czwartek, 11 lutego 2016

DOŻYWOCIE FREDRO TEATR POLSKI w WARSZAWIE


Naglowek dozywocie teatr polski conf550x331   m
Sztuka odkrywa mechanizmy pogoni za pieniądzem, który sprawia, że ten świat się kręci, a człowiek tańczy, jak on mu zagra.  Ze skąpstwa. Ze swej natury. Ze skazy. W takt nieustających starań o zaspokojenie mamony, w rytm pragnienia gromadzenia więcej i więcej. Pokazuje znaczenie i wpływ żądzy posiadania na zachowanie ludzi. Jakby Fredro konfrontował twardy, wymierny, konkretny status finansowy ze sferą moralności i uczuć. Sumieniem. Prowokuje pytania, co ostatecznie uszczęśliwia, co decyduje o poczuciu bezpieczeństwa, o sukcesie, satysfakcji, co daje zaspokojenie. Pokazuje różne sposoby pozyskiwania kapitału finansowego i ludzkiego, wartości materialnych i niematerialnych /np.:praca za pieniądze, sprzedaż, tu: dożywocia, pożyczka od lichwiarza, z banku, hazard, gra na giełdzie, pójście za mąż za bogacza, sprzedaż córki, by spłacić długi/.

Gdy się pieniądze ma, minimalizuje się ich znaczenie decydujące o jakości życia. Przemilcza temat, bo o pieniądzach nie wypada mówić. Ale są tacy jak Łatka lichwiarz, finansista, u którego niezaspokojone pragnienie posiadania przeradza się w obsesję. Łatka pożąda pieniędzy, nieustannie myśli o interesach, majątku i dba o jego zachowanie, powiększenie, bo chce więcej i więcej. Pieniędzy, majątku mu mało, chce posiadać żonę. Uczucia to sprawa drugorzędna, jeśli w ogóle ważna. Nie ma racjonalnych podstaw tak kompulsywne gromadzenie kapitału przez Łatkę, bo byt jego nie jest zagrożony. Ale on nigdy nie ma dość, bo irracjonalnie, chorobliwie kocha pieniądze. Z niezwykłą przebiegłością i uporem dba o to, by ich nie stracić. To napędza jego działania. Motywuje go, zmusza do kuriozalnych decyzji. Łatka nie jest groźny, obrzydliwy, drapieżny tylko zwyczajnie pazerny, tylko ciągle nienasycony. Myśli samolubnie o własnym finansowym zabezpieczeniu. Gdy nie traci kapitału, ma poczucie panowania nad swoim życiem. Uspokaja się na chwilę. Ale zaraz znów myśli o tym jak zarobić na kolejnych transakcjach.

Łatka Jarosława Gajewskiego uwięziony jest w formie. Skrępowany manierą. Ginie w tle scen zbiorowych związanych z giełdą, które swym kontekstem dominują, rozbijają komedię Fredry na mroczny fantazmat mozołu zdobywania pieniędzy w walce o przeżycie, udręki dnia codziennego w kontekście czysto merkantylnym. Łatka staje się pionkiem, Janem Kowalskim, jednym z wielu. Duchem skąpca z przeszłości. Zabiega o to, by nie stracić na transakcjach finansowych, które są dla niego sensem życia. Wyobrażeniem, że dadzą mu stabilizację i szczęście. Choć spokoju w ogóle nie zaznaje. A to, że liczy na coś więcej też nas nie dziwi. Okazja czyni złodzieja, łotra czy kutwę. Tyle tylko, że jemu jakoś łatwo wybaczamy. Nie przejmujemy się, jak i Rózia się nie przejmuje, że za niego ojciec chce ją wydać. Jakby był zupełnie nieszkodliwy. Łatka jest zwykłym obywatelem, archetypem ciułacza, hochsztaplera, lichwiarza, którego otoczenie- młode, dynamiczne, jurne- lekceważy, nie przejmuje się nim, ignoruje go, nie zauważa. Jemu, cokolwiek przejrzałemu moherowi finansowemu, kutwie, sknerze jakoś tak te jego niegodziwości uchodzą, oj, uchodzą. Bo to niegroźny jest starej daty businessman łatwy do obejścia, do ogrania. Z kretesem ponosi porażkę w konfrontacji z Leonem Birbanckim, młodym hulaką, uwodzicielem, który podobnie jak jego rówieśnicy, żyje ponad stan, bezrefleksyjnie przepuszcza każdy grosz. Ostro pracuje i ostro używa życia. Witalny, energetyczny, mimo szaleństw zapobiegliwy, sprytny, obrotny. Nonszalancki, pewny siebie nie przejmuje się, nie stresuje. Nie myśli o przyszłości. Dopóki ma pieniądze, nie dba o nie. Optymizm jego wynika raczej z praw przypisanych młodości, z braku doświadczenia i pewności nie wiadomo skąd płynącej, że jakoś to będzie. Taki jest błyskotliwy Leon Birbancki Krzysztofa Kwiatkowskiego, przeciwieństwo Łatki. Wszystko mu się wybacza, bo młodość musi się wyszumieć zanim podejmie dojrzałe, stałe zobowiązanie uczuciowe. Zanim się ostatecznie ustatkuje. Obawiam się, że to próżne nadzieje!

A to wszystko przez takich ojców jak Orgon, zbiedniały szlachcic nieudacznik Piotra Cyrwusa, który nie potrafił dbać o swoje i rodziny interesy, gotowy bez wahania wydać za mąż własne dziecko za długi. Traktuje małżeństwo jak transakcję czysto handlową, bo na takie mariaże było przyzwolenie społeczne. Orgon to zwyczajna, bo ani dramatyczna, ani komiczna figura tylko pożałowania godny, podły człowiek jakich wielu. Nie wzbudza litości, oburzenia tylko ludzkie zdziwienie. Niezrozumiałym pozostaje, dlaczego doprowadza do handlu żywym towarem, frymarczy córką, której najwyraźniej nie kocha. A może i kocha, z bólem serca dopuszcza do tego małżeństwa, aby tylko zapewnić jej dobre życie lecz takiego oblicza Orgona jednak Piotr Cyrwus nam nie pokazał. Ale też i Rózia nie przejmuje się sytuacją osoby traktowanej instrumentalnie, przechodzącej z rąk do rąk jak towar o nominalnej wartości. Małżeństwo z Łatką jej nie dziwi, bo komentuje je bez emocji, bez buntu. Swoje robi z Birbanckim na boku. Swojego dopina koniec końców. Ale bez bezpośredniego, czynnego udziału traktując swój los jak dopust boży, przeznaczenie, którego sama nie może zmienić.

Potrącają się w tym spektaklu dwa światy egzystując jeden obok drugiego: przeszły ze współczesnym. Tykają siebie zaledwie delikatnie, nie wchodzą w drogę, nie pasują do siebie. Byk, złoty cielec, giełda z tablicą wyświetlającą kursy spółek/ośmiorniczki?, dożywocie?/, automaty do gry kontra stary zmurszały fredrowski świat oraz podpowiedziany przez reżysera trop filmowy /WILK Z WALL STREET/ mieszają dwa porządki wyznaczane przez czas i pieniądze. Kostium współczesny obok tego zaprzeszłego nie znajduje uzasadnienia, nie wzmacnia przekazu. Wprowadza dysonans. Tylko muzyka Michała Lorenza pozostaje w pamięci.

Fredro ani śmieszny, ani poważny pozostał zupełnie emocjonalnie obojętny. Chłodna, zagubiona w czasie narracja pierwotnie precyzyjnego tekstu, na siłę naciągana, wybrzmiewa  fałszywą nutą, powoduje sceniczne pęknięcia. Doprowadza nijakie, schematyczne, płytkie postaci do smutnego happy endu.  Gorzkiego WIWAT DOŻYWOCIE!! Bo choć pieniądze szczęścia nie dają to jednak bez nich nie da się żyć.

Pozostaje żałować, że Ewelina Marciniak nie zrealizowała ani w Teatrze Powszechnym ani w Teatrze Polskim w Warszawie  DOŻYWOCIA w swojej reżyserii, które zaprezentowała w ramach cyklu Instytutu Teatralnego FREDRO. NIKT MNIE NIE ZNA. Wzbudziłoby prawdopodobnie duże zainteresowanie po sukcesie wrocławskiej ŚMIERCI I DZIEWCZYNY. Propozycja Marciniak rozsadziłaby koturnowy, archaiczny styl gry aktorskiej warszawskiego Teatru Polskiego. Wprowadziłaby ten teatr w nowoczesność. Jak skakać to na głęboką wodę. Jeśli spadać to z półki wysokiego ryzyka. A tak Filipa Bajona spektakl bez spójności stylistycznej stanął  jedną nogą w kanonie skostniałej tradycji, by drugą zaledwie zasygnalizować czasy współczesne. Jakby nie mógł posunąć się dalej, wykonać ruchu zdecydowanie radykalnego. W teatrze trzeba umieć zaryzykować i potrafić pójść na całość. Choć nie do końca byłaby to randka w ciemno, bo i Teatr Polski uczestniczył z DON KISZOTEM Fredry w reżyserii Katarzyny Raduszyńskiej w tym samym cyklu/dlaczego ta sztuka Fredry nie została wystawiona?/. Ale najwidoczniej nikt z dyrekcji nie widział propozycji Eweliny Marciniak i reakcji widowni na jej projekt DOŻYWOCIA. Pozostajemy dziś po spektaklu Filipa Bajona, oby nie z dożywotnim wrażeniem, że w Teatrze Polskim FREDRO? NIKT GO NIE ZNA! Nikt go współczesnego nadal nie zna.

DOŻYWOCIE  Aleksander Fredro

reżyseria: Filip Bajon
scenografia: Anna Wunderlich
kostiumy: Dorota Roqueplo
muzyka: Michał Lorenc

obsada: Krzysztof Kwiatkowski, Adam Biedrzycki, Piotr Cyrwus, Marta Kurzak, Jarosław Gajewski i Szymon Kuśmider

premiera 29 stycznia na Dużej Scenie


0 komentarze:

Prześlij komentarz