontów, wybujałych ambicji. Mikrokosmos społeczny prowincji. Polski, jaką jesteśmy.

Stuhr umieszcza akcję w plenerze Starego i Nowego Sącza i jest to przestrzeń kolorowa, przaśna, rozświetlona słońcem. Wysprzątana z brudu, bałaganu i ludzi. Zupełnie sterylna, na gwałt wyszorowana ze zbędnego elementu w oczekiwaniu na przyjazd dygnitarza, mocarza, pana i władcy potrzebnego do zachowania status quo, tak, by się nic a nic nie zmieniło. Wnętrza sali konferencyjnej, knajpy, domu weselnego, kostiumy z balu przebierańców. Nie chce się płakać ani śmiać. Ot, nuda, nuda, nic nowego. No może złość, dlaczego nikt nie przywoła do porządku tego głośnego, pazernego, pijanego, gnuśnego, pyszałkowatego gówniarza z wyciągniętą po wszystko ręką. Chwytającego okazję w lot. Bezwzględnie drenującego kieszenie każdego. Rozpuszczonego jak dziadowski bicz. Dają mu, to bierze. Czy chodzi o przekaz, że dorośli boją się dzieci? Nie wychowują a finansują ich wszystkie zachcianki. Nie z lęku ale dla świętego spokoju. Młodzi biorą wszystko!

Ten spektakl jest rozdarty pomiędzy elementem klasycznym a 
współczesnymnowym  a starym, dojrzałym a młodym. W kontraście aktorstwa; poziomu, stylu, pomysłu na rolę, na postać. Doświadczeni aktorzy grają w innym świecie, młodzi są ponad nim. Wyjadacze są charakterystyczni, wypracowani, odrębni. Narybek poszukuje, błądzi, gubi się z braku doświadczenia i wyczucia, w niedostosowaniu do pozostałych. Jak zwykle doskonały Jerzy Stuhr, wspaniała Agata Kulesza. Manieryczny Marek Kalita, przerysowany perfekcyjnie Piotr Cyrwus.

I tak Rewizorem 
powszednim, bez epatowania, zadęcia, wypuszczonym na świeże powietrze, uwolnionym choć nawiązującym do tradycji, bez ścigania się z genialną, ortodoksyjną realizacją z Tadeuszem Łomnickim, nawiązuje Jerzy Stuhr zbyt dosłownie do współczesności, którą doskonale w jego realizacji rozpoznajemy. Może dlatego tak drażni, jątrzy i i się nam, widzom, nie do końca podoba. No i nie śmieszy. Ani, ani.

Horodniczy z blond wąsikiem Hitlera, sympatyczny portret psychologiczny Jerzego Stuhra, jaki nosimy w pamięci z poprzednich ról, nie pasuje nam do frustrata 
strzelającego histerycznie na oślep  do nieobecnego Chlestakowa, czy kogo tam widzi na placu. Jego: "Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie" wybrzmiewa jak ostrzeżenie. Ale nie można się śmiać z nikczemności, zła, głupoty, bezsilności, które mogą uchodzić bezkarnie. Nie można śmiać się z frustracji, która może generować tragiczne skutki, wcześniej zupełnie nie do przewidzenia.  Ciąg dalszy Rewizora, który możemy sobie tylko wyobrazić, na pewno nie będzie śmieszny. Bo z wizyty na wizytę Rewizor niebezpiecznie przybliża się od czasów współczesnych Gogolowi do naszej rzeczywistości. Gdzieś już tu jest z nami. Tuż, tuż. 


http://www.teatrtelewizji.tvp.pl/teatr_tv/aktualnosci/artykul/rewizor-rez-j-stuhr_17314037/

poniedziałek, 24 listopada 2014

REWIZOR GOGOL NIKOŁAJ KOLADA TEATR STUDIO



By Chiharu Shiota Artwork

To cudowne uczucie, kiedy siedzi się na pełnej widowni w oczekiwaniu na wydarzenie  teatralne, które winno nas zaskoczyć, zadowolić, rozbawić. Nie przewidujemy porażki, rozczarowania. Bo Gogol to pewniak. Klasyka, która śpiewa nam w sercu i głowie znanym tekstem, jasnym przekazem.

A tu, drogi widzu, w Teatrze Studio, wszystko się komplikuje choć paradoksalnie scenicznie upraszcza. Nikołaj Kolada tak bardzo zmienił styl i formę znaku scenicznego, że ten unieważnił tekst i jego wymowę. Oglądamy karykaturę REWIZORA, jego cyrkowo jarmarczno kabaretową odmianę. Cepeliadę w tonacji wrzaskliwego kiczu. Jest głośno, co zagłusza możliwy sens. Jest kolorowy zawrót głowy, co odwraca uwagę od śledzenia akcji. Jest błoto, są kubły, szmaty w nieustannym użyciu i nadmiarze. To skutecznie zamazuje treść, nie wypracowuje żadnego przekazu.  Forma  zżera Gogola. Zakrzykuje go, zawrzeszcza, zaskrzecza. Zasysa go i wchłania. Przeżuwa górę śmiecia zalewając ją przez błoto. Pozostaje pantomima. Ruch, łomot, ckliwa nuta. Liczy się to, co widzimy, nie to, co słyszymy. Choć to znany wszystkim tekst wywołuje śmiech, rozbawienie. Ale śmiejemy się do siebie samych Gogolem, który nam  indywidualnie w duszy gra. Niezależnie od tego, co widzą oczy, słyszą uszy. To nie inscenizacja ale nasze oczekiwanie wywołuje reakcję. Bo nie do śmiechu gdy obraz przeczy treści, będąc z nią w kontrze. W dosłowności przesytu prostackiego, prymitywnego, sentymentalnego, rzewnego widowiska.

Gogol na śmietniku, z błota ulepiony w błocku rozjechany, ziemią jak lichą monetą naznaczający wszystkich i wszystko. Każdy przejaw ludzkiego znaku na ziemi. Kultury i sztuki. Nie ma nic ponad upadek i upodlenie. Z błota powstałeś i w błoto się obrócisz. Ubogi, zgrzebny, koślawy, wynaturzony. Prymitywny, ograniczony, brutalny, barbarzyński. Bez śladu nadziei na zmianę. Człowieku? Człowieku z błota.

Może dlatego gwałt Chlestakowa na matce i córce to najbardziej wiarygodna scena. Dosłowne czarne błotne zło wcierane w biel sukien, kalające. Ten przebłysk człowieczeństwa ledwo uchwytny w oczach gwałconych ciał, jakby na chwilę obudził je z głębokiego snu dla zrozumienia, że coś bardzo złego się dzieje. Ale to było tylko mgnienie. Pojedynczy znak, który utonął w bełkocie inscenizacyjnym. Nie przepadł ale to o wiele, o wiele za mało na sukces interpretacyjny.

Ostał się jeno błotny ślad. Brud. Nonsens. Niekonsekwencja. Absurd totalny. Znak firmowy Nikołaja Kolady. Dosłowne wiele hałasu o nic wokół -topionego w błocie na naszych oczach, za przyzwoleniem teatru, z akceptacją artystów, aktorów-Gogola.

To dziwne uczucie, kiedy pełna widownia klaszcze do utraty tchu, skanduje zadowolenie z mizerii scenicznego przekazu. Błoto wylało się ze sceny i szerokim nurtem wypełniło wszystko w swoim zasięgu. Infekuje, naznacza, również moje wprawione w ruch ze zdziwienia ręce.

Ale aplauz wynika z naszego szacunku do wysiłku artystów, do ich poświęcenia, by przez cały spektakl brodzić w mokrej brei, obrzucać się błotem, wcierać w siebie błoto. Drodzy aktorzy, doceniam wasze poświęcenie. Choć nie przestaję się dziwić, że się na to zgodziliście. To już nie goło i czerwono. To czarna, mokra pulpa.

Długo jeszcze będę myśleć nad uzasadnieniem gestu aktorów sadzenia ryżu. Może Kolada otwiera się na nowe rynki zbytu ? Jest jeszcze tyle teatrów do podbicia. Gogol nie tylko ponadczasowy ale też internacjonalny. Czy nie jest to przeniesiona na grunt polski inscenizacja wcześniej wystawiana w Rosji? Polscy aktorzy, polska publiczność, polski sukces Nikołaja Kolady. Na pewno nie Gogola. Ten utonął w błocie bez wieści.

http://teatrstudio.pl/spektakle/188,rewizor/
http://warszawa.gazeta.pl/warszawa/1,34861,16914756,W_piatek_w_teatrze_Studio_premiera__Rewizora__Nikolaja.html

sobota, 22 listopada 2014

HIDEOUT/KRYJÓWKA PAWEŁ PASSINI



By Chiharu Shiota Artwork

W stanie zagrożenia życia pragniemy stać się niewidzialni. Chcemy zniknąć. Ukryć się. Schować. Potrzebna jest kryjówka. Miejsce dla przeczekania, przetrwania. A w nim zamieramy. Pozostajemy w bezruchu. Powstrzymujemy się od wszelkich reakcji, przestajemy oddychać, choćby na chwilę. Przyczajamy się, nasłuchujemy w ekstremalnej koncentracji. Czuwamy. Uważamy, by nie spowodować jakiegokolwiek hałasu. Musimy się zachowywać tak, by nie zwrócić na siebie uwagi, nie sprowokować zainteresowania, nie ujawnić swojego istnienia.  A trwać to może bardzo długo. Lata całe. Wtedy jest szansa. Szansa na przetrwanie. A gdy przyjdzie ocalenie wtedy zaczynamy budować kryjówkę w sobie dla tych przeżyć o czasie nieistnienia, które nie dadzą się wyrazić słowami, obrazem, muzyką. Ten, kto przeżył w jamie wielkości swego ciała obserwując w ciszy świat spomiędzy szczelin desek nie zna języka komunikacji zdolnego odtworzyć miniony stan egzystencjalnego zawieszenia, które maksymalnie koncentrowało się na trwaniu. Nie ma punktów odniesienia.  Nie ma skali pokazującej stan ciała i ducha. I jest obawa o brak u odbiorców zrozumienia. Bo jak opisać wrastający z dnia na dzień, z roku na rok lęk o życie swoje i najbliższych. Lęk o życie tych, którzy pomagają przeżyć. Konkretnych ludzi i ich rodzin, a nawet całych wsi. Jak opisać ból fizyczny, psychiczny, głód normalnego życia. Syty głodnego nigdy nie zrozumie. Bezpieczny zagrożonego. Wolny uwięzionego, nawet uwięzionego dobrowolnie. Bo to musi być opis sytuacji granicznych. Nie z tego świata. W tym wypadku ze świata wojny, wojny totalnej zagłady.

I jeszcze ból wywołany wspomnieniem tego, co się przeżywało, na co się patrzyło, w czym się uczestniczyło. Ból z przeszłości wrośnięty pamięcią w jaźń spychający do podświadomości wspomnienia. Paraliżujący, bezsilny wobec konieczności dania świadectwa tego, co się przeżyło. Wzmocniony obawą jak świat dziś, w stanie pokoju, przyjmie dowody zagłady wszystkiego co ludzkie. I co z tym zrobi, jak to potraktuje. Nie wystarczy przeżyć okrucieństw wojny. Przeżywa się je dalej. Ten koszmar nigdy się nie kończy. Ci, co przeżyli, nigdy nie wychodzą z szafy, ze swojej kryjówki. Nadal tkwią w niej uwiezieni mentalnie.

Istnieje też obawa infekcji złem. Świadomość, że przekaz nie będzie dostatecznie zrozumiały przez współczesnych. Jak informować, co mówić, komu? W jakiej formie?  Bo poprzez relację przenosi się na słuchającego całe zło zaistniałe, przeżyte i kaleczące nadal zarówno opowiadającego jak i słuchającego. I kto się z nim dziś zetknie-poprzez relację,opowieść, spektakl- też nie będzie mógł się od niego już nigdy uwolnić. Będzie niósł w sobie ten wojenny obraz piekła. Jak zareaguje? Co z tą wiedzą zrobi? Jak ją zinterpretuje? Nic dziwnego, że rodzice nie obarczali swoich dzieci opowieściami traum wojennych. Nic dziwnego, że tak trudno o tym mówić nawet dziś. Często decydowano się milczeć, przekazywać szczątkowe opowieści, pojedyncze informacje. Już sam powrót do wspomnień sprawiał ból. Odnawiał cierpienie. Uświadamiał, że przekaz nigdy nie będzie dostatecznie pełny, jasny, obiektywny. I w dodatku należycie przyjęty, zrozumiały.

Paweł Passini z aktorami, językiem teatralnych środków ekspresji, buduje  dla nas prawdziwą kryjówkę. Przekaz zasłyszanych  autentycznych historii z czasów wojny nie tylko od najbliższych osób artystów, dokumentalny obraz filmowy, klaustrofobiczna scenografia z rozwieszonymi linami łączącymi różne punkty, wątki jest próbą przeżycia faktów, emocji, uczuć w nas współczesnych. Najpierw poznajemy historie osób, które przetrwały. Doświadczamy bezpośrednio, wchłaniamy namacalnie atmosferę zagrożenia poprzez spektakl. Później próbujemy ogarnąć skalę problemów zjawisk z tym związanych. Skala bólu rozszerza się, gęstnieje. Skala niesprawiedliwości rozsadza normy. Skala nieludzkiej i ludzkiej reakcji wobec losu drugiego człowieka nie ma odniesień. Jest nie do podrobienia. Choć ma licznych w historii  świata naśladowców. To temat bieżący, to temat aktualny. Mający interpretacyjną kontynuację. Bo można by zacząć myśleć nad kryjówką, w której mógłby przeżyć dzisiejszy brutalnie wykluczany z życia człowiek. Każde indywidualne i zbiorowe istnienie.

Paweł Passini zatrzymuje się na wątku kryjówki dla Żydów w czasie drugiej wojny światowej. Kontekstu jej zaistnienia i problemów przekazu świadectwa. Nawiązania komunikacji czysto ludzkiej. Nie wiem czy wie, jak blisko, jak mocno dotyka problemu kryjówki dla współczesnego człowieka.

Dziś też się ucieka. Kryje przed złem świata. Udaje, że nic się nie widzi, nie czuje, nie wie. Każdy ma swoje własne sposoby, których nie zdradza.  Można   siebie prawdziwego ukrywać w sobie. Całokształt. By spróbować przetrwać, przeżyć. Nie ma innej, doskonalszej kryjówki. Choć tak naprawdę jesteśmy dziś nie do ukrycia. Nie do uratowania. Paradoksalnie.

Rozmawiajmy ze sobą nadal. Choćby poprzez sztukę. Nikt nam nie zarzuci/też sami sobie/, że nie spróbowaliśmy. Że nic nie zrobiliśmy. Koszmar wojny trwa, nie kończy się ze śmiercią tych, którzy go bezpośrednio przeżyli. Zło nie umiera nigdy.  Przyczaja się w jakiejś sprytnej kryjówce. I nigdy nie rezygnuje z ataku. Z próby sprawdzenia, jak jesteśmy podatni na jego wpływ. Nawet wtedy, gdy triumfuje prawda i dobro.

Grand Prix jubileuszowego 50. Przeglądu Małych Form Teatralnych Kontrapunkt w Szczecinie
http://ck.lublin.pl/pl/wydarzenia/the-hideout-kryjowka/
http://metro.gazeta.pl/Gwiazdy/1,141456,16985623,Sztuka_o_ukrywaniu_Zydow_w_prywatnym_mieszkaniu_w.html


czwartek, 20 listopada 2014

SKUTKI UBOCZNE TEATR TELEWIZJI


Oto w spektaklu  poznajemy artystę i dzieło-jego życie. Małe rewolucje, do których doprowadza i zwycięża. Małe radości, którymi obdarza ludzi swymi fotografiami, swoją pracą. Artysta skupiony na sobie i tym co robi gubi tych, którzy go kochają, są mu wierni i oddani. Nie dba o nich, nie pamięta ważnych momentów ze wspólnego życia. Nie poświęca im swego czasu. Podporządkowuje wszystko i wszystkich swoim celom, swoim projektom, swojemu życiu. Stylowi i poziomowi tego życia jakie on sam wybrał, na jaki go stać. Działa zawsze w słusznej sprawie, wyznaje słuszne zasady moralne, stosuje je w pracy i życiu. Jest lojalny, uczciwy, prawy. Prawda ponad wszystko. Bezkompromisowość, ależ owszem. Upór, ależ tak. Inaczej nie byłby skuteczny, inaczej by nie osiągał celu. Reszta świata dostosowuje się do niego. Akceptuje go cicho i bezwarunkowo. Darzy uczuciem, oddaniem. A wszystko to dzieje się w sposób naturalny, oczywisty, niepostrzeżenie.

A jednak skutkiem ubocznym charakteru i wyborów życiowych artysty jest dysfunkcja emocjonalna w przyjaźni i miłości. Jego dziećmi są jego dzieła. W istocie egoistyczne podejście do życia wyklucza udział innych ludzi w jego życiu. Dlatego żona czuje się zawsze samotna. Akceptuje to przez 15 lat. Jednak w końcu odchodzi. Przyjaciel bez wzajemności darzy go uczuciem przyjaźni. Żadnej bliższej relacji, więzi nie jest w stanie nawiązać, rozwijać, podtrzymywać. Skupiony na sobie, na pracy nie dba o to wcale. Nie czuje potrzeby. Nie widzi związku. Nie dostrzega swego dystansu, oziębłości emocjonalnej. Wszystko w formie deklaracji, nie w czynie. Zgrabnie oddziela swoją rację zawodową od sentymentalnej potrzeby bliskości, czułości. I uzasadnia ją górnolotnie. Jak Kopciuszek oddziela, co dla niego niezbędne od tego, co go obciąża. Konsekwentnie eliminuje zbędne obciążenia, choć nie wygląda to drastycznie a wręcz przeciwnie. Gładko układa sobie życie. Wszystko gra. Nie ma pieniędzy, ale ma tak być. Deklarowane wartości na to nie pozwalają. Do czasu.

Fotografik potrafi uchwycić w swych pracach istotę rzeczy, ten moment najprawdziwszej prawdy, to właściwe ujęcie piękna a jednocześnie jest zupełnie obojętny wobec obiektu, którego używa i pozostawia go samemu sobie po zakończeniu pracy. Zimny, zdystansowany, nieczuły. Artysta, który doskonale wyczuwa wartość i siłę tego, co chce wydobyć i utrwalić na zdjęciu. Wykazujący wrażliwość szczególną. Wrażliwość niewrażliwą. Nie współczującą, nie uczestniczącą w cierpieniu, bólu, w życiu tych, którzy są na pewno dla niego ważni i którzy są wykorzystywani w procesie tworzenia. Działa jak chłodny obserwator, metodyczny naukowiec a nie czuły artysta. Doskonale oddzieliła się w nim ta wrażliwość artysty od wrażliwości człowieka. Są jak dobro ze złem w jednym. Ma tą właściwość, dyspozycję psychiczną, która pozwala mu traktować obiekt pracy przedmiotowo a nie podmiotowo. A to wyklucza zaangażowanie uczuciowe, emocjonalne. Dlatego jest obojętny na uczucia innych. Wykorzystuje je, używa ich ale nie odwzajemnia. Liczy się projekt, praca. Efekt. I jest świadomy, że jest dobry  w tym, co robi. Choć bez zadęcia, bez poczucia wyższości. Mimo pozorów poprawności postawy, działania jednak wydaje się być niekompletny, ułomny. Czuły i wrażliwy na sprawy ogółu/ludzkość/, obojętny na czułość i wrażliwość szczegółu/żona, przyjaciel, ludzie, z którymi pracuje/.

Najpierw poznajemy go jako artystę z dekalogiem postępowania. Pozytywny, budujący, poprawny. Po czym widzimy go przy pracy, wyjątkowo dla pieniędzy, ale w zbożnym celu/finansowanie pobytu teścia  w zakładzie dla chorych na Alzheimera/. Z czasem ujawniają się skutki uboczne bycia prawdziwym artystą poddanego próbie. Konstrukcja psychologiczna postaci, dysfunkcja uczuciowa, emocjonalna, która z jednej strony umożliwia mu pracę i sukcesy w tej pracy a z drugiej generuje koszty dla tych, którzy go kochają, cenią. Ujawniają prawdziwego człowieka, jakim jest naprawdę.

Fabuła sztuki pokazuje złożoność tego konstruktu w konfrontacji z postępowaniem i wyborami pozostałych bohaterów/głównie żony i przyjaciela artysty/. W kontraście. W niuansie. W szczególe. W kontekście współczesnego życia i jego dylematów, problemów. Egzystencjalnych wyborów przy braku etycznych  i prawnych regulacji.  Obserwujemy jednostkę w kotle spraw świata. Widzimy, co może zrobić i jak ją traktują  potężne koncerny przemysłowe/tu farmaceutyczne wprowadzające lek na rynek/.  Przy czym przekaz jest niejednoznaczny i subtelny, złożony i bolesny. Prawda nie jest prosta. Piękno oczywiste. A słuszność tylko po jednej stronie. Skutki uboczne funkcjonowania jednostki w świecie , wykuwania sobie w nim losu nie zawsze są dostatecznie widoczne czy do zniesienia. Ale są i mogą być zabójcze. Jeśli jesteśmy ich świadomi, mamy możliwość wyboru. Możliwość zmiany swego losu i losu innych ludzi.

Przy okazji oglądu tej sztuki i portretu artysty pomyślałam o fotografiku Kevinie Carterze, który nie miał dystansu emocjonalnego do sytuacji i ludzi, których fotografował. Nie oddzielił pracy od życia. Nie poradził sobie z presją okrucieństw wojny i problemów głodu. Nie poradził sobie z etycznymi ocenami  opinii publicznej jego pracy. Skutkiem było samobójstwo. Mimo sukcesów artystycznych/nagroda Pulitzera/, mimo że zrobił wszystko, co była w stanie zrobić samotnie jednostka w walce ze światem o ujawnienie prawdy. Zdjęcia dziewczynki z sępem niczego nie zmieniły na lepsze, na trwale. Pozostały dokumentem bezsilności człowieka, całej ludzkości. Wyrzutem sumienia. Prawdą nie do przeżycia. Dziecko zmarło. Artysta też. Co we mnie umiera gdy na te zdjęcia patrzę? Bo umiera na pewno. Na początek nadzieja, choć powinna umrzeć ostatnia.

I jeszcze jeden przykład; małżeństwo Wojciecha i Grażyny Jagielskich. Dziennikarz, reporter wojenny zbierający informacje i przekazujący je z samego środka konfliktów i jego żona, która przyznała się publicznie w swej książce do przerażającego lęku o jego życie, który doprowadził ją do silnej depresji. Mąż potrafił znaleźć rozwiązanie, by pomóc żonie i pozostał przy niej. Zrezygnował z wyjazdów i skoncentrował się na pracy pisarskiej związanej z tym, co do tej pory zawodowo robił. Udowodnił, że wszystko jest możliwe, każde rozwiązanie do zaakceptowania aby ratować tych, których się jest w stanie ocalić. Których się kocha. I za których się jest odpowiedzialnym. Jeden ocalony człowiek, wymagający jego troski, okazał się równie ważny, co walka dochodzenia do prawdy świata i ratowania tego świata dla całej ludzkości. To na pewno była trudna decyzja. Piekielnie trudna, ale piękna.

Bohater naszej sztuki bezboleśnie zrezygnował z walki o przyjaźń kolegi z młodości, miłości żony. Nawet nie pomyślał, że mógłby coś zrobić, wykonać jakiś gest, jakiś ruch. Nie poszedł nawet na pogrzeb teścia, choć deklarował, że go lubił a my wiemy, że wykorzystał do swojej małej rewolucji, walki o ratunek ludzkości. W sposób bezrefleksyjny z wojującego artysty przeszedł na stronę przeciwnika, z którym walczył. Sprzedał się nie widząc w tym nic złego, niezgodnego ze swym kodeksem etycznym. Wywalczył coś dla ludzkości ale stracił ludzi, którzy go podziwiali i kochali. Nic nie był w stanie im dać; ani bliskości, ani miłości, ani czasu. Pozostał sam na posterunku wyboru. Ale można by powiedzieć, że zawsze są jakieś koszty, straty. Jakieś skutki uboczne.


źródło:http://przemekczuba.blox.pl/2012/12/Kevin-Carter.html

NAGRODA FESTIWALU "DWA TEATRY-SOPOT 2014"
SZTUKA DOSTĘPNA JEST W NINATECE

http://www.teatrtelewizji.tvp.pl/kalendarium/artykul/skutki-uboczne_17491490/
http://pl.wikipedia.org/wiki/Kevin_Carter

środa, 5 listopada 2014

GENERAŁ IMKA MAREK KALITA



Generał Jaruzelski odszedł był. A jednak nadal ciągle żywy... W teatrze, w sztuce, w gorejącej scenografii rzeczywistości. Cóż  z tego, że scenicznej, jeśli adekwatnie prawdziwej. Bo to nie women in red a men in red. Skąpany w czerwieni, w krwi, w kolorze lewactwa, kolorze walki. Na posterunku. Jak za życia, tak po śmierci. Generał wiecznie żywy, wiecznie uzasadniający swoją rację /choć nie rację stanu/ a więc rację głodnego akceptacji, samotnego w tłumie, słabego, wylęknionego człowieka. A jednak na tyle skutecznego, na tyle przyczajonego i układnego, że z dekady na dekadę, można powiedzieć zawsze, przez całe życie, był przy władzy. Zawsze był. Bliżej lub dalej. Miał więc wpływ. Miał udział. Ale nigdy nie poniósł odpowiedzialności, wymknął się jej, wyślizgał, jak przez cały czas PRLu wymykał się strąceniu w niebyt polityczny.  Taki niepozorny, układny, plastelinowy generał. Taki biedny i swój. Kruchy, delikatny i czuły. Przezroczysty.

To swego rodzaju fenomen. Geniusz mimo woli. Wydawać by się mogło wbrew woli. Niby go nie ma a jest. Niby nie rządzi a wydaje rozkazy. Niby rodowity ateista katolik a czerwony do szpiku kości lewak. Patriota malowany, zabarwiony na rewolucję, skazany na trwanie, emanuje wszech ogarniającą żywą czerwienią. I nie jest to blask odbity, mdły, fałszywy ale dojmująco bolesny. Razi nas po oczach, wdziera się do naszego wnętrza, mości się i zostaje w pamięci. Jakby dopowiadał wszelką treść, podsuwał ostateczny argument, komentarz, uzasadnienie, kontekst. Scenografia jest tu suflerem, narratorem, wielką parabolą. Taka jest moc koloru prawdy. Skąpanej w ogniu. Bo cała rzeczywistość płonęła a generał trwał. Krok za kroczkiem przemykał obok nas, przeciw nam.

Generał Marka Kality mówi jak Jaruzelski, zachowuje się jak Jaruzelski, jest Jaruzelskim. Maniera artykulacji tekstu Kality doskonale wpisuje się w tą postać. Przekonajcie się sami. To ciekawy spektakl, świetny aktorsko. No i dotyczy naszej historii, bardzo wszystkim bliskiej. Takiej, co świat zmienia, przeobraża na modłę jedynie słusznej ideologii. Takiej, co święci terrorem ciała i dusze. Takiej, co zniewala, kręgosłupy łamie. I potrafi przetrwać w demokracji. Dotykamy fenomenu przystosowawczego zła. Który przenika przez życie każdego człowieka. Które jest dla niego próbą człowieczeństwa i próbą sił.

I taki zwyczajny, niepozorny, łagodny, zwyczajny General. Taki niby jak my. Siła mniejszego, najmniejszego, zwyczajnego nadzwyczajnością wszelką zła. Biedaczysko.

Warto zanurzyć się w ten ogień piekielny z tego ludzkiego, nie z boskiego świata. W zimny ogień. W masce widza. Z bezpiecznej perspektywy. Anonimowo. Bez konsekwencji. Już nic nam nie grozi? Duchy, zoombie, martwe figury wypełzają. Pozbawione życia porażają życie. Wyrywają mu nadal zęby i nakładają kajdany. W ciągłości historycznej.  Siłą spuścizny tego złego, co na dobre nie wyszło. I nigdy nie wyjdzie.

W masce epoki, ze spuszczonymi oczyma, w lęku lub zawstydzeniu, z tatuażem na szczęście lub przynależności, rozpoznania, zamazujemy uporczywie prawdę, to, co w środku w jadrze naszej ludzkiej ciemności. I choć nadal świat wokół nas płonie, niewiele z tego rozumiemy, niewiele czujemy. I tak bardzo jesteśmy bezradni. Bezradni. Skupieni na dniu powszednim, sobie. Przetrwaniu.

Trwa Generał. Trwa uległość, podległość silniejszemu, wykreowanej, narzuconej tak czy siak racji. Trwa retoryka papierowej wolności.Wykoślawionej demokracji przez rząd wyzwolonego proletariatu. Generał wiecznie żywy. Żywy, żywy. General trwa. Men in red. Wpadnijcie do IMKI.

teatr-imka
 ŹRÓDŁO: http://www.teatr-imka.pl/general,479327.html 

  GENERAŁ  Teatr IMKA

    Jarosław Jakubowski
Reżyseria: Aleksandra Popławska & Marek Kalita
Scenografia: Katarzyna Adamczyk & Aleksadra Popławska
Muzyka: Jacek Grudzień
Opracowanie Muzyczne: Aleksandra Popławska & Janusz Chabior
Kostiumy i charakteryzacja: Katarzyna Adamczyk
Projekcje wideo: Nikodem Chabior
Zdjęcia: Tomasz Tyndyk, Katarzyna Chmura-Cegiełkowska, Janusz Chabior

Producent: Mieczysław Więckowicz, Tomasz Karolak
Produkcja: Anna Małkowska
Koordynacja prac artystycznych:  Marzena Wasyluk

poniedziałek, 3 listopada 2014

KLUB KAWALERÓW TEATR TELEWIZJI



KLUB KAWALERÓW w reżyserii Krystyny Jandy zawsze poprawia mi humor. Bawi, rozśmiesza. Skutecznie odpręża, dobrze nastraja. Znieczula. Koi. Daje do myślenia o wadze pogoni za motylami w piękny, jesienny dzień. Działa jak balsam na sercowe porażki. Pokazuje świat, w którym wszystkie kłopoty, zawirowania uczuciowe dobrze się kończą. Przywraca wiarę w sztukę, udowadnia sens teatru w telewizji, pokazuje ponadczasowość komedii Bałuckiego. Jego doskonały zmysł obserwacyjny, kunszt dramaturgiczny. Reżyserski talent Krystyny Jandy.

Sztuka zrealizowano po bożemu, w kostiumach, jednak przeniesiona w ciepły, wilanowski plener zyskuje wymiar dynamicznego, żywego, iskrzącego nie tylko humorem ale przyjaznego ciału i duszy obrazu klimatem. Z takim, który jest nam po drodze, który mówiąc wprost, chcąc nie chcąc, konwersuje ze współczesnością. Przywodzi analogie do dzisiejszych relacji damsko-męskich i wszystkiego, co się w ich zakresie rodzi, mieści, kształtuje. Choć w przebraniu, kostiumie swojej epoki.

Poznajemy naturę kobiecą, męską. Przeciwstawność dążeń w odwiecznej wojnie płci. Walkę między niezależnością a miłością. Wolnością a koniecznością. Wygodę i mordęgę bycia razem.Grę pozorów.
Sztukę uwodzenia prowadzącą do osiągania celu. Sztukę uniku dla oszukania nie tylko siebie. Bo nic nie dzieje się samo, również w miłości. Potrzeba wysiłku, inteligencji i wiedzy na temat jej natury i obiektu uczuć. Potrzeba konkretnego, zdecydowanego działania. Kontrolowanego flirtu, wykorzystania drobnego oszustwa, stosowanie podstępu, kreowania rzeczywistości.  W tej kwestii wiele jest dozwolone. Zwłaszcza, że tak sprzeczne światy łączy. Różne potrzeby, zainteresowania, cele.

Tak, trzeba dużo włożyć wysiłku, by związek pomiędzy kobietą a mężczyzną w ogóle mógł być możliwy. Później, by się utrzymał i wzmacniał. W końcu, by nierozerwalny trwał w jedni konstelacji przystosowanych do siebie przeciwieństw. Już nie w stanie wojny a zawartego na twardych warunkach kompromisu pokoju. To praca na całe życie. Wymagająca zdolności i chęci. Znajomości natury człowieka. Mądrej dojrzałości. Niekoniecznie związanej z wiekiem.

Ta ramota, tak błyskotliwie, lekko, naturalnie zagrana, choć pachnie  starzyzną, to nie drażni, nie męczy, nie uwiera. Obserwacja poszczególnych osób, typów, scena po scenie daje dużo przyjemności. Wszyscy grają na najwyższym poziomie kunsztu i maestrii. Cieszy każdy wypracowany a jednak naturalny, lekki, niewymuszony gest, spojrzenie, grymas. Body language. Sposób wypowiadania tekstu. Ruch sceniczny. Każdy układ ma sens, każdy kontekst, każde jego ujęcie. Nawet nazwiska naszych bohaterów nie dają szans wyjść poza wyobrażenie z kim mamy do czynienia. Wszystko pasuje, układa się, jest logiczne. Do bólu jasne i przejrzyste. Dookreślone na wielu poziomach warsztatu aktorskiego, artystycznego. Działa jak instrukcja obsługi kobiety i mężczyzny w sprawie komunikacji uczuć. Jak poradnik praktycznego, skutecznego uwodzenia.

Ale tak być powinno! Jest komedia, jest zabawa!! Charakterystyczna, rodzajowa w konwencji zawstydzić powinna nas współczesnych, którzy w swej naturze się nie zmieniamy i popełniamy te same błędy, co bohaterowie sztuki, przyśpieszając w rezygnowaniu z miłości, z walki o związek, z potrzeby bycia razem za wszelka cenę. Brakuje nam głównie czasu, chęci, siły, wiedzy praktycznej, sprytu i gotowości do zawarcia kompromisu, Bóg wie czego jeszcze, aha choćby charakteru w rezygnacji z lenistwa, by ocalić siebie w związku, uczuciu, przyjaźni. By budować a nie niszczyć relacje. By wzmacniać a nie zrywać więzi. Tak łatwo zrezygnować, odpuścić, machnąć ręką, by wszystko stracić, zaprzepaścić, zniszczyć! Wszystko, czytaj: miłość, bliskość, przyjaźń. Przeciw radosnej, zaakceptowanej  czy zakłamanej samotności, choćby klubowej.

KLUB KAWALERÓW czy ŚLUBY PANIEŃSKIE, pokazują, że gromadne singlowanie nie ma sensu, bo jest wbrew naturze, wbrew interesowi obu płci. Single myślą, że wspólny, zrzeszony opór przed utratą wolności będzie skuteczniejszy. Na próżno. Pragnienie miłości, bliskości, czułości, potrzeba zwyczajnej obecności kobiety obok mężczyzny, mężczyzny obok kobiety, drugiej osoby nie da się oszukać, zagadać, wyprzeć. Jest tak silna, że przy sprzyjających warunkach, rozkwita i szybko przyczynia się do porzucenia poczynionych solidarnych męskich czy żeńskich zobowiązań bycia singlem. Im bardziej się opieramy, tym bardziej pragniemy. Tylko nie umiemy, nie potrafimy, nie nauczyliśmy się wyrażać, komunikować, zabiegać o tych, na których nam zależy.


Ten spektakl długo się jeszcze nie zestarzeje. Jest zbyt doskonały. Zbyt piękny. Zbyt prawdziwy. I mimo wszystko aktualny. Działa jak ulubiony, bo sprawdzony zestaw ratunkowy w sprawach sercowych. Balsam na sponiewierane ciało i duszę. I tandetne telenowele. Ten spektakl jest lekiem na całe to napuszone, płaskie, dewastujące nas zło. Nudę, wygodę, bezsilność samotności.

I naszła mnie taka myśl, że ta komedia ludzka, obejrzana samotnie, jeśli nawet w jakiej jej stadnej odmianie, niekoniecznie bawi, rozśmiesza a daje dużo do myślenia. Bo samotni w istocie jesteśmy zawsze, a z drugim człowiekiem blisko, najbliżej jedynie bywamy. Dlaczego? Dlaczego na to jesteśmy skazani?


KLUB KAWALERÓW i żeńskie

Autor: Michał Bałucki
Reżyseria: Krystyna Janda
Scenografia: Maciej Maria Putowski
Kostiumy: Dorota Roqueplo
Choreografia: Tomasz Tworkowski
Zdjęcia: Dariusz Kuc 


Obsada: Jerzy Stuhr (Wygodnicki), Marcin Dorociński (Topolnicki), Cezary Pazura (Piorunowicz), Zbigniew Zamachowski (Nieśmiałowski), Sławomir Orzechowski (Motyliński), Edyta Jungowska (Ochotnicka), Iwona Bielska (Mirska – wdowa), Magdalena Walach (Mirska – córka), Janusz Gajos (Sobieniewski), Krystyna Janda (Dziudziulińska), Jerzy Woźniak (Kelner), Maciej Wojdyła (Kelner), Gustaw Lutkiewicz (Ignacy), Maria Seweryn (Mina), Daniel Wyczesany (Franek)
PREMIERA 8 stycznia 2001 r.