FRANKENSTEIN w reżyserii Bogusława Lindy w Teatrze Syrena opowiada historię, którą w zasadzie każdy z nas dobrze zna. Głównie z filmu. Wersja teatralna oferuje nam wiele wrażeń. Dobrze wiemy, że spotkanie z żywą materią spektaklu ma wymiar szczególnego doświadczenia: bezpośredniego oddziaływania, zaskoczenia, metafory i skrótu, pobudzania, uruchomiania wyobraźni, drażnienia zmysłów. I tak jest też w tym wypadku. Sztuka jest doskonale przemyślana pod względem wizualnym, dostosowana do przyzwyczajeń, nawyków percepcji współczesnego człowieka, który nadaje szczególne znaczenie temu co widzi. Najpierw dostrzega obraz i jeśli go zainteresuje, brnie w treść, przesłanie, sens. W tym wypadku to narracja plastyczna jest wiodąca. Odnieść można wrażenie, że mamy do czynienia z barwnym, wielkowymiarowym komiksem dla dorosłych. Hipnotyzujące swą urodą obrazy przykuwają szczególną uwagę. Sceny są krótkie, intensywne, zróżnicowane, z lapidarnym tekstem komunikatem o wyrazistym znaczeniu ale niekoniecznie wystarczająco jasnym ciągiem logicznym jego znaczeń, z ilustrującym kontekst, tworzącym nastrój, komentującym narrację światłem, z bardzo mocnym muzycznym brzmieniem pomiędzy kolejnymi scenami. Tak utkana opowieść o cudzie kreacji, człowieczeństwie, miłości wypełniająca pustą przestrzeń sceny, wyłożonej bladymi kafelkami, co pozwala dodatkowo na projekcje ściennych animacji, redukujący rekwizyty do niezbędnego minimum znaku, akcentu jest bardzo atrakcyjna, czytelna. Otrzymujemy wyczyszczone ze zbędnego szczegółu odrębne, wysublimowane estetycznie czyste kadry, które uwodzą wdziękiem, pięknem, epatują brutalnością, drapieżnością, oszałamiają prowokowanym nastrojem kompozycji barw, dźwięku i światła, charakteryzacji i kostiumu budującego portret psychologiczny postaci. Wyrafinowanie powściągliwa ale bogata forma dominuje. Treść podąża za nią podporządkowana, często niewypowiedziana. Budujemy ją w sobie sami.
Dobrze wiemy, o czym to jest. O pysze człowieka by dorównać stwórcy w akcie tworzenia, akcie dawania życia. O odpowiedzialności naukowca, artysty za swoje dzieło, rodzica za dziecko, człowieka za człowieka. O samotności, gdy nie potrafi , nie chce komunikować się z otoczeniem, z osobami, które kocha, są mu najbliższe, jak mało o nich wie, jak mało się z nimi liczy skupiony egoistycznie na sobie samym. I najważniejsze chyba jeszcze- to jest o tym potworze, który każdy z nas w sobie samym stwarza, buduje, lepi i nadaje mu żywot własny. O tej mrocznej, indywidualnej strefie mroku naszego ciała i ducha. Interesujące jest to, że doktor Frankenstein i stworzony przez niego Potwór to jednia dwóch przeciwieństw, dwóch natur, dwóch odrębnych bytów, postaw. Jak ogień i woda, przeciwne żywioły. Ciało i dusza, dobro i zło, rodzic i dziecko, kobieta i mężczyzna, jak człowiek i wynik jego pracy twórczej. To przenikanie się, uzupełnianie światów odrębnych, wydawać by się mogło obcych swojej naturze, a jednak komplementarnych jest tu oczywiste. Doktor i potwór noszą identyczne płaszcze. Potwór jest przeciwieństwem doktora. Fizycznie wizualizuje świat duchowy, osobowościowy doktora w istocie jest dobrym człowiekiem pragnącym miłości, bliskości, uwagi, zainteresowania. Dzięki ślepcowi uczy się i rozwija, doskonali. Jest pracowity. Jego twórca ma piękną, idealną, młodą, silną powierzchowność i pustkę emocjonalną w sobie, wykazuje brak empatii, zrozumienia, uwagi dla innych. I jeszcze istotne są tu relacje jednostki ze światem, tego świata naturą, która ocenia człowieka po pozorach, zgodnie z pierwszym wrażeniem, przywiązuje wagę do wyglądu i brutalnie odrzuca wszystkich, którzy budzą strach, są obcy, inni. Reaguje w instynktownym zalęknieniu, zagrożeniu agresją. Bezrefleksyjnie, automatycznie, bezwzględnie. Brutalnie.
Potwór, dzieło doktora Frankensteina, grany przez Eryka Lubosa pozwala i nam, widzom, przejść wszystkie odmiany uczuć do odrażającej, brutalnej, pierwotnej siły INNEGO, dojrzewającego do pełnego, głębokiego człowieczeństwa, od awersji, odrzucenia, wyparcia do zainteresowania jego przemianą wywołanej rozwojem duchowym, intelektualnym, emocjonalnym. Od negatywu do pozytywu. Od zwierzęcej natury istoty pierwotnej, prymitywnej do czułego brzydala, którego lubimy. Oswajamy tym samym INNEGO w sobie samych. Nasze nastawienie ewoluuje, zmienia się. Odwrotny proces dotyczy doktora. Od podziwu, dumy, poczucia satysfakcji przechodzimy po głębszym poznaniu jego charakteru, do rozczarowania, potępienia, prawie odrzucenia. Potwora zaczynamy lubić i rozumieć, doktora nie znosić i traktować jak egocentrycznego, lekkomyślnego naukowca wyalienowanego z życia społecznego, który się nie liczy z uczuciami innych.
Taką niezwykłą metamorfozę uczuć do postaci scenicznej mógł wyzwolić tylko Eryk Lubos. Ma w sobie coś naturalnie dzikiego, nieprzewidywalnego. Połączenie drapieżności z czułością. Siłę i kruchość rodzącą współczucie. Zimny instynkt zwierzęcy i ciepło serdecznego człowieka. Ambiwalencję, wahanie, boksowanie między duchem i ciałem. Nieporadność, niepewność emocjonalną w kontrze z fizyczną tężyzną. Odpychanie i przyciąganie jednocześnie. Wyzwala lęk i empatię. Budzi niepokój i fascynację.
Doktor Frankenstein kreowany przez Wojciecha Zielińskiego nie elektryzuje. Psychologicznie niespójny, niewiarygodny zaskakuje niekonsekwencją zachowania, sposobem uzasadniania logiki postępowania postaci. To miał być dumny z siebie naukowiec erudyta, egotyczny, narcystyczny młody człowiek. Domyślamy się, że ma grać mężczyznę niestabilnego emocjonalnie, uczuciowo. Niezdolnego do miłości do ojca, brata, narzeczonej. Nielojalnego, nieobliczalnego, nieodpowiedzialnego szaleńca. Zawodzi jako członek społeczności, w której życiu nie potrafi funkcjonować. Nie pociąga, nie fascynuje jego osobowość. A priori interesuje. Wiele o jego naturze i usposobieniu dopowiadamy sobie sami. Zastanawiający jest stosunek do tego, co sam stworzył. Interesuje go jego dzieło tylko do momentu osiągnięcia zamierzonego celu/ożywienia Potwora/. Później opuszcza go, porzuca, w ogóle nie interesuje się tym, co z eksperymentu wyniknie, jakie będą tego skutki. Doktor jest niedojrzałym człowiekiem. Jakby zagubionym, nieobecnym, wycofanym. Egocentrykiem żyjącym w swoim świecie.
Spektakl jest atrakcyjny wizualnie. Plastyczny, dynamiczny, przejrzysty. Prosty. Mocna obecność Eryka Lubosa, Jerzego Radziwiłowicza i Tomasza Sapryka kompensuje braki warsztatowe pozostałych aktorów, błędy logiczne adaptacji, psychologiczne niekonsekwencje postaci scenicznych. Najważniejszy jest obraz zdeterminowanego czułego barbarzyńcy, pięknego wewnętrznie Potwora, który świadomie, z uporem dojrzewając do odpowiedzialności dojrzałego człowieka przejmuje kontrolę nad swym marnotrawnym stwórcą. Obaj razem dopiero są kompletni, nie mogą żyć bez siebie. Okaleczeni, niedoskonali, samotni po stracie ukochanych osób- okaleczony emocjonalnie geniusz i pewny siebie czuły prostak-zdani wyłącznie na siebie, podążając w nieznanym kierunku, w nieznaną przyszłość są do szpiku kości naprawdę prawdziwie ludzcy.
FRANKENSTEIN
autor: Nick Dear na podstawie powieści Mary Shelley
reżyseria: Bogusław Linda
scenografia: Jagna Janicka
kostiumy: Hanna Szymczak
choreografia i reżyseria ruchu scenicznego: Jarosław Staniek
muzyka: Michał Lorenc
zespół:
Marta Stanisławska-Maślanka (cymbały)
Piotr Maślanka (perkusja)
Robert Siwak (perkusja)
Iwona Rapacz (wiolonczela)
Małgorzata Szarlik (skrzypce)
Michał Woźniak (kontrabas)
Tomasz Ogrodowczyk (głosy zwierząt)
Eryk Lubos (wokaliza)
obsada między innymi: Eryk Lubos, Jerzy Radziwiłowicz, Tomasz Sapryk, Wojciech Zieliński, Katarzyna Zawadzka, Katarzyna Zielonka, Dorota Gorjainow
premiera: 1.03.2016
zdjęcie: materiały Teatru Syrena
zdjęcie: materiały Teatru Syrena
Przedstawienie mogłoby przyciągnąć młodszą publiczność spragnioną zobaczyć kultowego potwora. Nic z tego. Sztuka przeznaczona dla widzów pełnoletnich – taką informację zamieścił teatr. A wszystko to przez jedną zbędną scenę erotyczną.
OdpowiedzUsuńPrzydałby się jakiś fachowiec od marketingu w Syrenie…
Słuszne spostrzeżenie. I to niewielką zmianą można by pozyskać nowych widzów. Bez tej sceny lub inaczej pomyślanej, spektakl nie straciłby wiele ze swej atrakcyjności. Że też nikt nie wpadł na ten pomysł!Nie wiem, czy fachowiec od marketingu miałby jakikolwiek wpływ na decyzje artystyczne w teatrze. Raczej, niestety, nie. Artyści, reżyserzy są bogami. Wolni, niezależni, zamknięci na takie sugestie, głusi na takie czy inne argumenty.
UsuńW USA nie mają takich problemów. Tam rządzi przede wszystkim producent.
OdpowiedzUsuńTeż o producencie pomyślałam. U nas nie ma takiego stanowiska w teatrze ale przecież jest dyrektor artystyczny. Tyle, że może chyba nie dopuścić tylko do premiery. Wtrącanie się do pracy reżysera nie kończy się dobrze, albo odchodzą aktorzy, albo rezygnują sami reżyserzy. Ciekawe, co z kosztami poniesionymi na realizację, które zostały już poniesione. Pewnie w straty. Bo lepsze mniejsze straty niż klapa, brnięcie w kolejne wydatki.
Usuń