BRANCZ , brancz i po branczu. Mgnienie pomiedzy breakfast a lunch. Z konsumpcją tego, co na śniadanie i na obiad. Z opcją dwa w jednym. Lub wszystko naraz.To nie wielkanocne świąteczne spotkanie a portret polskiej patchworkowej rodziny i nie na łonie domowych pieleszy a w hotelowym anturażu. Na neutralnym gruncie. To rodzinne piekiełko tydzień przed Wielkanocą. Wiwisekcja łączenia sprzeczności. Nawiązywania porozumienia. Kontynuacja poznawania się nawzajem. Zderzenia tego, co kto pamięta ze wspólnie przeżytego życia. Próba godzenia starego z nowym. Współistnienia zastygłej tradycji z galopującą nowoczesnością. Dogadywanie rozumienia tego, co zamknięte hermetycznie, skończone, dokonane z tym, co otwarte zachłannie na nieznane, wymarzone, upragnione, wyśnione. Bo to nie typowo polskie drugie śniadanie ani podobiadek. To ni pies ni wydra. Takie Co Nam Się Podoba, Co Nam Się Chce, Na Co Mamy Ochotę. Tak tworzy się na naszych oczach, z naszym przyzwoleniem i udziałem nowa polska tradycja. Bo ta nasza konsumpcja, mentalność, społeczność współczesna jeszcze nie jest dookreślona, nie jest do końca ukształtowana. Jesteśmy pomiędzy tym, co było, a tym, co będzie. W treści i formie przejściowej. W galimatiasie dostosowywania się do siebie nawzajem na nowych warunkach, pędząc w różnych kierunkach ku różnorodnym celom, wartościom,z różnorodnymi światopoglądami i wyobrażeniem tego, co było i będzie. A jednak z drugiej ręki. Według wzoru zachodniego, z jego inspiracji i wyborów. Póki co więc w stylu second hand life. Na obraz i podobieństwo możliwości, stanu ducha, stanu zdrowia. Szaleństwa i nieprzewidywalności życia. Elementu niezmienności ale i zaskoczenia, którego nie może wyrugować nawet doskonale zaprogramowane życie. Poszukujemy własnej, indywidualnej drogi na własnych warunkach. I nie chcemy z niczego rezygnować. Interesuje nas wszystko, od zaraz i naraz. Bez granic, bez krytyki. Celem jest maksymalna, ekstremalnie wyśrubowana konsumpcja. Posiadanie. Zaliczanie. Odhaczanie. Słabym punktem, wąskim gardłem, problemem pozostaje nierozciągliwy, nieelastyczny czas.
Coraz więcej obcych słów potrzeba, by zrozumieć, co się w kraju z nami dzieje. Obcy jest nie tylko nowy człowiek w nowych czasach. Obce są niestandardowe więzi, które musi budować na nowych zasadach. A najważniejsza wydaje się być akceptacja, tolerancja, wspomaganie pozytywne, optymistyczne nastawienie. Umiejętność oswojenia lęku egzystencjalnego. Rozmowa, wspólne obcowanie, pobłażliwość, wybaczenie. Wymagające to czasy, w których przyszło nam żyć. Wymuszają dostosowania do nowych sytuacji, przeprogramowania się, by nie zgubić w tym wyścigu po szczęście zaspokojenia potrzeb najważniejszych wartości i uczuć. Głównie chyba człowieczeństwa.
Bo zachłystujemy się wolnością, życiem nieograniczonym żadną normą, tradycją, zakazem, przyzwyczajeniem, kanonem. Nie dostosowujemy się już do świata tylko świat dostosować się musi do nas indywidualnych. A ponieważ otwarcie, bez ogródek deklarujemy swoje potrzeby, oczekiwania wobec innych ludzi, wobec świata, wymuszana jest na nas zmiana mentalności, podejścia do siebie nawzajem. Coś tracimy, coś zyskujemy. W fazie niemyślenia o odpowiedzialności za skutki dokonanych wyborów, zaistniałych czynów. Gdy już wie się, że nie uszczęśliwi się wszystkich. A spełnienie marzeń jest kwestią szczęścia i zasobów finansowych. Są możliwości. Ale życie i tak wszystko skomplikuje. Możemy tylko przeprosić za dokonane winy, życzyć szczęścia i mieć nadzieję. Nauczyliśmy się już otwarcie wyrażać swoje emocje, bronić swoich racji, określać potrzeby, wytyczać cele. I zaklinać rzeczywistość mówieniem sobie nawzajem: "Przepraszam. Kocham cię". Miłość wszystko wybacza, uzasadnia. Unieważniane zło naznacza dobrem. Czaruje życzeniem powodzenia, spełnienia, sukcesu. Nie ukrywamy siebie takimi, jakimi jesteśmy naprawdę, nie boimy się konfrontacji, oceny, krytyki. To duża zmiana. Gdy życie nie jest jedną wielką tajemnicą zamiataną pod dywan a próbą zrozumienia- warunku przeprosin- będących wstępem dogadania się, przebaczenia, zaakceptowania. Gdy najważniejsze jest spotkanie, bycie razem. Rozmowa, starcie, nawet walka. Bo tam jest prawdziwe życie, gdzie jest prawdziwy człowiek. Nieważne, że na chwilkę, przelotem, pomiędzy jednym a drugim realizowanym marzeniem, jedną a kolejną koniecznością. Gdy się wydaje, że zarówno zna się cenę wszystkiego, jaki i wie już wszystko.
To taki moment pokazuje w swojej sztuce Juliusz Machulski. Dzięki Bogu opowiada o nas, Polakach, tu i teraz! Ale napisał komedię obyczajową a wyreżyserował farsę. Bo realizacja telewizyjna jest w tonacji teatralnej telenoweli. Dosłowność, przerysowanie, kontrast, stereotypy, w tle muzyka jak z serialu "Ojciec Mateusz". Gra aktorska doskonale dostosowuje się do tej konwencji. Gruba, wyrazista kreska doskonale nadrealnie ilustrująca co i jak. Informuje i wyjaśnia. Ta rezygnacja z niuansu i niedopowiedzeń, szarża na kabaretowy, jednoznaczny wymiar, decyduje o karykaturalności portretów psychologicznych postaci wpisanych w krajobraz, który doskonale rozpoznajemy. Typizuje je, standaryzuje. Ale nie jest to bolesne doznanie, bo śmieszy, tumani, dookreśla, bo mamy przyjemność obserwowania kreacji artystycznych doskonałych aktorów, najlepszych. Obsada jest imponująca. Kreacje również. Oderwana od ziemi babcia ALA/Anna Seniuk/ i mocno stąpająca po ziemi babcia KAZIA /Stanisława Celińska/. Ojciec biologiczny KNECHT/Cezary Pazura-na szczęście nie ten z "13-do posterunku"/, przypadek wiecznego chłopca. Pisarz w fazie kryzysu, ojczym SZYMON. Matka MARTA, nieodrodna córka swej matki KAZI, i jej wyzwolona, żądna słodkiego, miłego życia, córka NELA. OLAF/Dawid Ogrodnik/, narzeczony NELI, to typowy zagraniczny, mroczny przedmiot pożądania. Artysta robiący w sztuce absolutnie odjechanej, eksperymentującej z sukcesem międzynarodowym. Co osoba, to zjawisko. Dobrze nam znane. Z autopsji, z zasłyszenia, z mediów. A więc pełnokrwiste osoby. Samo życie w akcji. I przesłanie, jak morał bajki, by poznawać się nawzajem dla lepszego zrozumienia rodziny a przez to siebie samego. Nie bać się pytać o wszystko, nie bać się mówić o swoich uczuciach, odczuciach, wspomnieniach-w swoim odbiorze rzeczywistości rodzinnej-postaw i czynów. Gdy konfrontacja pamięci dzieci i rodziców rozjeżdża się, jak to zwykle bywa, by uzmysłowić nam w końcu, jak niedaleko pada jabłko od jabłoni. Chwytajmy każdą możliwą chwilę, by być z bliskimi, bez względu jakimi są ludźmi, rodzicami. Bo z nich jesteśmy ulepieni, na obraz i podobieństwo. Bo te momenty bycia razem ze sobą rozrastają się w całe poemata wspomnień. W całej swojej wyjątkowości. Z czasem rosną w siłę, budują naszą tożsamość i decydują o poczuciu wartości, przynależności. Ucząc się akceptować bliskich, uczymy się akceptować samych siebie, obcych ludzi w konsekwencji, ale i świat taki, jaki jest. Chwytajmy chwile, bo świat galopuje a my ledwo tuż, tuż za nim. I może się w tej pogoni za obowiązującymi modami okazać, że zgubiliśmy całkowicie siebie. Dla siebie i dla siebie nawzajem. I dla świata.
A spektakl Machulskiego pomaga nam to dostrzec. Tak artykułuje przesłanie, że nie sposób go przegapić. Wielkimi, fluorescencyjnymi literami budującymi znaczenia komunikatów. Jeśli nawet oprócz oglądania Teatru Telewizji, robimy inne ważne rzeczy, załatwiamy sprawy niecierpiące zwłoki. W takim to świecie funkcjonujemy. Jesteśmy wieloma bytami naraz, żyjemy chwilą, dla chwili. Przerabiając przeszłość w teraźniejszości, żyjemy już przyszłością. W przelocie się kłócimy, spieramy, odpoczywamy, poznajemy. W przelocie przepraszamy, wybaczamy sobie. Się kochamy.
A więc chwilo trwaj!
Cieszę się, że Juliusz Machulski napisał tę sztukę a spektakl powstał w Telewizji Polskiej. Po tej emisji już wiem, że winna być wystawiana w całej Polsce. To hit. O nas dla nas. Na pewno będzie się cieszyła powodzeniem. Bo ciekawsza jest, ważniejsza od zagranicznych komedii, fars tak chętnie u nas na scenach teatralnych wystawianych. Oglądajmy Teatr Telewizji. Promujmy go. To największa scena w Polsce. To największa widownia. Z misją. Z pasją. Z dorobkiem o najwyższym poziomie artystycznym. Gdzie rejestracja filmowa podbija wartość sztuki teatralnej. Pozwala się do niej zbliżyć, wniknąć, ująć okiem kamery jej nową warstwę estetyczną, emocjonalną, interpretacyjną. Przybliżając, rozszerza pole widzenia. Teatr Telewizji jest odrębną formą artystycznej teatralnej ekspresji. Równie ważną, równoległą kreacją do sztuki żywej teatru. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Powtarzane spektakle pozwalają cieszyć się ponownie obecnością wspaniałych aktorów, artystów, sztuką w naszym własnym domu. Świadczą o tym liczne prośby widzów o powtórki spektakli, które całkiem niedawno były emitowane/np. UDRĘKA ŻYCIA/. Sztuka trafia pod strzechy. Romantyczne marzenia poetów spełniają się. Nie śniło się to filozofom. Artystom tak. A sztuka czulsza się okazała, wrażliwsza, bardziej przenikliwa, pojemna i komunikatywna niż przekaz szkiełka i oka nauki. Choć jedna bez drugiej żyć nie może. My też śledźmy, oglądajmy propozycje Teatru Telewizji. Z czasem przekonamy się, ze bez niego też nie da się żyć.
BRANCZ
Autor i reżyser: Juliusz Machulski
Zdjęcia: Witold Adamek
Scenografia: Wojciech Żogała
Kostiumy: Ewa Machulska
Obsada: Stanisława Celińska (Kazia), Anna Seniuk (Alicja), Gabriela Muskała (Marta), Andrzej Zieliński (Szymon), Cezary Pazura (Knecht), Alicja Juszkiewicz (Nela - PWSFTviT), Dawid Ogrodnik (Olaf), Olga Bołądź (Kelnerka)
niedziela, 14 września 2014
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Dziś oglądałem na TVP Kultura, faktycznie jakość i treść jak w powyższym opisie. Nic dodać, nic ująć, świetne doświadczenie artystyczne
OdpowiedzUsuńTeż oglądałam ponownie, chyba już trzeci czy czwarty raz. Zdania nie zmieniam. I rozumiem autora reżysera, że niebezpiecznie zbliża się do stylizacji kabaretowej. Może odciągnie, przeciągnie, zachęci niektórych do oglądania również innych spektakli. I rozumiem ten teatralny skrót przekroju rodzinnej wiwisekcji. Ale to niestety cieniutkie jest, płyciutkie. I ci kochani przez nas aktorzy, tacy mimo wszystko bezradni, którzy nie są nic w stanie więcej zrobić z materią, którą im Machulski skroił i reżyserią okroił jeszcze. Nadal przyjemniutkie małe co nieco. Dobre i to.
OdpowiedzUsuńSpektakl warto obejrzeć dla dwóch aktorek Stanisławy Celińskiej i Anny Seniuk. Dzięki nim możemy zrozumieć naszą bezradność wobec przemijającego czasu i związanego z nim postępującego i nieuniknionego niedołęstwa. „Studium starości w pigułce” - to określenie pasuje do tej części spektaklu.
OdpowiedzUsuńW pozostałej części przedstawienia odnajdujemy wątki komediowe z całkiem dobrze napisanymi rolami. Najsłabszym ogniwem utworu jest postać Neli - wyzwolonej i wygłaszającej politycznie poprawne banały przedstawicielki świata młodzieży. Szkoda, bo pełno takich postaci "mądralińskich" we współczesnych, polskich dramatach.
KK
Spektakl warto obejrzeć. Jednak irytowały mnie stereotypowo scharakteryzowane postaci.Co osoba to jednoznaczność, przewidywalność, archetyp współczesny. Panie Celińska i Seniuk robiły, co mogły, by swoim temperamentem , doświadczeniem i talentem ocieplić grane przez siebie babcie. Udało się. Ucieszył mnie Pazura bez maniery kabaretu i 13-tego posterunku. Dlaczego tej komedii nie grają w teatrach? Naprawdę nie wiem, nie rozumiem.
OdpowiedzUsuń