niedziela, 20 grudnia 2015

...coś jeszcze musiało być TEATR ŻYDOWSKI



Zawsze zastanawiamy się w obliczu niepojętej, wielkiej tragedii i jej skutków, ogromu cierpień i ofiar, na przykład II wojny światowej, jak mogło do niej dojść. Jak ludzie mogli do niej dopuścić. Jak to jest, że zło może tak urosnąć w siłę i ma tak wielką władzę nad ludźmi. Rozprzestrzenia się bezwstydnie, bezkarnie, bo nic i nikt nie jest w stanie go powstrzymać. Czy rzeczywiście nic nie można było zrobić, często zastanawiamy się ex post. A jeśli można było, dlaczego tego nie zrobiono. Kto zawinił, kto przyłożył do tego rękę. Jak to się dzieje, że przyzwalamy na to, co sieje niezawinioną śmierć i zniszczenie. Co podsyca nienawiść. Ci, którzy giną, nie zaznają spokoju. W zaświatach. Ci, którzy przeżyli też.  Tu, na ziemi. Nie można już żyć normalnie, bo skala wyrządzonej krzywdy drugiemu człowiekowi jest tak wielka, że odciska się wiecznym przygnębieniem i smutkiem. Skazą niemocy i bezsilności wobec tego, co się wydarzyło. Bo nie można czasu cofnąć, życia przywrócić, krzywdy naprawić. I nic nie może poczucia winy zagłuszyć. Bez względu na to czy jest zawiniona, niezawiniona czy niezarzucalna. Zawsze dotykamy kwestii wyboru, umiejętności podejmowania decyzji w zgodzie z własnym kodeksem moralnym. Uwzględniającym prawo boskie, jeśli jesteśmy ludźmi wierzącymi. Zawsze dotykamy kwestii odpowiedzialności. I ważymy czy potęga uczynionego zła, siła jego rażenia jakimś cudem może się przekształcić w potęgę dobra, która skutecznie będzie przeciwdziałać mu w przyszłości.

Doświadczenie i ostrożność uczy, że to tak nie działa. Zło zawsze może się odrodzić. Gdy człowiek poddaje się  działaniu strachu. Lękowi o własne i rodziny życie. Gdy panuje terror przymusu, nieuniknionej konieczności, walki ze śmiercią o życie. Zawsze jednak człowiek ma wolną wolę, możliwość wyboru. Nawet jeśli jest to wybór pomiędzy jedną śmiercią a drugą. I na jakimś indywidualnym poziomie ukształtowaną dojrzałość do podjęcia ryzyka. By stawiając na szali swoje życie, życie rodziny, ratować życie innych, również zupełnie obcych ludzi.

Strach przed śmiercią to broń potężna przeciw człowiekowi. Instrument przemocy, zniewolenia, podporządkowania. Ale coś jeszcze musiało być poza nim. Jakaś wewnętrzna dyspozycja, gotowość, zgoda, by człowiek w chwili prawdy ostatecznego, sprawdzającego go działania, do końca nie opowiedział się po stronie człowieka krzywdzonego, zagrożonego, w potrzebie. Woli zamknąć za sobą drzwi, by na progu zatrzymać wołanie świata o pomoc, zasłania się wartościami wynikającymi z wiary, by w gruncie rzeczy ratować nie potrzebującego a siebie samego. Grzech kłamstwa przed Bogiem ważniejszy jest od ratowania czyjegoś życia. Lub pretekstem do rezygnacji z podejmowaniem ryzyka. Ucieczką. Zawsze widzi człowiek winę w innych, nie w sobie. I niestety nie jest w mocy ludzkiej wyrwanie zła z niego. Zawsze coś spowoduje w nim-skaza, skłonność, pragnienie, pożądanie- że mimo czynionego dobra nawet przez całe życie, pozostaje bezsilny wobec własnej słabości i grzeszy. Jakby nie był w stanie przechytrzyć, oszukać, kontrolować swojej natury. I jeszcze sam fakt, że zło wydarza się obok niego, już piętnuje go odpowiedzialnością. Zawsze można powiedzieć, że zrobił za mało, nieskutecznie, bo działo się, co się działo. W tym sensie człowiek, który zetknął się ze złem, pochodzącym z niego samego czy ze świata zewnętrznego, zawsze będzie czuł się lub powinien czuć się winny i odpowiedzialny. Za siebie, za innych. Ale czy na pewno?

Ten spektakl stara się wywołać refleksję, zadać pytanie czy doświadczenie ludzkości w perspektywie historycznej przyczynia się do zrozumienia zła- jego natury, przyczyny, kontekstu. Dlatego tak ważne jest utrwalanie pamięci, by czas nie unieważnił prawdy. By nie wypłowiała, zmalała, zanikła. Hanna Krall w swoich książkach daje świadectwo prawdy. Izabella Cywińska czerpie z tej spuścizny, tworząc swój scenariusz sceniczny, bo nadal przepracowujemy traumy wojenne. Nadal roztrząsamy ogrom wojennych nieszczęść, śmierci, cierpienia. Ciągle zastanawiamy się czy można było mu zapobiec. Widzimy, doświadczamy, jak zło łatwo się uaktywnia. Jak jest groźne.

W spektaklu pokazana jest próba teatralna o Cadyku z Kocka, w czasie której reżyserka z aktorami i postaciami z książek Hanny Krall/ Hipnoza”, „Tam już nie ma żadnej rzeki” i „Dowody na istnienie”/podejmuje spór nad prawem do sądzenia winy. Szczególnie mocno wybrzmiewa wina niezarzucalna - „Nie można jej zarzucić, nie można za nią ukarać, w sobie ją się nosi, czasami przez całe życie”. Spotykają się dwa światy. Ten przeszły wkracza do teraźniejszego. Miesza się, co umarło z tym, co żywe. Upomina o pamięć, roztrząsa poczucie winy. I karą jest to poczucie winy. Żydów, że narażali ratujących ich od śmierci. Polaków, że ze względu na własny strach i wahania, co jest najważniejsze: moje życie czy twoje, córki czy ojca, dzieci swoich czy nie swoich, życie ludzkie czy wiara. Poczucie winy, że nie znajdujemy dostatecznego wytłumaczenia na to, co się działo i dlaczego. Czujemy się winni za to, co wydarzyło się z kukłą Żyda we Wrocławiu. I nie potrafimy wytłumaczyć, jak to było możliwe po doświadczeniach II wojny światowej, latach edukacji, wychowania. Skąd to zło się w człowieku bierze.

A ono po prostu jest.

Można zło spróbować zrozumieć, nie zawsze można wybaczyć. Na pewno nigdy nie należy zapomnieć o dylematach moralnych, religijnych, po prostu ludzkich. Ale bardzo skomplikowanych, niejednoznacznych. Tym bardziej, gdy są graniczne. Decydują o życiu lub śmierci. Zaistniały poza literą prawa. Jakby nie dawały ostatecznego rozstrzygnięcia  o winie. Bo czy można wymagać od innych poświęcenia życia za swoje życie? Czy można wymusić wybór miedzy jednym a drugim życiem? Cokolwiek człowiek postawiony wobec takiego wyboru zrobi lub nie,  czuje się winny. Bardzo winny. I nigdy od tego poczucia winy się nie uwolni. Nawet w naszych współczesnych oczach, które nie znają do końca kontekstów wyborów wojennych. Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono. Ale czy nas sprawdzono? Ależ tak, rzeczywistość ciągle stawia przed nami wyzwania. Bo brak reakcji na każde wcielenie zła, może spowodować równie tragiczne skutki. Ono nie śpi. Ciągle stara się powielać dawne scenariusze.

Nic dziwnego, że  w spektaklu duchy przeszłości nawiedzają żyjących. Nie dają im spokoju. Nic dziwnego, że żyjący wspominają tych, którzy zginęli. Okrucieństwa wojny przeprogramowują człowieka, łamią go, niszczą. Sama świadomość wystarczy. To, że się wie. Poczuło dotyk zła. Czas zaciera ślady, rzeczywistość się zmienia-ludzie, krajobrazy, systemy. Nawet poczucie przyzwoitości i zakres winy. I kary. Ale ...coś jeszcze musiało zostać -pytania powinny pozostawać ciągle te same. Pytania, które będą wywoływać zastanowienie, dyskusję, refleksję. Odnosić się będą do rzeczywistości, w której zło rodzi się i zwycięża dobro. Bo jest na nie przyzwolenie na tyle duże, że rośnie w siłę. Ważne też, by był kontekst współczesny. Rewizja tu i teraz. By winny spalenia kukły Żyda na wrocławskim rynku był osądzony zgodnie z prawem boskim i ludzkim. Poniósł sprawiedliwą karę. By zło zostało nazwane, ukarane, zniszczone w zarodku.

Teatr Żydowski staje się bardzo ważnym miejscem dla nas wszystkich. Oferuje ciekawy, różnorodny repertuar, który łączy przeszłość z teraźniejszością. Zadaje ważne pytania, stawia fundamentalne kwestie do dyskusji. Uczestniczy poprzez sztukę w kształtowaniu nie tylko życia kulturalnego ale i społecznego. Tworzy teatr żywy, aktualny, odważnie wkraczający w naszą sferę duchową, moralną. Warto otworzyć się na jego propozycje, bo oprócz przeżycia artystycznego oferuje treść i formę sztuki, która nas wzbogaca i buduje. Mobilizuje i angażuje. Nie pozostawia widza obojętnym.  ...coś jeszcze musiało być i na pewno jest w tym teatrze, co przyciąga, fascynuje, daje do myślenia. Ale każdy na własny sposób musi dojść do tego poprzez własny ogląd, poprzez bezpośrednie, aktywne uczestniczenie w teatralnej sztuce. Na początek wystarczy być w tym teatrze, otworzyć się na jego szerokie otwarcie na widza współczesnego, który szuka, który pragnie kontaktu, dyskursu w tematyce, która go bezpośrednio dotyka, interesuje, jest ważna. Powodzenia.:)



...COŚ JESZCZE MUSIAŁO BYĆ
Hanna Krall

wtorek, 15 grudnia 2015

EWELINA PŁACZE TR Warszawa

Adam Woronowicz, Ewelina Pankowska i Rafał Maćkowiak

Uczestniczymy w projekcie, eksperymencie, który przekształcił się w ciekawy spektakl oparty na improwizacji, zaskoczeniu, wykorzystaniu medialnych, publicznych wizerunków znanych i lubianych, podziwianych aktorów. Przewrotne to zadanie warsztatowe, wymagające poczucia humoru, dystansu aktorów do siebie samych. Przeprowadzone w warunkach ekstremalnie minimalistycznych; brak scenografii, kostiumem jest prywatne ubranie występującej osoby.W końcu obserwujemy tylko próbę spektaklu w teatrze. A może tylko jej fazę wstępną. Istne pomieszanie z poplątaniem. Dramaturgiczny neologizm.

Konstrukcje portretów aktorów budowane są na informacjach pochodzących od nich samych-prawdziwych i ich wyobrażeń, co też inni mogą o nich myśleć, wiedzieć, sądzić. Są ich własnymi wariacjami na swój temat/osoby, pracy, kariery a nawet rodziny/. Wynikają też z doświadczeń kontaktów z fanami, pracy w zawodzie. Jeśli dorzucimy jeszcze stereotypowe portrety psychologiczne młodych wolontariuszy, to i tak wytłumaczyć trudno ten sceniczny galimatias. Otrzymujemy kłębowisko informacji -prawdziwych i wydumanych, prywatnych i medialnych- w zakresie i granicach określonych przez artystów. Co jest impulsem dla improwizacji, kreacji. Zabawy na sto dwa!!!

Zaczyna się od rozgrzewki, ćwiczeń fizycznych. Każdy ma własny sposób rozluźniania, panowania nad stresem. Lub wydaje mu się, że tak a nie inaczej to powinno wyglądać. Później osoby przedstawiają się, rozwija się opowieść o ich splątanej, stwarzanej na bieżąco tożsamości złożonej z wielu narracji. Znani aktorzy grają swoich scenicznych zmienników, wolontariuszy, zastępujących ich samych. Adam Woronowicz jest młodą  Kasią, która ma zastępować Woronowicza na próbie jakiegoś spektaklu, bo w danym momencie woli robić co innego. I tak dalej. Rafał Maćkowiak jest Moniką, Maria Maj Jankiem, Ewelina Pankowska to Ewelina przede wszystkim pragnąca nie grać a po prostu być Magdaleną Cielecką. Wszyscy podejmują wyzwanie. Brną dalej i głębiej. I tylko Ewelina płacze. Ale czy na pewno? Przecież jesteśmy w teatrze, wchodzimy w zaproponowaną konwencję sceniczną, reżyserską. Zarówno aktorzy, jak i widzowie. I choć na scenie nic się nie dzieje poza samą narracją słowną, coraz bardziej komplikowaną, złożoną, rozwijaną, ważny jest proces budowania roli. Warstwa po warstwie. Z prawdy i fikcji. Plotek, obiegowych opinii, ambicji, wyobrażeń, pragnień i marzeń. Zarówno młodych ludzi, jak i aktorów. Co jest prawdą, co fikcją i w jakiej mierze, proporcjach, trudno dociec. Nie sposób oddzielić ziarna od plew. I nie o to tu chodzi. Zabawne jest uruchamianie informacji, obserwowanie, co się z nią dzieje. Jak funkcjonuje, jaki ma wpływ.

Otrzymujemy patchwork teatralny szyty na naszych oczach.  Cieszy nas ten proces wspólnego, otwartego wyboru, składania, łączenia poszczególnych elementów dzieła każdego z aktorów, który ostatecznie tworzy całość. Dowcipną, lekką i przyjemną. Fascynuje nas to zbliżanie się do prawdy i oddalanie od kłamstwa. Ścieranie się różnych osobowości, charakterystyk w jednej osobie. Falowanie nastroju. Napięcie pomiędzy osobami stwarzanymi na scenie. Akceptowanie umowności sztuki teatralnej. Wybranej metody. Jej prostoty. Świeżości. Jakbyśmy się razem uczyli. Razem decydowali, wyrażali zgodę na wybór artysty, kształt roli. Podglądamy proces twórczy. Mamy wrażenie, że w jakiś przewrotny, podskórny sposób go kształtujemy. No cóż, bierzemy udział w eksperymencie. I podoba nam się to, co na scenie powstaje. Jeśli płaczemy, to tylko i wyłącznie ze śmiechu. Choć nie wiadomo, czy to płacz prawdziwy. I śmiech. Jesteśmy w teatrze, jesteśmy częścią eksperymentu. I tak jak reżyserkę zaczęło interesować, co wydarzyło się na marginesie jej właściwej pracy w TR Warszawa i w związku z tym powstał ten spektakl, tak i my spróbujmy zapamiętać, co z nami się wydarza na marginesie naszego kontaktu ze sztuką i wyciągnijmy z tego wnioski. Nigdy nie wiadomo, jak i czy w ogóle zadziała teatr. Co poruszy, uzmysłowi, zmieni. A może tylko nas zabawi. Nauczy zdystansować się do siebie samego i naszego wizerunku w oczach innych ludzi. Nie przywiązywać do niego zbytniej wagi. Bo nie jest z prawdy, tylko prawdy lub też tylko z gówno prawdy o nas utkany. Zawsze to będzie jakiś galimatias portretowy. Projekcja i fakty.

Róbmy swoje.

EWELINA PŁACZE
reżyseria: Anna Karasińska
scenariusz: Anna Karasińska
choreografia: Marta Ziółek
współpraca dramaturgiczna: Magdalena Rydzewska
asystentka produkcji: Katarzyna Szumlas
Obsada:
Rafał Maćkowiak
Maria Maj
Ewelina Pankowska
Adam Woronowicz
premiera: 07-06-2015
fot. źródło: Dziennik Gazeta Prawna

poniedziałek, 14 grudnia 2015

MGNIENIE TEATR POLONIA





Ta miłość trwała tylko chwilkę. Zapłonęła i zgasła. Jak błysk. Mgnienie. Młoda ona, młody on. Tacy sami. Nieśmiali, samotni, zagubieni. Nadwrażliwi z niską samooceną. Wychowani przez ojców, dorastali bez matek. Ona z Londynu, nienawidzi tego miasta. On przyjeżdża do Londynu z prowincji za pieniądze mamy, jest zafascynowany. Wynajmuje mieszkanie u niej ale się nie znają. I tak żyją obok siebie. Wszystko przed nimi a jednak wiodą życie nudne, przewidywalne, monotonne, samotne. Bez znajomych, rodziny, przyjaciół. Ona zakompleksiona, przezroczysta, czyli niezauważalna przez otoczenie. Co przyczynia się do straty pracy. On nieśmiały, zakompleksiony, zamknięty w sobie, zawsze postrzegany jako dziwadło, obserwował świat, nigdy nie zaprzyjaźnił się z nim i nie zbliżył do ludzi. Zupełnie nie wie, co ma robić więc tylko karmi lisa przybłędę i je samotnie posiłek. Obserwuje dziewczynę przez internet, nie domyślając się, że ona to sprowokowała i jest wszystkiego świadoma. Ona tęskni za ojcem, co staje się przyczyną wypadku. I młodych zbliżenia. On się nią zajmuje, dba, karmi i poznaje bliżej, lepiej. Próbują nawet żyć razem, kochać się i funkcjonować. Wspólne gotowanie, wizyty w muzeum, spacery po mieście wypełniają czas zauroczenia, olśnienia pierwszą miłością. Dają chwilę szczęścia, bliskości, czułości. Normalnego życia. A jednak natura człowieka dopada i ten świat delikatnych, subtelnych uczuć rozpada się. Nie potrafią tego szczęścia zachować i nieść w nieskończoność  w sobie. Nie stanowi impulsu do walki o wspólne przetrwanie, życie. Każde wraca do siebie samego. Do swych osobnych nawyków, przyzwyczajeń, rytmu dnia codziennego. Nie potrafią być razem. Miłość to nie wszystko. Wymaga dojrzałości, pielęgnowania, zasilania. Tu trwa tylko chwilkę. Zdarzyła się i zgasła. Jak błysk. Mgnienie, które jednak nie przeprogramowało ich do gruntownej, wewnętrznej przemiany. Spłynęło po nich, nie wnikając głęboko. Rewolucji zachowań i postaw nie dokonało.

Jakby świat wychowywał do samotnego życia, zanurzonego w wirtualnej rzeczywistości. Nie potrafią więc młodzi budować trwałych związków, nie umieją długo przetrwać w uczuciu prawdziwym. Dobrze, jeśli w ogóle zaistnieje miłość, da chwilę szczęścia. Namiastkę realnego doświadczenia uczucia, istnienia. Zadziałał instynkt, zupełnie klasycznie, naturalnie, pięknie, ale czegoś zabrakło: charakteru, uporu, chęci radzenia sobie z trudnościami, wzoru do naśladowania, wiedzy jak postępować, by uczucie rozwijało się, przetrwało. Pomysłów zakochanym starczyło tylko na moment, na chwilę szczęścia. Młodzi bohaterowie zdobywają pierwsze doświadczenia ale gubi ich uzależnienie się od własnych przyzwyczajeń, nawyków; ona lubi być podglądana, obserwowana, bo wtedy jest w centrum uwagi, jest zauważana, dostrzegana i kontroluje ten proces a on lubi podglądać, obserwować i to mu wystarczy, to go satysfakcjonuje. I taka zależność ostatecznie tworzy ten związek, w nim czują się najlepiej. Są prawdziwymi sobą. Niby razem. Ale osobni, bezpieczni, niezaangażowani. Odizolowani od całej sfery realnego życia. Dla nich to jest normalne funkcjonowanie. Na razie nie ma żadnego problemu, tragedii. Znów zanurzają się w nudne, przewidywalne życie w kokonie samozaspokajania.

To kolejna sztuka, po NIEZNOŚNIE DŁUGICH OBJĘCIACH Iwana Wyrypajewa w Teatrze Powszechnym w Warszawie, która dotyczy braku umiejętności bycia razem, niemożności właściwego komunikowania się, stylu życia, które nie łączy a rozdziela. Nie buduje a rujnuje, niszczy. O skazie współczesnego człowieka nie potrafiącego nawiązywać, rozwijać więzi międzyludzkich, które pozostają powierzchowne, łatwo je zerwać; z konieczności, przez problemy, dla wygody. I jeśli nawet zdarzy się piękne, czyste, niewinne uczucie, szybko się wypala, bo nie ma z czego czerpać do walki, by przetrwało. Nie ma czym ratować związku, nie wiadomo jak. Łatwiej zrezygnować. Odejść. Porzucić. Przy czym bohaterowie nie wydają się być tragiczni. Są zabawni, zdystansowani, maskują swoją samotność i nieradzenie sobie z życiem, ze związkami, emocjami ale ta bezpośrednia relacja, jaka prowadzą, skierowana nie ku partnerowi a ku anonimowym widzom, jest bardzo przejmująca. Jakby była głosem wzywającym pomocy, oczekującym ratunku. Choć nie dramatyzują, delikatnie napomykają o sygnałach znamionujących tragedię. Bo w efekcie skończy się to prędzej czy później cierpieniem. Zawodem. Rozczarowaniem. Z pustki, czystej kreacji nie zbuduje się szczęścia. Napędu życia. 

Adam Sajnuk wyreżyserował kolejne udane przedstawienie-skromne, kameralne, spójne. Świetnie poprowadził bardzo młodych, niedoświadczonych jeszcze aktorów. Zarówno tekst, fantastycznie skomponowany -przejrzysty, zrozumiały, spójny- specyficznie przez aktorów mówiony, jak i interesujący ruch sceniczny- pomysłowy, dynamiczny, zróżnicowany- oraz wyświetlane projekcje i wyrazista muzyka nadająca rytm, budująca nastrój przedstawienia, podkreślają przekaz/na podobnej zasadzie jak w BARBARZYŃCACH/ czynią go bogatym, mimo że spektakl prezentowany jest na małej przestrzeni sceny Fioletowych Pończoch Polonii. On i ona, Justyna Ducka i Adrian Brząkała, zakręceni w rzeczywistości Londynu, oszołomieni świeżością swego uczucia, życia razem i osobno są młodzi, autentyczni, wiarygodni. Wypełniają bardzo trudne zadanie, wymagające dużej koncentracji, sprawności fizycznej, różnicowania stanów emocjonalnych, uczuciowych. Doskonała praca z aktorami, umiejętność wydobycia dla sztuki całego ich potencjału,  intensywność scenicznej wypowiedzi, wyrazistość złożonego, skondensowanego, mocnego, plastycznego obrazu, spójność wszystkich elementów budujących dramaturgię to atuty reżyserii Adama Sajnuka.

Bardzo mnie ten spektakl cieszy, bo potwierdza klasę artystyczną Adama Sajnuka. Jego KOMPLEKS PORTNOYA, ostatnio BARBARZYŃCY i obecne MGNIENIE udowadniają, że potrafi pracować w różnych konfiguracjach artystycznych wyzwań i doskonale się rozwija. Rozwija też artystów, z którymi pracuje, i nas, widzów, którzy podążają za nim, obserwują jego drogę twórczą.  



MGNIENIE  Phil Porter

Reżyseria: Adam Sajnuk
Tłumaczenie: Elżbieta Woźniak
Scenografia: Katarzyna Adamczyk
Kostiumy: Łukasz Kowalik
Muzyka: Michał Lamża
Projekcje: Yann Seweryn
Asystent scenografa i kostiumologa:Małgorzata Domańska
Producent wykonawczy i asystent reżysera:Marta Więcławska
Asystent producenta wykonawczego: Justyna Kowalska

Obsada:
Justyna Ducka i Adrian Brząkała

Data premiery: 10 grudnia 2015

sobota, 12 grudnia 2015

NIEZNOŚNIE DŁUGIE OBJĘCIA WYRYPAJEW TEATR POWSZECHNY

Nieznośnie długie objęcia

Warto poddać się nieznośnie długim objęciom tego spektaklu. Przychodzi to z łatwością, bo jest doskonały. Działa. A jak chwyci, nie popuści.  Bo tu aktor ciągle opowiada, gada. Lecz nie nudzi, nie smęci, nie dramatyzuje. I słowami z widzami nawiązuje kontakt. Wypowiada, co sam widz wie już od dawna, bo też jak artyści mocno rzeczywistość czuje.

Na scenie stoją cztery puste krzesła. Nad nią włączony neon, lśniący impuls, błysk zastygły na czarnym niebie. Jeszcze tylko snop światła punktowo spływający z góry w obrębie każdego bohatera, gdy zajmie swe miejsce, pojawia się raz po raz, plastycznie wzbogacony wirującą mgłą transcendencji wokół postaci. Oświetla ją, wyróżnia ale i zamyka jak w więzieniu. Kostium to zwykłe, codzienne ubranie, zlewa się z czarnym tłem, grobu za życia mieszkaniem. Jeszcze tylko tytuł spektaklu umieszczony z boku, podpisuje obraz zastygły, monochromatyczny, martwy. Ascetyczny, ekstremalnie minimalizujący formę; wyciszono gest, ruch sceniczny, muzykę, interakcje, które prawie nie istnieją. Liczy się nie partner sceniczny ale kontakt z widzem. To więź z nim jest ważna, prowokuje narrację. Do niego postać kieruje opowieść, relację, wyjaśnienie, skargę, prośbę o ratunek. Spokój wizualny przeczy życiowemu. Redukuje wszystko dla ekspresji słowa.

W słów emisji, intonacji kwestii, w języku, jego strukturze odkryty jest cały świat znaczeń, sensów i obrazów. Całe bogactwo. I siła rażenia. Język jest demiurgiem, stwarza bohaterów, ich światy równoległe. Odrębne, spójne i zróżnicowane, choć wszystkim brakuje tego samego: bliskości, czułości, uczucia. Kontaktu. Więzi prawdziwej ze sobą samym, drugim człowiekiem i światem prawdziwie mu bliskim, czułym, mocno wiążącym z życiem. Język stwarza byty zamknięte, hermetycznie uszczelnione w sobie. Zaklęte w cierpieniu, braku więzi, celu i sensu wszystkiego, rozczarowaniu, które jest tego stanu konsekwencją. Odrzucanie życia, które jest piekłem i przedsionkiem nieba. To, co na zewnątrz język z człowieka wydobędzie, nie dociera do tych, co deklarują, że kochają. Nie ma na kogo liczyć w potrzebie, znikąd nie ma pomocy w biedzie, samotności, cierpieniu czy codziennej egzystencji. W życiu osobnym. W sobie, dla siebie.

Język demaskując na nowo maskuje. Krwawe ślady zaciera. Wyjaławia. Nie buduje więzi, kontaktu między bohaterami. Tekst mówiący w trzeciej osobie, czasie teraźniejszym-opowiada o kondycji współczesnego, młodego człowieka/32-35 lat/, już nie dziecka a jeszcze nie dorosłego, z dużego zachodniego miasta/Nowy Jork, Berlin/. I ten wiek, pochodzenie z różnych krajów/Polska, Serbia, USA,Czechy/, status bohaterów nie jest bez znaczenia. Bo wszystko jest ważne, służy zrozumieniu. Budowie postaci tyle bezradnych, samotnych, zagubionych co zabawnych, cynicznych, niedojrzałych. Obracających wszystko w żart, zabawę, spełnianie zachcianek.  Zachowujących się jak wieczne beztrosko bawiące się dzieci z niską samooceną, uzależnione od pieniędzy rodziców. Istniejące for fun innych nie wiedzieć dlaczego. Z nonszalancją, w ignorancji, inercji z beztroską lekkością stosujące kryterium wygody. Bezskutecznie wypierające bezsens, pustkę życia. W depresji, samotności maskowanej kłamstwami. Choć to nie ma znaczenia czy mówią prawdę, kłamią czy przemilczają ważne dla siebie nawzajem kwestie, problemy, sprawy. Nikt nikogo nie słucha. Może widzowie i aktorzy głównie do nich kierują swoją opowieść.

Ratunek podpowiada im podświadomość w majakach sennych, zwidach narkotycznych, stanach lękowych, urojeniach paranoicznych. W kontaktach z kosmitami, jakąś siłą nie z tej ziemi, bo Boga już nie ma a coś gdzieś musi istnieć mądrzejszego, wyższego. Wszechświat jest ogromny. Ma potencjał, możliwości ratunku. Może to resztki zdrowego rozsądku, bo znajdują bohaterowie antidotum na lęk przed istnieniem. Obronę przed poczuciem, że ich własne życie nie toczy się bez nich.  Są to prawdziwe bliskie więzi i czułe objęcia. Ale są nieznośnie długie i męczące. Nie da się w ich klinczu żyć, jak się by chciało. Nie da się ocalić, tego, co nigdy nie istniało. Mimo, że słowa do końca deklarują pomoc, gwarantują miłość. Mamią, oszukują. Marzenia, pragnienia, instynktowne szukanie ratunku w sobie samym, w snach, wizjach, wyobraźni to próżny wysiłek. Męczy jak puste życie, nie daje nadziei. Ostateczne rozwiązania są proste, dobrze znane. Uwalniają od życia, co rozczarowuje. Tylko tak można osiągnąć spokój. Najlepiej, by był wieczny. Już bez ciała zmartwychwstałej duszy. Dla życia po życiu.

Niestety słowa, nawet najpiękniejsze światy stwarzające, życia nie zastąpią. Nie przywrócą impulsu chęci walki, woli istnienia. Nie zmuszą do ruchu, czucia swego życia, zabiegania o bliskość kochanego człowieka, nie nawiążą kontaktu, bo trafiają w próżnię. Nic w końcu nie znaczą wobec faktów. Gubią, co mają ratować. Zamykają na zawsze tęsknotę w cierpieniu, więżą pragnienie miłości w niespełnieniu.  Bo to czyny się liczą. Konkretne działania. Odruch, gest, reakcja-ta przynajmniej nie kłamie. Kursują między Nowym Jorkiem a Berlinem, pochodzą z różnych krajów ale to nic nie zmienia, nie pomaga ani uciec przed pustką ani znaleźć sens życia. Poeta Kawafis mówi, że jeżeli w jakimś mieście roztrwoniłeś swoje życie i swoje talenty, to w każdym je roztrwonisz, ponieważ zabierzesz to miasto ze sobą.

Człowiek w sztuce świadomie zabija drugiego, sam prowokuje zabójcę. Niszczy nikłe kontakty z ludźmi, światem a priori. Zamyka sobie przed nosem wyjścia awaryjne, drogi ratunku. Tak łatwo rezygnuje z walki o siebie samego, siebie nawzajem. Może nie nauczony, bez wzorców do naśladowania, nie potrafi, boi się okazywania uczuć. Zabija Boga choć go potrzebuje. Tęskni za nim i cierpi, tworzy substytuty. Prowokuje los, zmierza konsekwentnie do ostatecznego rozwiązania. W najbardziej tragicznych momentach żartuje, ironizuje, poetyzuje, bo tak jest przez dzisiejszy świat mentalnie stworzony. Istotę rzeczy w banał obraca, choć wie, co istotne i czego mu trzeba. Umierając ucieka, uwalnia się od siebie i od tego świata. I to jest ironia losu. Pustka w pustkę przelewana, w salwach śmiechu, ironii, dystansu budzi grozę. Bo bez śladu nadziei widza pozostawia. Choć rozbawionego.

Spektakl  jest bardzo dobrze wyreżyserowany, doskonale zagrany. Co było piekielnie trudne. Oferuje dowcipny, mądry tekst zagadujący pustkę wewnętrzną, samotność bohaterów. Bardzo ciekawie jest wypowiedziany. To w języku zaklęty jest cały dramat współczesności. Odnieść można wrażenie, że to monodram o dzisiejszym człowieku rozpisany na cztery głosy; raz męskie, raz żeńskie. Bo mamy dziś role kobiety i mężczyzny poplątane. Różnice się zacierają, niwelują, blakną. Uproszczeniu ulega postrzeganie świata, miraż łatwego w nim egzystowania. A ciało ciągle domaga się duszy, pełni, spragnione jest szczerego, prawdziwego kontaktu i czucia, które coś znaczy, czymś skutkuje. Tęskni za szczęściem. Objęć bliskości i czułości. Nawet jeśli są nieznośnie długie.

Ci kosmici w sztuce to tylko przykrywka zasłaniająca wstydliwą prawdę o człowieku, że uciekając przed sobą ostatecznie musi on wrócić do siebie samego. I niestety wraca do pola wypalonego, jałowego, pustego. Nie znajduje oparcia w świecie, nie znajduje źródła szczęścia w drugim człowieku. Jedyne, co ma to swoje cierpiące, gasnące z tęsknoty za czułością, bliskością, szczęściem ciało. I przebłysk świadomości, że wszystko zaprzepaścił. Duch uleciał albo się zdegenerował, albo człowieka przyzwolenie na pomniejszenie jego znaczenia go uśmierciło. Szukanie w sobie samym impulsu do dalszego życia, praca nad tego impulsu rozwojem, zwracanie się /ruchem, czynem, gestem/ ku drugiemu człowiekowi jest ostatnim ratunkiem. Jak bardzo zawodnym, gdy na wszystko jest za późno, pokazuje spektakl.





NIEZNOŚNIE DŁUGIE OBJĘCIA

Iwan Wyrypajew

reżyseria - Iwan Wyrypajew
scenografia - Anna Met
kostiumy - Katarzyna Lewińska
muzyka - Cazimir Liske
inspicjent - Kuba Olszak

obsada: 
Karolina Gruszka, Julia Wyszyńska, Maciej Buchwald, Dobromir Dymecki
premiera 11.12.2015

http://kulturaonline.pl/nieznosnie,dlugie,objecia,obcy,recenzja,tytul,artykul,23170.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/213800.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/214160.html
http://wyborcza.pl/1,75475,19315509,iwan-wyrypajew-superstar-nieznosnie-dlugie-objecia-w-warszawie.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/214398.html



piątek, 11 grudnia 2015

SPOTKANIE TEATRÓW NARODOWYCH 2015


Zakończyło się SPOTKANIE TEATRÓW NARODOWYCH 2015. I była to już czwarta propozycja obejrzenia reprezentacji spektakli teatrów europejskich. Zawsze interesująca, konfrontująca, budująca kontakty z innymi scenami narodowymi Europy. Gratka dla widzów, duża przyjemność i okazja. Zwłaszcza, że dwa spektakle bezpośrednio związane były z autorami polskimi; Witoldem Gombrowiczem i Tadeuszem Słobodziankiem.

"Rosmersholm" Henryka Ibsena z Królewskiego Teatru ze Sztokholmu w reżyserii Stefana Larssona, psychologiczny i społeczny triller, plastycznie i emocjonalnie mroźny, uzmysłowił widzom jak doskonałe teksty klasyczne są nam bliskie. Temperaturą stosunków międzyludzkich, relacji uczuciowych, powinności, zależności i wyborów człowieka w uwikłaniu ideologicznego wyzwania. Skrót scenicznego napięcia, minimalizm środków aktorskich, asceza treści i formy ukształtował świat ludzi z przeszłości, w którym  my współcześni przeglądając się, rozpoznajemy siebie. Nowoczesna oprawa spektaklu nie pozostawia wątpliwości. Szary koloryt powszedniości, duże pole dla wyobraźni, tajemnica, niedopowiedzenia.

"Płatonow" Antoniego Czechowa z wiedeńskiego Burgtheater w reżyserii Alvisa Hermanisa to propozycja teatru estetycznie pięknego,  z głębią wielowymiarowości bardzo realistycznej, który przewrotnie ilustruje ruinę relacji międzyludzkich, upadek człowieka inteligentnego złamanego świadomością marności tego świata, perspektywą pogrążania się i egzystencji, która rozczarowuje okrutnie człowieka, który trwa w wiecznym niespełnieniu, tęsknocie za miłością, wolnością, zmianą. Piękno tego świata jest w opozycji z brzydotą i niemocą krajobrazów wewnętrznych bohaterów. Co aż boli. Urok natury, rytm życia jest podstępny, kryje zabójczy smak depresji, melancholii i odbiera siłę do życia, pozbawia go sensu. Gdy na to człowiek przyzwoli, zrezygnuje z walki. Osamotniony, osłabiony skazany jest na klęskę. Sztuka klasyczna, oryginalnie, autorsko zinterpretowana, wystawiona jest doskonałym przykładem na to, że teatr potrafi łączyć harmonijnie stare z nowym i jest bardzo atrakcyjnym partnerem do dyskusji  z widzami o współczesności. W kształcie kontynuacji, rozwoju tradycji.

"Koniec historii" Witolda Gombrowicza z CDN Theatre de Lorient, La Colline w reżyserii Christophe'a Honore cieszy, bo tekst polskiego pisarza zainteresował Francuzów, posłużył im do autorskiej, złożonej, szerokiej impresji teatralnej na tematy polityczne, filozoficzne, historyczne współczesnej Europy i świata. Spektakl przeładowany, przegadany, nieczytelny. Jedni widzowie mówili, że zabił Gombrowicza, inni, że go przywrócił do dyskursu, choć zakamuflowanego nadbudową formalną. W każdym razie wzbudził kontrowersje, nakręcił emocje. Reżysersko niedopracowany ale lekko zagrany. Odważnie, szeroko. Z bogatą wkładką intelektualnych odnośników. Propozycja śmiała, nowoczesna ale strasznie zabałaganiona. Bohaterowie jak imigranci na dworcu w oczekiwaniu na wyjazd z całym bagażem mentalnym, charakterologicznym, psychologicznym. Pomiędzy starym a nowym światem.

"Nasza Klasa" Tadeusza Słobodzianka z Lietuvos Nacionalinis Dramos Teatras w reżyserii Yany Ross, znanej z wystawionego w TR Warszawa doskonałego "Koncertu życzeń" z Danutą Stenką, to pozycja monumentalna. Zbudowana z szarości rzeczywistości, powszedniości codzienności /kostiumy, scenografia/, która się brudem natury ludzkiej okazała, miejsc mogących być ławką szkolną, kościelną, kinową czy teatralną, miejscem w życiu przypisanym, określonym oraz nieboskłonu spadającego niemal na ziemię, na ludzi w zawierusze historycznej, tyleż niebezpiecznej, co tragicznej w skutkach. Natura ludzka jaka jest? Jaka bywa? Dodajmy, konkretnie Polaka. Polaka Żyda. Polaka patrioty narodowca. Polaka żołnierza, partyzanta. Polaka prymitywa, zwierza, mordercy. Ten spektakl konsekwentnie poprowadzony, zagrany nie pozostawia złudzeń. Wyprowadza z błędu tych, którzy mogą mieć jeszcze jakiekolwiek wątpliwości co do braku winy Polaków za los Żydów w czasie II wojny światowej. W każdym wątku, piętrowo budowanej narracji jednostkowej i zbiorowej, rośnie mocno uzasadnione oskarżenie, bez domniemania jakiejkolwiek niewinności. To sztuka mocna, jak paradokument, z grzechem pierworodnym tekstu- niepodważalną tezą o Polaku antysemicie oprawcy. Wiarygodnie utrwala i uzasadnia stereotyp. Publiczność gromkimi, długimi owacjami na stojąco dziękowała artystom i Teatrowi Narodowemu, który zaprosił ten spektakl, za tak precyzyjne uświadomienie jej zła w człowieku, na konkretnym archetypie Polaka w przestrzeni znaczącego okresu historycznego, co absolutnie wyjaśnia i uzasadnia, dlaczego mogą się pojawiać doniesienia prasy zagranicznej o polskich obozach koncentracyjnych, udziale Polaków w holokauście, eksterminacji, grabieniu, męczeniu i mordowaniu kolegów, sąsiadów, obywateli, żon, dzieci. Długotrwałe oklaski wybrzmiewały jakby zgromadzona gawiedź waliła się po gębach wymierzając sobie natychmiast symboliczną karę za tak haniebną spuściznę. Niesprawiedliwy los, ciężkie, okrutne życie, niemożliwość zadośćuczynienia, odkupienia grzechów najcięższych porażają swą wagą i ogromem każdego, kto się zetknie z tak sugestywną, bogatą w argumenty inscenizacją. Pozwalającą snuć nieskończone, nieposkromione ciągi dalsze, nawet, jeśli są nieprawdziwe i nieuprawnione. Nie daje nadziei, pocieszenia hiobowe zmartwychwstanie, odrodzenie rodziny kolegi z klasy, który przetrwał w Ameryce i z tej perspektywy, poprzez listy, kontaktował się ze swoją dawną ojczyzną. Wstrząsające losy, wstrząsający spektakl. Wstrząsająca prawda sceniczna. Prawdziwie narodowy temat.

Teatr Narodowy poprzez zaproszone do Warszawy spektakle teatrów narodowych śmiało, odważnie proponuje współczesne tematy do skonfrontowania, do dyskusji, przemyślenia. Pokazuje format, potencjał, wagę scen narodowych w kształtowaniu świadomości, wrażliwości, w odkrywaniu prawdy o człowieku w kontekście społecznych zachowań, narodowej artystycznej spuścizny. Wielkie brawa.


czwartek, 10 grudnia 2015

KORDIAN NARODOWY 250 lat teatru publicznego i Teatru Narodowego




KORDIAN w opracowaniu i reżyserii Jana Englerta jest jak dojrzewanie do wiedzy o samym sobie, drążenie skąd i jaki mój ród, odważne, ryzykowne, prawdziwe, na ile to możliwe, spojrzenie na walkę dobra ze złem w sobie, w swoim otoczeniu, w świecie. Czułego, spolegliwego, opiekuńczego, kochającego człowieka i naród Archanioła/Danuta Stenka/ z bezwzględnym, znającym jednostkę i zbiorowość na wylot w całej złożoności Diabłem/Mariusz Bonaszewski/. Na poziomie indywidualnym i zbiorowym, przyziemnym i metafizycznym. Wybrzmiewa jednocześnie ETIUDA REWOLUCYJNA Chopina, BOŻE, COŚ POLSKĘ ze skandowanym kibiców POLACY! NIC SIĘ NIE STAŁO. Walka toczy się w nas, w indywidualnych Polakach i przenosi się na zewnątrz kształtując obraz narodu. Jaki był, jest i może być. W swych uwarunkowaniach, splątaniu JA, NARÓD.

Spektakl jest wielopoziomową, przepiękną ilustracją kondycji Polski i Polaków w perspektywie historycznej, politycznej, społecznej, kulturowej. Jest jubileuszowym tortem, sztuką, której smak i estetyka pobudza do łapczywej, nieposkromionej konsumpcji ale powoduje ex post zgagę, niestrawność, obstrukcję. Bo powinna, jeśli traktuje nas, widzów, poważnie. I musi, bo choć prawda nas nie wyzwoli, to da do myślenia, do zastanowienia, by nie można było jej ignorować, pomijać, wypierać, nią manipulować. Inaczej byłaby pustym gestem. Sztuką dla sztuki. A przecież teatr musi się wtrącać, wdzierać w naszą suwerenną wewnętrzną przestrzeń, choć to syzyfowa, pozytywistyczna praca u podstaw. Do publicznego, powszechnego, narodowego teatru nie można wchodzić bezkarnie. I choć przyciąga nas zapierającą rozmachem, pięknem, złożonością spójnej konstrukcji treści i formy, to musi zafundować wkładkę intelektualnego dziegciu w pakiecie. Szatana triumf i zwycięstwo.

Nie ma ważniejszego, piękniejszego hołdu złożonego w 250. rocznicę powstania teatru publicznego w Polsce i  Teatru Narodowego jak żywa sztuka teatralna, która pokazuje ciągłość historyczną, artystyczną, jej filary twórcze, jej aktualność i siłę oddziaływania. Jan Englert choć Kordiana nigdy nie zagrał, to sztukę po raz trzeci wyreżyserował. Inteligentnie opracował tekst, sprawnie włączył weń odniesienia do poprzednich wielkich inscenizacji dramatu oddając hołd wielkim twórcom teatru /Dejmek, Grzegorzewski, Jarocki, Swinarski, Hanuszkiewicz/, pokazał jak swobodnie korzysta z pomysłów inscenizacyjnych współczesnych artystów włączając rozwiązania formalne, techniczne, artystyczne, obrazy historii współczesnej/płonący Zamek Królewski we wrześniu 1939 roku czy tłumy na placu Defilad w październiku 1956 roku/. Skomponował dla nas wielkoformatową, złożoną wypowiedź artystyczną będącą analizą i pytaniem kim i jacy dziś jesteśmy, dokąd zmierzamy otumanieni zbiorowym gwałtem manipulacyjnym przeszłości na teraźniejszości. Spuścizną mentalną przeszłych pokoleń, dokonaniami sztuki, grzechem pierworodnym romantyzmu-kompilacją prometeizmu z mesjanizmem w otulinie idealizowania poświęcenia niemożliwego do spełnienia. Idei tak wielkiej, że nie wytrzymującej próby czasu. Stąd korowód polityków mających wpływ na oblicze ziemi, tej ziemi/Beck, Piłsudski, Gomułka, Jaruzelski, Wałęsa/. Miłości idealnej, bo nieosiągalnej, nie skonsumowanej. Inscenizacja stawia mocne, trudne pytania. Godne sceny narodowej. Nie boi się podstępu piękna, kontrowersji, staje odważnie w szranki ze złem, które ma się dobrze, które nadaje ton, mąci, tumani, przestrasza. Rządzi i rośnie w siłę mówiąc "Jam częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc, wiecznie czyni dobro". Pokazuje, jak dobro jest słabe, opuszczone, lekceważone przez ludzi i Boga. Jak blisko wielkości, wzniosłości, wyższym wartościom do patosu, kabaretu, żenady. Jak ważne jest, co było, bo decyduje o tym, co będzie. Z Polakami, z Polską. Z wiarą, nadzieją i miłością. Ale jednak najważniejsza jest nad nimi władza. Rząd dusz wyrwany Bogu przez Diabła.

Czy rzeczywiście dziś inteligencja "wyrzekła się ideałów i przegrywa na własne życzenie"? Odpuściła sobie, obraziła na resztę brzydkiego, głupiego, prostego świata i wie samolubnie lepiej, głębiej i mądrzej.  Okopała się wokół siebie, zamknęła i z pozycji siły albo milczy albo agresywnie atakuje. A to ona jest odpowiedzialna, bo lepiej przygotowana, wykształcona, świadoma. Ale ta wyższość jej z poczucia niższości wyrasta. Boi się tej niższości, bo ma ją we krwi, z mlekiem matek wypitą, spuścizną ojców nabytą. Krąży  ten kompleks niższości po organizmie, nadając rytm sercu, zakłócając zdrowy rozsądek, zabijając instynkt obywatelski, społeczny, ludzki. Zawsze mądrzejsi, silniejsi są odpowiedzialni. To oni są winni. Bo nie może inteligencja udowodnić, że nie była, nie jest świadoma, bo nie wiedziała, nie wie.  Zmalała, zwyrodniała, zrejterowała. Lekce sobie waży powagę sytuacji. Jakby nie wiedziała, że to przez przyzwolenie na własną degradację i unicestwienie oddaje pole walki, inicjatywę. To większość niższości rządzi mniejszością wyższości. Gdy nie ma dialogu, rozmowy, komunikacji. Zło łeb podnosi i utrąca argumenty dobru. Bo nie ma już sprawiedliwych wśród narodu czy narodów świata. Szczęśliwej, bogobojnej rodziny, gdy nadal klaps, przemoc ordynuje porządek. Gdy dominują skrajności, manipulacja, zjednoczenie wokół zagrożenia, wojny, w czasach pokoju podążanie za własnym, indywidualnym interesem. Plwanie na resztę. Nie szukanie głębi. Rozproszeni, skłóceni, indywidualni, bez wspólnego działania dla dobra ogółu. Ciągle toczy się w coraz bardziej samotnym człowieku zażarta walka z samym sobą. Zagubienie, na pozór chęć szczera zbawienia człowieka, narodu, tego świata. A tu samowykluczenie. W triumfie młodości wieczna niedojrzałość.

Być może dlatego Englert multiplikuje bohaterów. Kordianów jest trzech /Marcin Hycnar, Kamil Mrożek, Jerzy Radziwiłowicz/. Rozpustnych, sprzedajnych Wiolett pięć. Młoda/Anna Grycewicz/ i dojrzała Laura/Ewa Wiśniewska/. Uzasadniona jest ta spersonifikowana walka dobra i zła w młodym Kordianie/Hycnara z Mrożkiem jak Treli ze Stuhrem w DZIADACH Swinarskiego/. Konfrontacja młodego z dojrzałym Kordianem, w powtarzaniu tego samego tekstu raz z dojrzałą Laurą, drugi raz z młodą. I wynikająca z tego zmieniająca się perspektywa, waga słów, znaczeń, punktów widzenia. Jakbyśmy zobaczyli pełnię. Całokształt w perspektywie czasu. Stąd te korowody barwne, pomieszane/sceny zbiorowe/. Przemarsz żałobnych konduktów jak we śnie, horrorze.

W końcowej scenie, jak z podestu statku kosmicznego, schodzą do nas wszystkie wskrzeszone sztuką figury razem z dziecięcymi Kordianami w białych koszulach z krwawą plamą w miejscu serca. Zagubieni w czasie bohaterowie, których Jan Englert przywrócił do życia KORDIANEM. Artystyczny wyrzut sumienia, zobowiązanie, by pamiętać te byty przejęte losem Polski i Polaków. Gotowe rzucać się na szaniec, by dobro nie zło zwyciężało. W czasie pokoju  konformistyczne. Zawsze Szatan jest wodzirejem. Demiurgiem. I to Polska właśnie.

I tak każdy widz będzie tworzył swoją własną mapę sensów, malował indywidualny pejzaż pamięci tej imponującej, złożonej, plastycznej inscenizacji KORDIANA Jana Englerta, która jest bogata, piękna, monumentalna. Oszałamiająca. I bardzo współczesna. Jeśli tylko zechce nam się być w teatrze widzami otwartymi, ufnymi, wierzącymi w dobre intencje artystów i działanie sztuki. Jeśli tylko zechce nam się chcieć myśleć, zastanawiać, dyskutować. Nie bójmy się trudnego, hermetycznego języka Słowackiego, który choć mówił: " chodzi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa", to jednak wymaga dziś dużej koncentracji, skupienia, przestawienia mentalnego. I talentu podawania przez aktorów tekstu/Bonaszewski the best/. Odrzućmy kanon tradycyjnego odczytania sztuki, ortodoksyjnego trzymania się litery tekstu, jego archaiczności, tego tylko i wyłącznie co autor miał na myśli, bo wielkim poetą był.  Tekst Słowackiego pozostaje fundamentem, inspiracją, duchem poezji nieśmiertelnym. Ale autorem jest dziś reżyser, aktorzy, artyści współtworzący spektakl. I oczywiście my, widzowie, dopalacze zamysłu twórczego. Nic nie stoi w miejscu a zmienia się i rozwija nieustannie. Teatr także. Jan Englert ze swoim wspaniałym zespołem nie robi nic innego, jak idzie krok naprzód. Podsumowując wszystko co najważniejsze w temacie pragnie sprowokować widzów wewnętrzne, osobiste przewartościowanie, myślenie. Rzuca perły.

Pokazuje ten zapierający dech spójny spektakl, cudownie wystawiony i zagrany, ciągłość sztuki teatralnej, jej otwartość na zmiany bez gestów rewolucyjnych, szokujących, oderwanych od kanonu. Jest jej konsekwentną kontynuacją. Odważną w podejmowaniu dialogu z tymi, do których jest skierowany. Jest hołdem dla sztuki i dla ludzi sztuce teatru oddanym. Jest świętem i hojnym darem. Wielka to sztuka i wielcy artyści. Perły w koronie.




KORDIAN Juliusz Słowacki

opracowanie tekstu i reżyseria: Jan Englert
scenografia: Barbara Hanicka
muzyka: Stanisław Radwan
choreografia: Tomasz Wygoda
reżyseria światła: Jacqueline Sobiszewski
opracowanie inżynierskie: Mirosław Łysik
reżyseria projekcji wideo: Marek Kozakiewicz
animacja: Michał Jankowski
efekty kaskaderskie: Andrzej Słomiński

OBSADA:
Danuta Stenka
Mariusz Bonaszewski
Mateusz Rusin
Jerzy Radziwiłowicz
Marcin Hycnar
Kamil Mrożek
Ewa Wiśniewska
Anna Grycewicz
Grzegorz Małecki
Oskar Hamerski
oraz cały zespół aktorski Teatru Narodowego
Premiera 19 listopada 2015 w 250 rocznicę powstania Teatru Narodowego
Fot.Tomasz Urbanek / East News

teksty: "Fausta" Goethego, "Wyzwolenia" Wyspiańskiego, z wiersza "Testament mój" i dramatu "Samuel Zborowski" Słowackiego, cytaty: ks. Skargi, Piłsudskiego, Becka, Jaruzelskiego, Wałęsy



http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/213793.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/212729.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/213927,druk.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/213304,druk.html
http://teatralny.pl/recenzje/pijcie-wino-idzcie-snic,1323.html

poniedziałek, 7 grudnia 2015

UBU KRÓL KLATA STARY TEATR



UBU KRÓL to absurd i groteska rozbuchana do monstrualnych rozmiarów. Popuszczanie pasa fantazji i wygłupu. Dominacja kiepskiego żartu i przaśnej zabawy. Test szokujących gestów, działań, kompozycji i ostentacyjnej obsceny, prowokacji, jątrzenia. Teatralne rozdziewiczanie betonowych, starych jak świat stereotypów, infekujących zdroworozsądkowe myślenie, działanie, postęp. Cały arsenał zabiegów inscenizacyjnych użyto do rozsadzenia nabzdyczenia narodowych przywar, rozdętych niebotycznie emocji politycznych i obyczajowych, religijnych uniesień, tykający nietykalność boskich i ludzkich obrządków, symboli, schematów myślenia, mitów. Reszty proszę szukać w osobistym oglądzie.

Użyto kanonu kreskówki, formy gry komputerowej, komiksu, kabaretu, konwencji MONTY PYTHONA i wiele jeszcze innych. Barwy fluoroscencyjnej dla kostiumu i rekwizytów zabawek dla dzieci/np. maczugi, korona/ i dorosłych/na kółkach jeleń wypchany/, bełkotliwego języka wygibasów słownych tyleż prymitywnych co potocznych, zbrukanych. Dominuje umowność i skrót przekazu naszpikowanego muzyką rockową. Krzykliwa zgrywa. Ewidentna kpina. Szyderstwo wypierane przez bluźnierstwo dla prowokacji. Teatr w teatrze. Wystylizowany amatorski w narodowym, świętym. W sumie zaserwowano popkulturową pulpę mającą wywołać spazmy śmiechu, doprowadzić do obstrukcji zmysłów, żygu estetycznego i intelektualnego skrętu kiszek. Tak też można. A może trzeba. Gdy Kiepscy-przewodnicy polityczni, religijni, intelektualni, edukacyjni-  przepływają dzień po dniu przez umysły Polaków, wyrównując wszystko do swojego poziomu. By teatr pokazał w pigułce ekstrakt mentalnego miszmaszu w narodowej głowie i sercu. Hipokryzję postaw, merkantylne zacietrzewienie, głupotę, manipulację i wykorzystywanie zbiorowości przez zidiociałą władzę. Gigantyczne wynaturzenie wygłupu, obśmiania Polaka i Polski. Jakby reżyser sprawdzał, testował granicę wytrzymałości widzów na obraz hiper karykaturalny, mega obraźliwy. I raczej nie chodzi tylko o efekt lustrzanego odbicia a wstrząs, rewizję, głębokie przewartościowanie. Analizę.

Jan Klata sprawnie zaadaptował tekst, przemalował, wzmocnił, wykorzystał. Konsekwentnie, pomysłowo, uzasadnienie rozwinął. To ma sens, to ma siłę rażenia. I zamysł dźgnięcia obrazą widzów prosto w serce. Naruszenia ich autonomii. Sprawdzenia czy mają oczy szeroko otwarte, docenią intencje artystów, potrafią znieść każdą krytykę, zechcą nie traktować tej sztuki dosłownie. Czy mają dystans do siebie i wszelkich świętości, czy ważny jest sens, przekaz sztuki czy jej forma. Bo ta jest szczególna. Artyści poszli na całość, popłynęli i pokazali klasę, najwyższy poziom dystansu i poczucia humoru. I niesamowitą kondycję fizyczną. Odwagę; licząc na to samo u widzów. Ufając w ich otwartość i wrażliwość. Prowokując ich niezależność, wolność. Prawo do reakcji na ich akcję sceniczną.

UBU KRÓL to gigantyczny, totalny kicz.  A priori rozprawiający się z wszelką krytyką. Głaszczący pod włos, na siłę. To czerwona płachta na byka. Estetyka, którą się zaakceptuje lub odrzuca. Może się podobać lub nie. Można ją zrozumieć lub nie. Ale jeśli się przyjmie, zaakceptuje, wie, że to tylko teatr, to warto zjeść tę żabę w całości, do końca. Ten teatr w teatrze. Konsekwentnie obrazoburczy, kloaczny, prymitywny. To nakręcone sztuką apogeum  multiplikowanej głupoty. Himalaje idiotyzmu. Wypowiedź silną. Przerysowaną, przekoloryzowaną, wyolbrzymioną. Przeobrzydliwioną. Be!

To teatr Klaty, który znamy, znamy. Banalizacja, maksymalna prostota. W narodowym teatrze. A działa. Nie jest obojętna. Polaryzuje ocenę. Wywołuje retorsje na torsje sceniczne. Nie jest to teatr neutralny a  sfokusowany na sprawdzenie działania szoku, na sprowokowanie widza, wybicie go z przyzwyczajeń, obligatoryjnych, akceptowalnych ścieżek myślenia, tworzenia, interpretowania.

Warto przejść ten test. Sprawdzić na sobie działanie sztuki. Tej sztuki. DON`T GIVE UP.



KRÓL UBU
utwór: Ubu Król, czyli Polacy
autor: Alfred Jarry
reżyseria: Jan Klata
scenografia: Justyna Łagowska

obsada:
Ubica - Paulina Puślednik
Ubu - Zbigniew W. Kaleta
Bolesław, Gen. Łaski, Wpas, Wsłup - Bolesław Brzozowski
Władysław, Jan Sobieski, Wrosoch - Grzegorz Grabowski
Stanisław Leszczyński, Mikołaj Reński, M. Fiodorowicz - Rafał Jędrzejczyk
Flaczysław - Paweł Kruszelnicki
Królowa Rozamunda, Szyper - Błażej Peszek
Car Aleksy - Zbigniew Ruciński
Rotmistrz Opas - Krzysztof Stawowy
Król Wacław - Zygmunt Józefczak
data premiery: 2014-10-16

Spektakl został zrealizowany w koprodukcji z Festiwalem UNSOUND.
fot.: materiał teatru

piątek, 4 grudnia 2015

WUJASZEK WANIA TEATR 6.PIĘTRO



WUJASZEK WANIA Antoniego Czechowa jest o człowieku w potrzasku rozczarowania, na które sam ciężko zapracował. I cierpienia, które z tego rozczarowania wynika. Ale w sztuce bohaterów dopada dopiero wtedy, gdy je sobie uświadomi. Gdy zatrzyma się, zaczyna myśleć i swoje życie skonfrontuje, porówna z innym. Nie z wariantem lepszym wydumanym, wyobrażonym ale realnym. Gdy kontrast jest zbyt widoczny i poraża w ocenie własnej i nie pozwala uciec, bo znikąd i nigdzie nie ma ratunku. Człowiek uwięziony w sobie. We własnej samoocenie. Gdy to, co reprezentuje, ma, robi jest ewidentnie gorsze, boleśnie błahe, puste, nieważne w porównaniu z punktem odniesienia. Zarówno ucieczka do przodu, jak i powrót do życia z przeszłości jest pozorem szczęśliwego rozwiązania kryzysu. A jeśli uda się przetrwać, to zawsze boli, prawie śmiertelnie.

Przestaje się liczyć, kim się jest, ile jest człowiek wart dla siebie, dla innych, najbliższych. Uwiera uczucie zawodu, niespełnienia, smutku. Dusza boli. Rozum śpi. Przychodzi stan otępienia. Życie w trwaniu tylko. Ku śmierci. Kresowi. Sama myśl o nim koi. Uspokaja, cieszy.

W sztuce wszyscy są rozczarowani, zawiedzeni, wypaleni, zużyci. I obarczają za ten stan nie siebie a innych. Przeglądają się w sobie, porównują, dokonują rachunku krzywd i błędów, i w niepojęty sposób ograniczeni, nie potrafią się wyrwać z tego zamkniętego kręgu samoosaczenia. Samoudręczenia. Braku radości, światła, ciepła. Autentycznie bliskiego uczuciowego kontaktu.

Nieważne, co jest tego przyczyną.

Czarnucha, która jak bagno najbardziej inteligentnych, pracowitych i wartościowych ludzi wciąga, nasyca swoim brudem, bylejakością, zepsuciem, infekuje gnuśnością, nieróbstwem, głupotą na swoją modłę przerabia i wypluwa wrak człowieka niezdolnego do szczęścia, cieszenia się życiem samym. Ofiarami są Wujaszek Wania i doktor. Mimo poświęcenia, harówki codziennej przez lata długie, mimo pasji służenia celom wyższym, planom szczytnym są do tego stopnia nieszczęśliwi, że pierwszy chce się zabić, drugi zapić na śmierć.

Ludzie są przyczyną nieszczęść drugich. Ci, którzy są niemoralni i całą pokładaną w nich nadzieję, szacunek, miłość do nich, pracę dla nich marnotrawią.  Lekceważą. Trwonią. Profesor, pseudonaukowiec, markujący, że cokolwiek dla świata nauki znaczy, lekką ręką chce pozbyć się majątku jego pierwszej żony, bez zważania na los swojej córki Soni, wujaszka Wani, który zrzekł się prawa do spadku po śmierci siostry a całe swoje życie i siebie podporządkował pracy, by go wspomagać i dbać o gospodarstwo oraz przyszłość matki, która kocha go bezwarunkową miłością, darzy bezwzględnym szacunkiem i zaufaniem. Głupi, introwertyczny starzec myśli tylko o sobie. Helena, jego żona, choć wyszła za mąż, jak twierdzi sama z miłości do dużo starszego profesora i zrezygnowała z kariery pianistycznej dla niego, pozbawiona jest wszelkich uczuć. Nie kocha męża, ledwie go znosi i toleruje. Nie chce go porzucić dla doktora, który jej pożąda  ani dla wujaszka, który jej pragnie. Panowie łakną jej jak kania dżdżu. Chwytają się jej jak tonący brzytwy. Ich gorące uczucia, starania, próby odbijają się od niej, jak od wyszlifowanego perfekcyjnie lodu. Helena sama taką się stała, podporządkowując się karierze i rytmowi życia męża, rezygnując z muzyki, samodzielności, widząc, że nie będzie mieć dzieci z o wiele starszym mężczyzną. Samotna, bez siebie samej, jaka kiedyś była, może tylko być cieniem starca.

Każdy ma poczucie straty. Wykorzystania przez innych. Ale trudności zamiast zmobilizować do walki jeszcze bardziej pogrążają bohaterów. Na wszystko jest za późno. Wszystko przepadło. Od dna nie można się odbić. Bo go nie ma, nie widać. Życie to upadek, spadanie, pogrążanie się, wyrzeczenie, ograniczenie. Ból i brak dostępu do wyjść awaryjnych. Jeśli popełniło się zbyt dużo błędów w życiu, dokonało złych wyborów.

Sonia, kryształowa dusza, zakochana, pracowita, czuła, troskliwa, oddana, z jedyną skazą, brakiem urody, wie, że trzeba żyć. Żyć-słowo klucz, wytrych, koło ratunkowe. Budować dzień po dniu z prozaicznych zajęć, obowiązków, konieczności. Cieszyć się chwilą, namiastką, przebłyskiem. W tym jest sens i ratunek istnienia. Jest bardzo młoda. Nie nagromadziło się w niej tyle goryczy, żalu, zawodu, co u pozostałych. Ufna jest i silna. Mocno stoi na ziemi, choć w czasie wizyty ojca często się od niej odrywała. Ale i ona, mocno doświadczona, zraniona, zawiedziona, w końcu szuka ratunku w codziennym rytmie zajęć. Wraca do tego, co zna. Co wypełniało jej życie. Wystarczy jej, że kocha. To też jest dar, źródło siły. Nie może liczyć na wzajemność. Ale i tak dziewczyna ma więcej niż Helena. Więcej jest warta, nawet bez urody.

W końcu sami sobie są bohaterowie winni. Uzależnieni od swych wcześniejszych wyborów, zobowiązań, kondycji. Zamotani w uczuciowych rozterkach. Kiedy nie rozpoznają, co jest prawdziwą miłością, co tylko możliwością lepszego, godnego życia na właściwym poziomie/Helena/, co pożądaniem/doktor/, co nadzieją na spełnienie niespełnionego, wzięcia rekompensaty, odwetu/Wania/, a co tylko przywiązaniem i zobowiązaniem małżeńskim/profesor/. Jedynie miłość Soni jest święta. Niewinna. Czysta. Lecz i ona pozostanie beznadziejnie samotna.

Tak, to rosnące niezaspokojenie, poczucie straty, pragnienie życia innego niż jest to prawdziwy seryjny morderca radości życia bohaterów. Ani zmiana miejsca zamieszkania/małżonkowie/, ani potencjał intelektualny, ani oddanie innym, ani praca nikogo nie zadowala, nie czyni szczęśliwym. Zapał umiera gdy wszelki podejmowany wysiłek, trud, praca nie doprowadza do celu, choć wszyscy się starają.

Profesor bryluje w świecie nauki ale talentu mu nie staje, ani pracowitości, ani uczciwości. Oszukuje siebie i innych. Stwarza pozory swej wysokiej pozycji i znaczenia dla nauki. Jest gigantem na glinianych nogach. Schorowanym, bez siły przebicia, autorytetu. Helena stara się kochać, lecz kocha siebie tylko, choć wyrzeka się swej pasji i możliwości zmiany życia. Wujaszek pracuje do upadłego rezygnując z samego siebie, z własnego życia. Płaci zbyt wysoką cenę za poświęcenie innym i to go załamuje, niszczy. Doktor miota się pomiędzy twardą rzeczywistością a mrzonkami o ratowaniu świata. W istocie pęknięcie jest tak wielkie, że próbuje je zalać morzem wódki. Ale to znieczulenie nie pomaga, jest zbyt inteligentny, świadomy, że tonie.

Obserwujemy krajobraz ludzki po wypaleniu. Wewnętrzny i zewnętrzny. Rozczłonkowany, fragmentaryczny, w zaniku. Zimny i odpychający. Szaro-bury. I taka jest scenografia spektaklu. Zarys czterech ścian bez okien, pergole bez roślin. I choć ludzie starają się je zastąpić, wspinają się, jak bluszcz oplatają, to jest to martwa natura. Muzyka niepokojąca, smętna, nastrojowa. Kostiumy z tłem się zlewają. Oblekają umarłe dusze. Dziwadła.

Wujaszek Wania Wojciecha Malajkata to człowiek w depresji, na skraju załamania nerwowego. Traci kontakt z rzeczywistością. Jest w bardzo złym stanie. Nie panuje nad sobą rozedrgany, pokonany przez swoją bezsilność, pozbawiony złudzeń i mający poczucie, że dał się wykorzystać. Stracił swoje życie poświęcając się innym. Ma 47 lat, przechodzi ostry kryzys wieku średniego. Czuje się bezradny, zagubiony, śmieszny. I taki jest. Neurotyczny nieudacznik na głodzie pragnienia. Zgarbiony, skulony, roztrzęsiony. Bezradny wobec stanu w jakim jest i wobec innych.

Doktor Michała Żebrowskiego, mimo świadomości swej beznadziejnej sytuacji, syzyfowej pracy, projektu ratowania ludzkości i uczucia do Heleny, ponosi klęskę. Inteligencja zamiast mu pomóc, pogrąża go. Mimo siły, wiedzy jest słaby, bez koncepcji na ocalenie siebie, co dopiero świata. Dawno przegrał swoją szansę. Zaprzepaścił zapał, potencjał, talent.

Sonia Doroty Krempy jest solą ziemi. Jej córką. Prosta, krzykliwa, nieporadna ale mocno związana z życiem. Młoda jest, choć już ze skazą doświadczenia porażki. Kochająca nie kochana. Ma świeżość, drapieżność w sobie, żadnej subtelności, łagodności. Raczej stłumiona złość. Na siłę wygaszane uczucie. Rezygnacja. Zbyt łatwa. Zbyt pośpieszna. Stoi na początku drogi życiowej i jasne jest, że pójdzie wypracowaną przez doktora i wujaszka koleiną. Przykład matki profesora dobitnie o tym świadczy. Joanna Żółkowska, choć na zewnątrz wyemancypowana, nowoczesna, stanowcza w istocie pozostaje zachowawcza i nie ma nic do powiedzenia.

Profesor Piotra Machalicy jest chłodny, nieobecny, apodyktyczny. Nie wzrusza jego starość, choroba, słabości. Jest tak nijaki, bez wyrazu, że trudno zrozumieć, dlaczego żona wymierza sobie karę, chcąc być mu wierną. Ale zimna, posągowa, niedostępna Anna Dereszowska jest w takiej samej sytuacji jak reszta. Żyje rozpamiętywaniem własnego nieszczęścia, choć szczelnie to ukrywa. Piękna, młoda, utalentowana trwoni bezmyślnie swoje walory. Uroda działa jak magnes, ale nic z tego nie wynika. Poraża spojrzeniem meduzy. Dlatego unika patrzenia w oczy rozmówcom. Może z zagubienia, może ze wstydu, ze słabości.

Aż trudno uwierzyć, że taki potencjał wartości, jakim bohaterowie dysponują, jaki wypracowali, nie ratuje ich a niszczy. Prawda nie wyzwala. Degraduje. Pozbawia sensu życia. Nie broni, nie jest orężem a gwoździem do trumny za życia. Dlatego pewnie każdy jest tak zamkniętym w sobie światem, do którego nie sposób dotrzeć, by mu pomóc, by go uratować. Ocalić. Wszyscy poddali się, zrezygnowali, bo sam powrót do tego, co było jest pustym gestem. Radość życia nie odrodzi się z tego pogorzeliska jak feniks z popiołów. Pozwoli zaledwie trwać, wegetować. Rozpłynąć się we mgle codzienności.

Andrzej Bubień wyreżyserował mrocznego, depresyjnego WUJASZKA WANIĘ. Z kolekcją figur woskowych. Bo w bohaterach nie ma już życia. Nie ma pasji. Iskierki nadziei. Nie są takimi, jakimi chcieli być, mogliby być, jacy powinni być. Pozostają samotni, puści, wypaleni. Bez planów, marzeń, dążenia do ich spełnienia.

WUJASZEK WANIA
tekst: Antoni Czechow
reżyseria - Andrzej Bubień
scenografia - Anita Bojarska
muzyka - Piotr Salaber
choreografia - Olga Wąchała
obsada: Wojciech Malajkat, Piotr Machalica, Anna Dereszowska, Michał Żebrowski, Dorota Krempa, Joanna Żółkowska, Miłogost Reczek, Irena Jun

premiera: 21 listopad 2015 r.
fot.: materiał teatru

czwartek, 3 grudnia 2015

ŚMIERĆ PIĘKNYCH SAREN TEATR ŻYDOWSKI

Śmierć pięknych saren / proj. Andrzej Pągowski
ŚMIERĆ PIĘKNYCH SAREN jest wzruszająca. Piękna. Zdarza się w bajkowej, prawdziwej choć odrealnionej scenerii. W atmosferze zagrożenia. Bo zwierzęta umierając ratują życie ludziom, ojciec ryzykując życie daje szansę przetrwania swoim synom. Jest po latach opowieścią wspomnieniem, aktem twórczym, uzdrawiającym w zmaganiu z chorobą psychiczną najmłodszego z nich. Przywracaną do życia chwilą szczęścia z przeszłości.

Natura, sztuka, życie i poczucie humoru to eliksir przetrwania, recepta na depresję i smętki, antidotum na zło tego świata. Traktowanie tego, co nas doświadcza, siebie i wszystkiego wokół z przymrużeniem oka, dystansem, lekko, właśnie dlatego, że jest śmiertelnie poważnie, trudno i nieznośnie to wyjątkowy sposób radzenia sobie z niesprawiedliwym, okrutnym losem. Rozczarowuje ten byt na ziemi, nie spełnia marzeń, nie pozwala osiągać celów. Mocno dotyka, sprawdza wolę i wytrzymałość. A jednocześnie daje siłę, by trwać. Po prostu żyć. Pracować. Kochać. Dbać o rodzinę. Walczyć. Marzyć. Normalnie. Bez zbytniego wnikania w istotę rzeczy. Bez rozdrapywania ran, dramatycznych gestów, rozstrzygnięć, scen. Psychologicznych konstrukcji, analiz, głębi. Pogoda ducha, optymistyczne nastawienie, zdanie się na opatrzność po tym, gdy zrobi się wszytko, co można, by utrzymać się na powierzchni, by ratować siebie i najbliższych w okolicznościach zagrażających życiu, w opresji rozczarowania, wypalenia powoduje, że ciężar egzystencji nie przygniata a uwalnia, daje wytchnienie i siłę. Poetyczne ballady Jaromira Nohavicy pięknie śpiewane przez Piotra Sieradzkiego, Monikę Chrzątkowską i Ewę Tucholską nastrajają refleksyjnie, puentują sceny. Snują swoją opowieść podskórnie dramatyczną. Mocną, przejmującą, bolesną.

Gdy wchodzimy na widownię, dostrzegamy młodego skulonego w kłębek mężczyznę w białej piżamie leżącego na białym, szpitalnym łóżku. Miejsce to połączone jest ze sceną długim podestem pępowiną. Dominuje biel przełamująca, rozświetlająca klaustrofobiczną przestrzeń. Ta biel działa jak światło symbolicznie łączące z przeszłością, której projekcję obserwujemy na scenie. Czujemy, że minimalizm scenograficzny dookreśla prostotę, wyrazistość wspomnień dających radość, budujących na powrót siłę, przywracających nadzieję choremu. Poznajemy bohaterów, ich barwne, skromne, nieskomplikowane życie. Pracę ojca, biednego romantyka, utalentowanego komiwojażera Leona Poppera, jego hobby wędkarskie, hodowlane oraz marzenia o własnym interesie. Jego platoniczną miłość do żony szefa, który pragnie, by sławny malarz namalował jej portret. Ten nie chce przyjąć zamówienia, bo obiekt go nie zadowala. Matkę czułą, mądrą, skromną i wyrozumiałą, dbającą o rodzinę, marzącą bezskutecznie o wakacjach we Włoszech. Szczęśliwe dzieciństwo, biedne ale pełne rodzicielskiej troski i starania. Zwyczajne życie uwikłane w okrutną wojnę a po jej zakończeniu w zmianę ustroju politycznego na system komunistyczny, pełen nadziei i gorzkich rozczarowań/rasowe opresje/. Bo jest to opowieść o losach żydowskich Czechów. Doświadczonych prześladowaniem, holokaustem, głodem i strachem. A jednak walczących śmiechem poprzez łzy. Z pasją, samozaparciem, determinacją, uporem. O miłość, szczęście, zaspokojenie pragnień, spełnienie marzeń, o przeżycie. O lepszy los.

Spektakl jest lekki, wesoły, dowcipny. Czuły. Choć podszyty grozą. Daje jednak wytchnienie. Dobrze nastraja, mimo podskórnego smutku. Uczy, ile piękna, siły i energii ma do zaoferowania proste, zwykłe, choć doświadczające mocno życie. I ludzie, przecież niedoskonali, nieidealni ale których się kocha, bo i oni kochają w sposób niewyszukany, zwyczajny, codzienny. Wykonujący swe obowiązki najlepiej jak potrafią, na ile talent i możliwości im pozwalają. Ale starający się, czuli, nieobojętni. Nie jak systemy opresji, ideologie i  historyczne światowe wydarzenia, które ich mocno doświadczają.

Brawo Teatr Żydowski! To kolejne ważne, mądre, budujące widza przedstawienie w repertuarze. Doskonale zagrane, pomysłowo wystawione. Gdzie forma nie przytłacza a uwalnia, podkreśla, sugeruje w skrócie scenicznym całe skrywane poemata o postaciach, ich motywacjach, kontekście wydarzeń. Rozwijając je w piękną przypowieść o niezwyczajnym działaniu życia zwyczajnych ludzi.




ŚMIERĆ PIĘKNYCH SAREN
Autor: Ota Pavel
Tłumaczenie: Andrzej Czcibor-Piotrowski
Reżyseria, inscenizacja, aranżacja scenograficzna i ruch sceniczny: Jan Szurmiej
Adaptacja: Paweł Szumiec
Opracowanie muzyczne: Teresa Wroń

Obsada:
Piotr Chomik-Vratislav Nechleba (sławny malarz, profesor Akademii), Znudzona żona, Przedstawiciel firmy krawieckiej „Meindl-Meceles”, Hostessa firmy Elektrolux, Służba doktora Jakubczyka, Esesman
Monika Chrząstowska-Irma (żona Franciszka Koralika), Sarna
Henryk Reicher-Tatuś (Leon Popper)
Piotr Sierecki-Ota
Monika Soszka-Chłopka z miotłą, Hostessa firmy Elektrolux, Służba doktora Jakubczyka, Esesman
Dawid Szurmiej-Doktor Jakubczyk, Karol Kowarzyk (dobosz), Pan Szczodry, Venegreen (prezydent towarzystwa Elektrolux, Szwed), Sędzia na wystawie królików
Ewa Tucholska-Mamusia (Herminia Popper)
Marek Węglarski-Franciszek Koralik (Dyrektor Generalny firmy Elektrolux), Karol Proszek (przewoźnik)

 Premiera: 30.09.2015







wtorek, 1 grudnia 2015

PRZEKLĘTY NIECH BĘDZIE ZDRAJCA SWEJ OJCZYZNY TEATR POWSZECHNY



PRZEKLĘTY NIECH BĘDZIE ZDRAJCA SWEJ OJCZYZNY, Jugosławii. Ale wtedy przeklęta byłaby ojczyzna pełna przeklętych zdrajców. Obywateli zastraszanych, naznaczonych winą, zasługujących na karę, najlepiej, najsprawiedliwiej na śmierć. Przeklęta to ziemia tak krwią przesiąknięta, poczuciem winy i kary. Zapomnieć o tym, co było, kim się jest, nie sposób. Nie można tego wyodrębnić, nazwać i wyrzucić z siebie. Ot, tak po prostu. Bez konsekwencji. Gdy trudno rozwikłać, rozplątać, unieważnić węzeł bałkańskich splątań. Indywidualnej i zbiorowej historii, totalitaryzm rządów Tito, przemieszania wielu narodowości, wielu kultur, tradycji, obyczajów, religii. Kumulującej się zbrodni. Stłumionego wybaczenia, chwilowego zawieszenia broni. Uzależnień, przemieszania genów, wspólnej wzajemnej walki. Ludzkiego barbarzyństwa, nieludzkiej kaźni. Gdzie rachunki ludzkich krzywd mogą tylko rosnąć, rany się nie zabliźnią, a wybaczenie odwet ma za pazuchą i węża oskarżeń w kieszeni.  Gdzie Chorwat tworzy w słoweńskim teatrze prowokacyjne, performatywne przedstawienie. Ale w szczególny sposób-poprzez ładunek indywidualnych opowieści, losów, przypadków-drapieżne. Atakujące wprost. Szokujące. Brutalnie i melancholijnie puentujące bezsilność wobec fatum, losu. Bo jak było na początku, tak jest i na końcu; trupy, każdy na własnym, innym instrumencie, wybijają, wygrywają rytm indywidualny, wzbierający, łączący się we wspólnej, smętnej, żałobnej melodii. Bolesną, czułą, piękną niemocą. Tak, PRZEKLĘTY jest ZDRAJCA SWEJ OJCZYZNY, bo każdy jej obywatel czuje się zdrajcą. Stawiany jest w sytuacjach, które zdrajcę zeń czynią.  Opresyjnie słowami hymnu byłej Jugosławii, martwego dziś państwa. Sztucznego, na siłę stworzonego niegdyś potwora. Wampira atakującego skutkami swoich działań. Prześladującego współczesne i przyszłe pokolenia, bo nic nie dzieje się  bezboleśnie, bezkarnie, bez skutków gdy władza narzucana jest siłą. Zniewala umysł i ciało, niszczy indywidualizm, wolność, niezależność, odrębność narodową w ramach federacji, wyższej wydumanej racji ideologii, polityki, wizji.

Na początku ludzie, trupy, zombie zmartwychwstają, by opowiedzieć swoją osobistą historię rozbitą na losy, sytuacje, miejsca i czas. Historie zdrady, sprzeniewierzenia, uwikłania. Z pozoru nawet śmieszne. Rozbrajająco niewinne. Obsceniczne. To przygotowanie. Przygrywka do cięższego kalibru zdarzeń, działań, gestów scenicznej prowokacji.  A więc najpierw uspokajający humor, absurdalne sytuacje, by uderzyć ciosem w splot stereotypu i dobrego samopoczucia publiczności. Radykalnym oskarżeniem wybić ją z orbity własnego tylko punktu widzenia.

Kupiliśmy bilety więc chcemy tego, co się na scenie wydarzy. Oczekujemy mocnych wrażeń. Wiemy mniej więcej czego się spodziewać. Obrażać się nie ma na co, na kogo. Przecież to jest teatr. Gra. Symulacja. Fikcja. Kreacja. Operacja na prawdzie. Przepracowywanie traum wojny. I choć dziś panuje pokój, to pod powierzchnią pozoru normalności czai się nieśmiertelny duch zła. To trudna penetracja tematu wolności, gwałt na tak zwanej narodowej mentalności,  jej splątanie, brak jasnych, prostych odpowiedzi i przede wszystkim to uśpione w nas wszystkich zło, które przy sprzyjających okolicznościach podnosi łeb. Zawsze. Wszędzie. Pod byle pozorem.

Spektakl ten, choć nie o Polsce, Polakach-nawiązujący do sytuacji europejskiej, hej, słowiańskiej tu i teraz- jednak też do nas bezpośrednio się odniósł. Tknął nas, szarpnął i nadgryzł. Niewybrednie obrażał. Zafuckował. Rzucił się jadowitym atakiem na Polaka ksenofobię, żydofobię, islamofobię, imigrantofobię, homofobię, wszystkofobię. Utopił w niewybrednym bluzgu. Tak, tak, My pieprzeni, ksenofobiczne śmieci cieszymy się, że jesteśmy biali i katoliccy. Czyści etnicznie. My, pierdoleni sprzątacze Unii Europejskiej. Przeciwni imigrantom, bo Polska dla Polaków, Anglia dla Polaków, .....Chcielibyśmy- zależni od prawicy, kościoła- ładnie, grzecznie ze sztuką obcować. Fuck you, polska sztuko! Nie zrealizowana, nie pokazana Nie-Boska komedio z Krakowa z powodu faszystowskiego, pedalskiego kościoła, w który jesteśmy zapatrzeni, od którego jesteśmy uzależnieni, którego się boimy i któremu nie mamy siły się sprzeciwić, postawić. Spektakl powinien trwać dopóty, dopóki nie zaczniemy inaczej myśleć. Jeśli inaczej nie myślimy. To znaczy tak, jak artyści chcą, byśmy myśleli.

Ale bez względu na to, co myślimy, robimy i w jakim zakresie, podczas tej scenicznej akcji budzi się w nas reakcja. Emocjonalny, silny, osobisty bunt wobec tej  obcej, agresywnej interwencji w prywatną sferę, w narodową sferę, w intymną sferę Polaka. Gula rośnie. Ręka zaciska się w pięść. Bo jeśli to po nas spływa, czy to znaczy, że już jesteśmy na innym poziomie? Wiemy, wiemy. Znamy, znamy. Cieszymy się, że mamy ten sam światopogląd, po właściwej stronie jesteśmy. I też w odwecie wpieprzymy się w ocenę innych. Na przykład scenicznej działalności Olivera Frljića. On chyba wie o tym. Chyba na to przyzwolił. O to mu chodzi. Na widowni zwrotne fuckowanie i zanurzanie Bałkanów w całości i z osobna w ogniu krytyki. Fuck you Oliver Frljić! Fuck you Chorwacjo, Słowenio, Bośnio= była Jugosławio=piękna dziewczyno socjalistycznego totalitaryzmu! Fuck you! Ślizgaczu teatralny po powierzchni prawdy oczywistej, wygodnej, poprawnej. Czarno białej. Wyzwalającej w człowieku wszystko, co złe. Bo bez względu na to, co robi czy nie robi, jest winny. Bez względu na kontekst, okoliczności, jest winny. Odpowiedzialny. I powinien ponieść karę. Powinien podporządkować się. A może ta poprawność konieczności poczucia winy, za to co się działo, dzieje i będzie działo-w przeszłości, teraźniejszości, przyszłości-to nowy rodzaj naginania, zmuszania jednostek do podporządkowywania jedynie słusznej narracji. W sumie bez dyskursu. Ale pod presją poprawności demokratycznej. Tak czy siak, widzu, obywatelu, człowieku, jesteś w potrzasku. Robisz za mało, nie tak, jak od ciebie oczekują, w ograniczonym zawsze zakresie. Jesteś winny. Jeśli nie robisz nic, to żyjąc nie żyjesz. Twoja wina jest bezdyskusyjna, naganna, niewybaczalna. Pif paf!!!

Ogarnia mnie panika. Nie działam aktywnie w sprawie, ale jakiej? Jaka by mnie ocaliła, uratowała? Jest ich mnóstwo; globalne ocieplenie, walka z wszelkimi izmami, głodem, wojnami na całym świecie, wykluczeniem, przemocą, segregacją, stygmatyzacją, śmiercią dzieci, niesprawiedliwością, itd. Dziś i w przeszłości. Jeśli nie ja, to moi przodkowie. Wina ojca przechodzi na syna, córkę, przyszłe po nas pokolenia. Czy robię coś w tej czy innej sprawie, czy nie robię i tak ma osoba, obywatel ojczyzny, czy świata, jest winna. Gorzej, ta wina kumuluje się, rośnie, potężnieje. Z czasem, z wydłużającą się listą spraw do zaangażowania. W efekcie zdradzam swój kraj i człowieczeństwo. Bo nie dam rady. Nie podołam rosnącym, napierającym wyzwaniom. Nie ma żadnego usprawiedliwienia. Taryfy ulgowej.

Przedstawienie jest aktem oskarżenia. Bez możliwości obrony. Bez nadziei. Publiczność słucha, milczy, klaszcze. To znaczy zgadza się, akceptuje, popiera. Jeśli nie, też słucha, milczy, ewentualnie nie klaszcze i nie wstaje do standing ovation. Nie ma prawa głosu? Nie ma argumentów? Boi się? Dekuje swoje wątpliwości, cenzuruje swój punkt widzenia i czucia i często wypowiadając się publicznie kłamie. A więc jedna strona prezentuje swoje racje. Druga strona własne zachowuje dla siebie. Oto retorsja na sceniczne torsje w Warszawie.

Tak, tak słoweńscy artyści z chorwackim reżyserem za waszą i naszą prawdę o nas walczą. Przeciw złu, gdziekolwiek się czai, zakotwicza, kwitnie. Wiedzą lepiej, bo to przećwiczyli na żywych organizmach narodów bałkańskich, indywidualnym doświadczeniu. Nie podejrzewają, że my też mamy swoje, równie straszne i okrutne. Rozhuśtali się tak bardzo, że zasugerowali/?/ polską odpowiedzialność za niedostateczną pomoc Żydom w czasie drugiej wojny światowej. Może nie radość ale przyzwolenie na eksterminację, udział w niej, cichą akceptację. Co zgodne jest z czarno białym postrzeganiem rzeczywistości, zgodnym z tezą artystów o winie. Ale przecież przesada, przegięcie, ostrość wypowiedzi scenicznej ma widzami wstrząsnąć, zmusić do działania, zastanowienia, zmiany. Ma doprowadzić do buntu. Przeciw kłamstwu, zacietrzewieniu, zasklepieniu w lęku przed konfrontacją z prawdą.

Dlatego na scenie trup ściele się gęsto i często. Bo zawsze znajdzie się pretekst, przyczyna, powód, argument. Faktyczny lub zmyślony. Domniemany, plotką puszczony. Artystom udaje się to udowodnić, obronić. Nie ma usprawiedliwienia. Wszyscy są zdrajcami uwikłanymi w historyczną spuściznę, poddanymi działaniu władzy tej czy innej, jej wpływom czy uzależnieniom. Pewnie dlatego tak łatwo przychodzi oceniać innych i atakować. Furią emocji. Brutalnością scen. Faktami. Humorem w akcie obronnym, osłonowym, odreagowującym. Prawdą, która jest niepodzielna, jedna. Dlatego banalizują symbole narodowe, które są interesu zbiorowości uzbrojoną podstępną racją/pokaz mody- modele owinięci we flagi, z nożami w ręce gotowymi do ciosu, pistoletami gotowymi do strzału/. Opresją nacjonalizmu, socjalizmu, faszyzmu.

Szkoda, że nie powstała NIE-BOSKA KOMEDIA.SZCZĄTKI w reżyserii Olivera Frljića, a mogłaby być wystawiona w Warszawie. Teatr radykalny, obsceniczny, szargający wszelkie świętości. Wymagający silnych nerwów, twardej skóry. Otwartości na eksperyment. Świadomości o co, dla kogo toczy się walka na scenie. Tylko tych, do których byłby skierowany, mogłoby na widowni nie być. Zostaliby programowo przed teatrem. Krzykliwi, obsceniczni, agresywni inaczej. Po co więc performatywny teatr dla widzów, którzy nie potrzebują zmiany myślenia, bo już są po stronie artystów? Przyjmują poniżanie jako koszt przekonania, że są po słusznej stronie. Wszystko już wiedzą i właściwie postępują. Przyjmują obelgi za tych, którzy ich nie usłyszą. Ale po co? Co z tym czuciem swoim pospektaklowym zrobią? Mają wiedzieć, że są odpowiedzialni i winni dopóty, dopóki głupota rządzi, zacietrzewienie, brak wiary w zmianę człowieka, zwycięstwo w dobrą, mimo wszystko, stronę ludzkiej mocy, oczyszczającego, wzmacniającego działania sztuki,. Porozumienie, wzajemne spokojne wysłuchanie. Tak czy siak, chujowa, jak Oliver Frljić twierdzi, polska publiczność jest. Bo winni są wszyscy. Ci, którzy są za, bo nie przekonali tych, którzy są przeciw. I ci, którzy są przeciw, bo idą w zaparte, wydają się być niereformowalni i bezwstydni ze swym radykalizmem. Wszyscy jesteśmy, jesteście i są winni. A więc i artyści. Bo czy wzniecili rewolucję i dokonali faktycznych zmian? Spróbowali zrobić, co w ich mocy. Przygotowali spektakl, odważyli się go zaprezentować. Ale czy zrobili wszystko? Jeśli nic się nie stało, przegrali. Mimo wszystko zawiedli. Są winni. Też winni. Bunt krakowskiej publiki zastopował prace nad NIE-BOSKĄ KOMEDIĄ. Do premiery spektaklu w reżyserii  Olivera Frljića nie doszło,  role widowni i sceny odwróciły się; scena zamilkła, widzowie przekrzykują się do dziś w swoich racjach. Działają. Nadają ton. Trwa widzów, przed i w teatrze, work in progress. Ciąg dalszy nastąpił i jeszcze na pewno nastąpi.

A jednak nie sposób pozostać wobec działań artystów obojętnym. Neutralnym. Cokolwiek robią, ma uzasadnienie. Pokazują fundament prawdy o człowieku wobec wyzwań zmian historycznych, społecznych, politycznych. Krzyczą, że nie sposób być sobą w obliczu zagrożenia życia. Swego, najbliższych, obcych. Oliver Frljić ilustruje, jak łatwo, jak szybko rezygnujemy z postawy heroicznej, idealistycznej deklaratywnie i opowiadamy się po stronie zła w obliczu realnego czy hipotetycznego zagrożenia, pod presją okoliczności, społeczności, polityki. Demokracja, wolność niczego nie gwarantują i o niczym ostatecznie nie przesądzają. Każdy z nas o tym decyduje i rozsądza. Jeśli tylko nie obrazi się na reżysera, artystów, na sztukę, najbardziej nawet radykalną, szokującą, obrazoburczą, Bo w tym szaleństwie teatralnym jest metoda i cel godny, choć środki do jego osiągnięcia są i pozostaną mocno kontrowersyjne. Ale sztuka działa i nie pozostawia widza obojętnym. Żadnego, jak sądzę. Oj, nie! Na pewno nie.

Warszawa to nie Kraków, nie Wrocław, póki co. Tu publiczność ciekawa jest Olivera Frljića sztuki. Nie boi się obsceny, nie straszne jej trudne tematy. Rozumie i czuje, co się na scenie i na widowni dzieje. Jeśli wstaje z miejsc, to z szacunku, podziwu, ze zgody, że tak radykalne działania są możliwe w teatrze. Że polski teatr tak rozmawiać z publicznością nie potrafi. Nawet nie próbuje. A to wydaje się konieczne, gdy wróg u bram. Lęk i przyzwolenie na zło. Gdy inne, tradycyjne środki ekspresji teatralnego oddziaływania zawodzą. Usypiają czujność, otulają w błogostan świętego spokoju. Oferują tylko rozrywkę. Głaszczą widza, dogadzają mu. Albo kłócą się o porno w teatrze, w spektaklu dla dorosłych.Może rzeczywiście musi nami wstrząsnąć obcy, na przykład Oliver Frljić, bo nikt w Polsce nie odważyłby się tak ostro, wprost rzucić Polakom w twarz, jak są postrzegani. Ale spokojnie, to było tylko jedno przedstawienie. Tylko jedno/poza DIALOGIEM/. Za mało, by cokolwiek w nas zmienić. Niestety. Spokojnie, to tylko sztuka, fikcja. Teatr. Projekcja lęku i obaw artystów. Nie naszych, nie stąd skąd nasz ród. Nie ma się na co obrażać. Nie ma co protestować. By się o tym można było przekonać, należało w teatrze być. Być.

Teatr zachęca: Krzyczcie!  Upominajcie się o prawdę, spójrzcie jej w oczy. I wytrzymajcie krytykę. Co nas nie zabije, to wzmocni, wyostrzy wrażliwość, uzbroi w argumenty. Pozwoli świadomie walczyć. Bo wolność nie jest dana raz na zawsze, ma największego wroga w nas samych, indywidualnych, chętnie jednoczących się z sobą podobnymi, by w siłę rosnąć i siłą swój punkt widzenia narzucać inaczej myślącej reszcie. Popierać, wzmagać, szerzyć  strach, słabość, zło. Obie strony są winne. Aktywnie wydłużają rejestr zaniechań, przemilczeń, niemożności, błędów. Nie lękajcie się. Póki czas krzyczcie. Działajcie. Kto nie był na spektaklu, nie ma racji. Swoją ma, i owszem. Swoją, która nie jest sztuki racją.  Sztuka teatru ze Słowenii krzyczy, ulica w Polsce krzyczy. Krzyczy, zakrzykuje, nie rozmawia. Inteligencja, jeśli jeszcze istnieje, jest absolutnie bezradna. Zajmuje się porno w teatrze- było, nie było i po co, za czyje pieniądze. Milczy o KORDIANIE w Teatrze Narodowym. Milczy. Milczy, milczy, choć apetyt rośnie wilczy...na poezję, prawdę, co być może jeszcze drzemie w nas.






Slovensko Mladinsko Gledališče to jedna z ciekawszych europejskich scen eksperymentalnych, która począwszy od lat 80-tych XX wieku znana jest jako miejsce nie tylko odważnych poszukiwań artystycznych lecz także mocnych i kontrowersyjnych wypowiedzi politycznych. Obecnie praca zespołu opiera się na angażowaniu w proces twórczy tzw. energii grupowej; kolejne produkcje powstają jako efekt laboratoryjnej pracy całego zespołu, którą kończy montaż solowych partii spektaklu w zwartą, silnie oddziałującą na widza całość. Celem teatru Mladinsko jest wypracowanie kodów nowej artystycznej praktyki, nowych paradygmatów wizualnych i nowego spojrzenia na klasykę, modernizm czy postmodernizm.


PRZEKLĘTY NIECH BĘDZIE ZDRAJCA SWEJ OJCZYZNY Teatr Mladinsko (Słowenia)
tekst (na bazie improwizacji zespołu aktorskiego): Oliver Frljić
dramaturgia:Borut ŠeparovićTomaž Toporišič
scenografia, kostiumy, wybór muzyki: Oliver Frljić
asystent reżysera, konsultacja ruchowa: Matjaž Farič
reżyseria dźwięku:Silvo Zupančič
reżyseria świateł: Oliver FrljićTomaž Štrucl
manager sceny: Urša Červ

obsada: Primož Bezjak, Olga Grad, Uroš Kaurin, Boris Kos, Uroš Maček, Draga Potočnjak, Matej Recer, Romana Šalehar*, Dario Varga, Matija Vastl

premiera: marzec 2010
foto: Žiga Koritnik

http://www.dwutygodnik.com/artykul/2844-odwaga-w-teatrze-stala-sie-estetyka.html
http://www.dwutygodnik.com/artykul/2842-hej-slowianie.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/213834.html?jo