sobota, 12 kwietnia 2014

DO DAMASZKU SKANDALU NIE BYŁO



W końcu spektakl "Do Damaszku"  w reżyserii Jana Klaty dotarł do Warszawy. Wzbudzał duże zainteresowanie, bo skandal z nim związany zrobił swoje. Sensacja, zła sława przyciąga, intryguje. Wielu chciało się przekonać czy reakcja widowni krakowskiej była uzasadniona. Czy rzeczywiście jest to spektakl obsceniczny, pretensjonalny, niezgodny z duchem dramatu Strindberga, sprzeczny z misją teatru narodowego, nie mający związku ze Swinarskim, deprecjonuje lubianych, wybitnych aktorów. Czy może jednak jest ciekawą, nowatorską propozycją manifestu artystycznego  na następne 4 lata nowej dyrekcji Narodowego w Krakowie. I czy mógł w jakiejś mierze przyczynić się do demonstracyjnego opuszczenia teatru przez Annę Polony i Jerzego Trelę  po kilkudziesięciu latach współpracy. Pewnie też niektórzy byli ciekawi reakcji warszawskiej publiczności. Wiadomo, były też inne motywacje, ale atmosfera sensacji dominowała.

Dlatego do zaplanowanego jednego przedstawienia zaproszonego na WST doszlusowano drugie. Bilety sprzedano, wejściówek było mnóstwo. Niektórzy widzowie obejrzeli spektakl na stojąco. Skandalu nie było. Trudno sobie nawet wyobrazić po oglądzie, że mógłby być. Jedynie poziom samego przedstawienia mógł sprowokować demonstrację niezadowolenia. Jednak ze spektaklu wychodzili tylko nieliczni. Zdecydowanie więcej widzów opuściło widownię w zeszłym roku w czasie trwania "Tytusa Andronicusa" Klaty. Znacznie więcej.

W gruncie rzeczy nie ma co się dziwić. To Warszawa gościła spektakl, a więc i artystów z Krakowa. A gości nie należy obrażać, złościć się na nich czy okazywać niezadowolenia. Nie wypada. Można przymknąć oczy,usnąć lub wyjść. I zapomnieć. Inscenizacja nie jest produktem Teatru Narodowego w stolicy, więc i zaangażowanie w egzekwowanie poziomu artystycznego, estetycznego nie było tak rygorystyczne jak w Krakowie. Warszawa też zna od dawna Dorotę Segdę i Krzysztofa Globisza i ceni wspaniałych aktorów. Wiele jest w stanie zrozumieć, wybaczyć. Zwłaszcza, że Globisz na scenie zastrzegł, iż przygotowany jest na to, co ewentualnie może się stać /“Brzydzę się w tym grać, to hańba i wstyd, ale wybaczam”/. Poza tym warszawscy widzowie nie mieli jeszcze okazji obejrzenia innych najnowszych produkcji nowej fali młodych reżyserów wystawiających swoje sztuki w Starym Teatrze/ w stosunkowo krótkim czasie, w jednym teatrze,  w dodatku w teatrze narodowym, z misją/, tak jak widzowie krakowscy. Nie doświadczyli skumulowanej mizerii formy i treści spektakli, obsceny, absolutnie nowych, odjechanych inscenizacji, sprawiających trudności interpretacyjne, nijak mających się do deklaracji i wyjaśnień artystów. Ta kumulacja nowości, rozjazd oczekiwań i stanu faktycznego, niezgoda na poziom estetyczny i artystyczny spektakli doprowadził prawdopodobnie nieprzygotowaną na to część publiczności krakowskiej do buntu. No i przede wszystkim, jak przekonały nas o tym media, wichrzycieli mentalność, status, polityka. Polityka. Polityka. Jakby teatr nie uprawiał polityki. Nie stosował jej reguł w medialnej obróbce niezadowolenia.

Warszawska publiczność przymknęła oko na ekscesy krakowskie. Na nią spektakl działał usypiająco. Mimo gwałconej klasyki Strindberga na scenie. Mimo popkulturowej interpretacji i oprawy muzycznej. Mimo nośnego wątku teatru drogi ku iluminacji gwiazdy pop w sytuacji spiętrzenia stanów kryzysowych/wieku średniego, twórczego/. Cała głębia dramatu Strindberga się na oczach widowni spłyciła, unieważniła. Nie wyzwalała napięcia. Bohater bez przejęcia robi rachunek sumienia, nie wyraża wiarygodnie żalu za wyrządzone krzywdy, popełnione grzechy.Ta pielgrzymka związana z wejrzeniem w głąb siebie miała doprowadzić go do odrodzenia. Przynieść spokój. Trudno w to uwierzyć, bo jest lekko, łatwo i przyjemnie. Jakoś nonszalancko.To nie droga przez mękę, ale beztroska wycieczka, pełna przygód i podbojów. Na wypasionym rowerze. Jest cool & fun. Żaden ból, cierpienie, rozdarcie. Spowiedź szczera czy zaduma. No może mały refleksik błędów jako cierń w artystycznej duszy mający go stymulować do powrotu do formy. W końcu wiemy, że artysta tworzy gdy cierpi. A tak, tak po prostu realizuje kolejne turnee. Tym razem do Damaszku. Albo czmycha przed kłopotami, tchórzliwie, szukając nowych inspiracji. 

Poza tym, kto by się tam przejmował ciemną stroną mocy celebryty, playboya, Piotrusia Pana. Idol wszystko może. Fan jego podłości traktuje lekko. Ekscesy wpisuje w konieczny proces podtrzymania czy kreowania wizerunku. Nihil novi, zwłaszcza, że realne kariery idoli są barwniejsze, bardziej dramatyczne, bardziej brutalne, wulgarne, wyuzdane, obsceniczne. Na to jest już przyzwolenie. Z tym się już dawno publika oswoiła. Zaakceptowała to. Z góry się na brudne newsy popkulturożerca cieszy.

Wszystkie błędy, winy idola są jakieś normalne, nie wymagają wybaczenia, odkupienia, skruchy i żalu. Kryzysy, upadki gwiazd to normalka, chleb powszedni skandalu, który jest zawsze pożądany, by budzić zainteresowanie rynku muzycznego, medialnego. Gwiazdy nie mają za co przepraszać, za co się kajać. Ich błędy, wpadki, krzywdzące innych zachowania są  z góry wybaczane. Są częścią sensacji tak bardzo potrzebnej do podtrzymania bad mad boy image`u. Oczekuje się nawet jakiejś podłości, cierpienia idola ekstra. Fani chcą, by ich zaskakiwał coraz to bardziej i  bardziej wyrafinowanym, najlepiej złym zachowaniem. Obsceną. Nikogo nie obchodzą koszty sławy. Tym się fan żywi.

Dorota Segda z Krzysztofem Globiszem, paradoksalnie im lepiej grają, tym gorzej wpływa to na spektakl. Przerysowania zachowań, zbyt doskonała dykcja, artykulacja głosu, fantastyczny, precyzyjny ruch sceniczny podbijają tylko sztuczność budowanej przez bohatera sztuki /granego przez Marcina Czarnika/  ekspresji scenicznej.  Zbyt wymyślna stylizacja drażni, irytuje. Cóż z tego, że jest perfekcyjna. Widz jest już wytresowany przez real, wyćwiczony przez media. Szybko wychwytuje zgrzyt ideału teatralnego wykonania.

Marcin Czarnik, everyman, jest nonszalancki, banalny, nudny, pretensjonalny. Trudno uwierzyć  w jego refleksję nad życiem, doświadczaniu doła. Nie zależy mu, by widz się nim przejął, traktował go poważnie. Nie przekonuje jego skrucha, żal. Wydaje się być zbyt opanowany, spokojny, zrelaksowany. Jak na performera jest nijaki. Nie wygląda na demona artysty w kryzysie.  Nie ma mowy o winie i odkupieniu, bo to kolejna gra. Taka dla odmiany, urozmaicenia. Haczyk na podryw. Zgryw. Podtrzymanie wizerunku. Gra w drodze po zwyżkę formy. To jasne, że nic z tego nie będzie.

Tak więc i widz się nie przejmuje. Spokojnie sobie lekceważy performance teatralny. Choć ciągle szuka Strindberga w tej interpretacyjnej wariacji. Naprawdę chciałby podążyć tropem wskazanym przez Klatę i Majewskiego, wypisanym na afiszu.

W końcu niektórym przyszło do głowy, że reakcja widowni krakowskiej była co nieco uzasadniona. Choć rzeczywiście nie jest to spektakl rażąco obsceniczny, to jednak pretensjonalny, niezgodny z duchem dramatu Strindberga, nie mający związku ze Swinarskim. I nie jest jednak ciekawą, nowatorską propozycją manifestu artystycznego  na następne 4 lata nowej dyrekcji Narodowego w Krakowie. I mógł w jakiejś mierze przyczynić się do demonstracyjnego opuszczenia teatru przez Annę Polony i Jerzego Trelę  po kilkudziesięciu latach współpracy. Rozziew pomiędzy rzeczywistym przesłaniem dramatu Strindberga a fantazją interpretacyjną tandemu Klata Majewski jest drastyczny. Dyrektorzy popłynęli na fali komunikatu i prostoty stereotypu. Przenicowali oryginał Strindberga już od dawna używaną przez nich popkulturową nicią. Na tyle skutecznie, że nic ze Strindberga oprócz tytułu nie zostało. A hańbą dla części widzów Krakowa jest prawdopodobnie też uporczywie konsekwentne przyzwalanie na obniżanie estetyczno- artystycznego poziomu wystawianych sztuk w Starym Teatrze. 

Kto nie zobaczył wymazywania "Do Damaszku" Strindberga popkulturą, nie wie, jak duet Klata Majewski nie adaptuje a unieważnia to arcydzieło. Jak opowiada swoją, swoimi słowami historię. Czym lekceważy tytuł i autora, przesłanie dramatu. Hańba. Żądam innego tytułu i autora na afiszu. Bo mi wstyd. Z tym, że są to słowa już tak obśmianiem wykluczane, że niewiele już znaczą. Stają się pustym, obciachowym znakiem retorycznym. Nie ma się o co oburzać, nie ma siły sprawczej przeciw nieudanemu spektaklowi się buntować. Zbyt wiele hałasu o nic. Znudzeni widzowie Warszawy wrócili grzecznie do domu. Sprawdzili, czy moherowe berety są głęboko pochowane, oficjalne zdania o spektaklu wyprasowane, a mocne argumenty do obśmiania skandalu przygotowane. Warto płynąć z głównym nurtem.

W Warszawie skandalu nie było.

PS   Osobiście nie mam nic przeciwko skandalowi, snobizmowi, a nawet udziałowi celebrytów czy amatorów w spektaklach, przepisywaniu dramatów i innym szaleństwom artystycznym jeśli stanowi to przyczynek do obecności widza w teatrze, uruchomienia w nim ciekawości będącej początkiem poznania, wartościowania, kształtowania indywidualnej oceny. Nawet buntu. Ale nie może to być sztuka dla sztuki. Powód sam w sobie. Główny cel. Zarówno na scenie, jak i w konsekwencji na widowni. 





0 komentarze:

Prześlij komentarz