czwartek, 5 stycznia 2017

PREZYDENTKI TEATR POLSKI WE WROCŁAWIU

Scenografia spektaklu wprowadza do zgrzebnego lokum, nory, biednego mieszkania nędznej dzielnicy, getta, faweli, slamsów. Można się temu miejscu dokładnie przyjrzeć, można podglądać jego życie z perspektywy bezpiecznego dystansu. A nawet zanurzyć się w nim zachowując własne status quo. I bez wyrzutów sumienia je opuścić, porzucić uznając, że nas, indywidualnych czy zbiorowych, ten budzący obrzydzenie margines mrocznej ludzkiej egzystencji, ta mizeria świata wykreowanego przez człowieka, nie dotyczy, nie dotyka, nie obchodzi. Bo to teatr tylko.

Spektakl wprowadza w głąb mentalnego świata jego bohaterek. Głównie dzięki tekstowi Wernera Schwaba, jego charakterystyki językowej: ostrej, fekalnej, brutalnej, fizjologicznej, za sprawą reżyserii Krystiana Lupy budującej mocne, wyraziste portrety psychologiczne postaci, powściągliwie łączącej realizm naturalistyczny z magicznym/scena z dziećmi dotykającymi długimi patykami kobiet pogrążonych w śnie, letargu, zamroczeniu, z mężczyzną dokonującym wiwisekcji, porządków, z przepędzaną przez Gretę i Ernę bosą, odpustową, przestraszoną Matką Boską po akcie zbrodni/ a przede wszystkim zjawiskowej grze aktorek: Haliny Rasiakówny/Greta/, Bożeny Baranowskiej/Erna/, Ewy Skibińskiej/Mariedl/.

PREZYDENTKI  jak żywe trupy wegetują w zamkniętym rewirze śmieciowego, zużytego do cna świata rzeczy. Same są jego wynaturzeniem, ludzkim odpadem. Ożywioną marnością. Jakby uprzedmiotowiony świat opowiadał swoją podłą historię. Pokazywał życie na dnie, w rynsztoku gnilnych majaków, zbrukanych fantazji, chorych wizji. Kreował rzeczywistość, której nie chcemy znać, o której nie chcemy wiedzieć. Wstydliwej choć koniecznej. Żenującej ale niezbędnej. Obscenicznej ale niezaprzeczalnie oczywistej. Wyjałowionej z nadziei, miłości, w płytkiej wierze, z kobietami pogodzonymi ze swym losem, którego nie rozumieją, nie mają nań wpływu. Bo są w takim punkcie swego życia, gdy wszelkie możliwości zmiany są już wykluczone. Gorzej, tak naprawdę nigdy nie miały lepszych perspektyw. Małżeństwo, macierzyństwo, praca, misja życiowa skończyły się klęską. Nic nie dały, nic nie przyniosły, zwiększyły tylko rozczarowanie i ból. Dodatkowo obciążyły. Pozbawiły ostatecznie nadziei. Międlą więc w sobie, przeżuwają bezbarwne już, pozbawione wszelkiego smaku wspomnienia, wyblakłe projekcje marzeń, zminimalizowane potrzeby, nieśmiałe oczekiwania, zbrukane niespełnieniem oczekiwania wobec dzieci, które powtarzają ich ścieżkę niepowodzeń prowadzącą do niechlubnego upadku. Jakby bieda była dziedziczona, samotność gwarantowana a życie wiecznym znojem. Bohaterki bezustannie akceptują wszelkie wyrzeczenia, łatwo tłumaczą sobie wymuszane przez ich status materialny ograniczania. Całą ich energię wyczerpuje afirmacja tego, co przynosi życie. A oferta jest podła. Udowadnia, że jeśli człowiek sam nie jest w stanie wywalczyć siłą lepszego życia, to musi zadowolić się ochłapem, odpadem, śmieciem niepotrzebnym już innym. I niechybnie staje się nim samym. Nic dziwnego, że bohaterki siłą bezwładności osuwają się w niebyt, w śmierć. W mord na Mariedl, gdy ta wypowiada prawdę nie do zniesienia. Zabijają dowód na istnienie swojej winy, ich winy, bardzo wielkiej winy.

Może PREZYDENTKI, każda ze swym wariantem odziedziczonej głupoty, kombinacją dewiacji, urojeń, minimalnych potrzeb, nabytych przyzwyczajeń, przyziemnych marzeń, dozą przesądu, religijnym patosem, nieznośną dewocją/papież w telewizji, święte obrazki w mieszkaniu/, irytującymi narzekaniami, wiecznymi skargami, nie kończącymi się pretensjami, błahymi frazesami, politycznym bełkotem- choć wypierane, marginalizowane, spychane do podświadomości-zamieszkują każdego z nas. Stanowią niezbywalną cząstkę nas samych. Są personifikacją naszego lęku przed upadkiem, demencją, degradacją, chorobą. Upokarzającego zdziecinnienia, odstręczającego zdziwaczenia, odpychającego wynaturzenia. Skutkiem tego, co człowieka celebrującego swój stan poniża, degraduje, niszczy. A czego się boi, czego nie chce, unika. Z konieczności tylko akceptuje, pod presją przyznaje, bo wie, że w nim drzemie łatwy do wyzwolenia uśpiony, genetycznie uwarunkowany, prymitywny, pierwotny niszczycielski potencjał. Perspektywa wyrzeczenia. Starości, choroby. Obrzydliwie obrzydzająca. Irytująco irytująca. Żenująco żenująca. Drażniąca. Wykoślawiona, kaleka, ułomna, marna niszcząca wszelkie człowieczeństwo natura. Ta małość, słabość, ułomność ludzka, która, jeśli się jej pozwoli rozrosnąć na całe swoje życie, zniszczy je, wykoślawi, unieważni. Sprowadzi brutalnie do poniżającego, wstydliwego trwania tylko.

Tak, to jest ten potwór w każdym z nas zaklęty. Uśpiony. Przyczajony. Ten lęk. Ten negatywny potencjał. Ta niedoskonałość. Ta skaza. Tu w fazie skumulowanej, dominującej, schyłkowej odkryta bezwstydnie. Już nie karzeł a zmultiplikowana marność małości, niskości, upadku-rozdrażniona, wzburzona, rozbuchana- która w odruchu furii, amoku histerii, akcie buntu, instynktownie, nieświadomie, symbolicznie zabija, unicestwia, szlachtuje / Greta z Erną razem mordują brutalnie Mariedl/. 

Greta, Erna i Mariedl, rodzaj żeński, to realna opozycja dla ciągle tu przywoływanego, abstrakcyjnego, bo pozostającego poza wszelkim zasięgiem rodzaju męskiego, w warunkach trudnej egzystencji. Na tym łez padole. Wspaniale swoimi kreacjami Baranowska, Rasiakówna, Skibińska pokazują dualizm natury ludzkiej; łączą to, co najwyższe w człowieku/niewinność, czystość, boskość/ z tym, co w nim najniższe /kloaka mentalna, wulgaryzm języka, fizjologia życia sprowadzonego do wegetacji żywiącej się odpadkami, śmieciami, zmodyfikowaną, ułomną pamięcią/. Cudownie lekko, naturalnie, realistycznie uwiarygodniają to szaleństwo sprzeczności. Niuansują, różnicują. Każda na swój charakterystyczny sposób kontrolowanie szarżuje, z niebywałą czujnością, uwagą, dbałością dążąc do osiągnięcia efektu wspólnego. To mistrzostwo aktorstwa. Zgrania. Komplementarności treści i formy artystycznej. 

I jeśli komuś przyjdzie do głowy zapytać, po co mamy nurkować w ten sceniczny świat upadku /i gówna/, odpowiem, że taki on też jest, a my, chcemy tego czy nie, stanowimy jego niezbywalną dryfującą lub pod prąd płynącą cząstkę. Nie zaprzeczymy w nim swojego istnienia, udziału. My, naznaczeni grzechem pierworodnym, pachnący, czyści, wymuskani jego zacni, mądrzy obywatele. Zakamuflowani barbarzyńcy. W nieskutecznym kagańcu dobrego wychowania, okowach kultury wysokiej bezsilni i bezwolni tylko ludzie.

Chciałoby się ten spektakl oglądać przez wszystkie lata jego istnienia/od 1999 roku/.  Przyglądać się jak rósł, dojrzewał, jak się zmieniał. Istnieje uzasadniona obawa, że jego czas się kończy. A szkoda. To ten rodzaj klasyki, który się długo jeszcze nie znudzi, nie zużyje, nie unieważni. Ciągle będzie zdumiewał, zachwycał, unosił ponad poziomy tego dna, jakim może być ludzkie życie. 

Śpieszcie się obejrzeć w Teatrze Polskim we Wrocławiu tę sztukę, tak łatwo, tak szybko jedną decyzją dyrektorską można ją zdjąć z afisza. Ratujmy ten spektakl. Ratujmy ten Teatr. Ratujmy sztukę. Uratujemy siebie. 


Spektakl pokazy został w ramach festiwalu Polska w IMCE 20,21 grudnia 2016 r. w Teatrze IMKA, ul. Konopnickiej 6.

0 komentarze:

Prześlij komentarz