poniedziałek, 7 października 2013

Żegnaj Dramatyczny witaj komiczny

To nie tak miało być, nie to nam Tadeusz Słobodzianek obiecywał startując do konkursu na dyrektora Teatru Dramatycznego. A może nie startował?  Tylko tam wylądował.* A może nie obiecywał? Tylko stwierdził, że wystarczy być. Być obecnym publicznie repertuarowo komercyjnym.  A na jakim poziomie, co to kogo obchodzi? Główny nurt jest najsilniejszy, najskuteczniejszy, najbardziej bezpieczny. Bardzo potrzebny, niezbędny, konieczny. Tak, mainstream to jest target, to jest to! Teraz jest zrozumiałe to przeprofilowanie tego teatru. Zrozumiałe sztuki, zrozumiała polityka teatru, zrozumienie potrzeb zwykłych ludzi, przeciętnego widza. Jakie to wspaniałomyślne.

Zawsze myślałam, że teatr to niezwykłe miejsce, sztuka to magia profesjonalizmem z najwyższych poziomów wyczarowana a do teatru to jednak chodzą niezwykli ludzie, nieprzeciętni. Ciągle się o tym przekonuję. Jakby nie patrzeć , jakby nie liczyć, to elita. Właściwie nie chcę nawet wiedzieć, co deklarował Słobodzianek na wejściu. Oceniam po tym, co widzę w repertuarze i na scenie, i na widowni. Nawet jego intencje mnie nie interesują. Liczą się efekty. Na przykład artystyczne. Mocny, jak najszerszy średni poziom dla klasy średniej to jest to. Im silniejszy środek, tym lepiej dla wszystkich: teatru, widzów, sztuki, artystów. Ale musi mieć solidny, artystyczny poziom.

Coś mi chodzi po głowie, że sprawa była bardzo poważna w momencie obejmowania przez Tadeusza Słobodzianka stanowiska dyrektora. Dojrzała do zmian. Zapaść finansowa, pusta widownia, ideowe, polityczne zaangażowanie  teatru, jego eksperymentalny, wyśrubowanie nowoczesny charakter. Teatr prawie autorski. Sztuka dla sztuki nie szła, konała. Na scenie. Bez widowni ale widowiskowo. Bo wszystkich ta sztuka dramatycznie wymiatała, straszyła, ogłupiała, drażniła. Zresztą nie tylko widownię ale i artystów. Polityków, urzędników, biurokratów. Pełna improwizacja, never ending stories, worki in progress, posdramatyczny dyktat, terror eksperymentu. I skaza permanentnej obecności młodzieży. Ależ bee!, ależ mee! Wszystko się wypięło dupskiem do sztuki. Nie tylko Szczepkowska. No, i Lupę na rozgrzewkę wzięto pod lupę, pod kreskę.  A to sztuka!  Ale wstyd!

Ale  może Tadeusz Słobodzianek niczego nam nie obiecywał. Urzędniczo zbiurokratyzowanym politykom, księgowym tak, owszem tak. Pełną widownie i pełną kasę. Czy coś było o poziomie artystycznym? Nie było o tym słychać. Bo oczywiście sama osoba nowego dyrektora gwarantowała a priori wzlot ponad oficjalnie propagowaną mizerię jaką zastał. W Teatrze na Woli niby się udało. W Laboratorium wegetowało. Tu też miało się udać. Tak z rozpędu. Tak po prostu. Konsolidacją, koncentracją, kopem w sztukę, w teatr, w tradycję. W widownię. W poziom. W statystykę.

Słobodzianek do pakietu restrukturyzacji upadającego teatru dołożył redukcję granego repertuaru, przejętego po poprzedniku. W ramach redukcji długu. Bo u nas w Polsce jest jakaś super zasada, że jak się nie gra, to się redukuje stratę. Granie generuje koszty. Im więcej grasz tym więcej tracisz. Teatr jest po to aby nie grać. Publiczność zgłodnieje i wściekle spragniona sztuki przyjdzie na to, co jej się ochłapem rzuci na żer. I przychodzi ufna, otwarta, ciekawa. Przychodzi, wraca. Jak do siebie.

Zredukowano pracowników, artystów. Ależ nie! Jednych zwolniono, drugich zatrudniono.  Sami swoi sobie gotują los od tej chwili. Niestety też wykuwają los publiczności. Ale tą nie należy się przejmować, bo ją też wymieniono. Stara musiała odejść, przyszła nowa. Jeszcze oszołomiona. Przeprofilowana widownia podnosi frekwencję. Nie stać jej na 6.piętro, to zostaje na parterze. Zdesperowana nie wie, że też jej się przyjdzie wspinać, no, co prawda, tylko na 4.piętro. Nareszcie. Samo zdrowie dla teatru i publiczności. Wchodząc po schodach klient się uspakaja, skupia na wejściu i wycisza. W zadyszkę wpada. Niższa cena biletów, dwa piętra mniej do pokonania by obejrzeć sztukę i mimo to niski poziom. Same atuty! Same plusy. Minusów oficjalnie brak. Wilk syty i owca cała. Wilk to niby władza, owca to niby Słobodzianek. Z widzem i tak nikt się nie liczy. Bo jakiś taki przeciętny. Jakiś niedorozwinięty. Ułomny, niewyrobiony, niewymagający. Ale z pretensją, ambicjami. Wycieczkowymi, randkowymi, wakacyjnymi. Spragniony słodkiego, miłego, dobrego wieczoru i zmysłów uśpienia. Nawet nie przeczuwa, że mógłby dostać więcej za te same pieniądze.

Po pierwszym sezonie korporacyjnego Słobodzianka wszystko się poprawiło, wszystkie wskaźniki, oprócz poziomu artystycznego teatru. Ten leci na łeb. Ale po co łeb i zdrowy rozum? Wystarczy być. Reszta jest milczeniem. Pustym śmiechem. Rechotem sitcomowym, kabaretowym, kuglarskim, jarmarcznym. Jedni trzymają się za brzuchy, inni za głowę. Wszyscy za kieszeń. Wiadomo, że nigdy się wszystkich nie zadowoli.

W końcu to teatr dla zwykłych ludzi, przeciętnych widzów. A w związku z tym  potrzebny jest zwykły repertuar. Przeciętny. Transparentny, jasny i przejrzysty, nie awanturujący się z władzą a pokorny, obojętny, konsekwentnie nieważny. Pusty. I źle zagrany. Im gorzej tym lepiej. Second hand art. Niewymuszone gafy, gagi coraz bardziej śmieszne, komercyjne, opłacające się produkty dla sprofilowanego klienta. A  poczucie humoru reżyserów zza południowej granicy coraz bardziej zwiększające dystans do teatralnej cywilizacji. A to paradoks, geograficznie bliżej, artystycznie coraz dalej.

Operetka była dla klienta ponad podziałami. Prominentnego na wejściu. Z artystycznymi pretensjami, ze wszystkimi artystycznymi atutami. Już się zgrała i wstydliwie wycofała po 19 przedstawieniach. Właściwie niezrozumiała pozostała do końca, wyciszyła się ostatecznie na amen. Gombrowicza bełkotem scenicznym unieważniła. Wystawienie Kronosa w tym teatrze jest niemożliwe.

Młody Stalin jest dla młodych klientów/rozwojowy target teatralny/. Chyba niepełnosprawnych inaczej. To bryk prenatalno-szkolny z tańcem, ideologią, idiotyzmem i ogłupieniem, czyli w nurcie najnowszej mody. Z założeniem , że może ten i ów zapamięta kilka nazwisk, nazw miast, krajów, że uwierzy w to, że tyrania ma ludzką twarz , bo jest możliwa do zrozumienia poprzez dotarcie do źródeł zła, wyjaśnienia motywacji, kontekstu. Czyste oszustwo w tonacji wesołej, niby nieszkodliwej krotochwili. Strata czasu prowadząca do straty nerwów i zaufania do sztuki jako narzędzia poznania. Nieporozumienie dramaturgiczne i inscenizacyjne. Szkodliwe, bo prowadzące na manowce prawdy i oddalające od niej poprzez fałsz przekazu. Irytujące prymitywną konstrukcją , aktorstwem z burleski.

Cudotwórca ma zahipnotyzować klienta prawie każdego osobowością i brzmieniem głosu Ferencego. Tu wystarczy, że aktor wypowiada tekst, tekst bez znaczenia i sensu, jakby czytał książkę telefoniczną niczym Modrzejewska. Jest jak Orfeusz, który za pomocą instrumentu swego zawodu i talentu  prowadzi nas przez piekło sztuki nic nieznaczącej tak, że jeszcze schodząc z czwartego piętra unosimy się w oparach absurdu tego przedsięwzięcia. Ferency może w tych okolicznościach być też syreną, kuszącą , zwodzącą wędrowca teatralnego. Wybór widzu, kliencie, należy do ciebie. Płacisz, interpretujesz.

Romantycy są dla klienta mocno dojrzałego, doskonale znającego teatr, życie. I słusznie, że wybór padł na modnego autora, na aktorów doświadczonych , wspaniałych, starej szkoły i daty, że oczywista , skopiowana scenografia z Narodowego w centrum sceny, czas trwania do wytrzymania, bo widz , który niejedno widział i przeżył w teatrze mógłby tego nie zdzierżyć. Minimalistyczna total sztuczka, gdyby nie aktorstwo, unieważniłaby się sama na tych wydumanych wysokościach. Oczywista oczywistość dla wytrwałych.  Przewidywalna ale cokolwiek wzruszająca.

Absolwent  jest totalną reklamą antyartystyczną dla klienta uzależnionego. Od sztuki również. A więc może to jest teatralna reklama alkoholu pod stiptiz w cud nowej, ekskluzywnej scenografii, bo wszyscy/ no z jednym wyjątkiem/ grają ze wskazaniem po spożyciu z całym konsekwentnym tego objawoskutkiem. Kojarzenie tego z filmowym tytułem też jest pijackim majakiem. Może jednak chodziło o akcję społeczną dotyczącą walki z uzależnieniami. Nie daj Boże, jeśli szło o uzależnienie od teatru, sztuki, szczególnie wysokiej. W tym wypadku może się niestety udać. Inscenizacja poszła na całość, by podobać się klientom Kwadratu, Komedii, fanom telewizyjnych Spadkobierców. Holoubek się w grobie przewraca. Ja razem z nim.

Muszę się uwolnić od nałogu chodzenia do Dramatycznego. Na razie pozostanę w abstynencji. Dopóki Dramatyczny nie przestanie się dramatycznie staczać w niebyt. Dopóki nie przestanie się oddalać od historycznie ukształtowanej spuścizny, zmierzając  ku wykalkulowanej propozycji merkantylno- statystycznej. Pijar, agresywny czy totalny, mi nie przeszkodzi. Nie powstrzyma mnie.

Nowe wcielenie Jana Koniecpolskiego jest zastanawiające. Choć spektakle Dramatycznego minionego  sezonu skutecznie odzwyczaiły mnie myśleć i pytać , i zastanawiać się. Jeżeli on może się przystosować to może i widzowie też, bo udowadnia nam się z przedstawienia na przedstawienie ,  że teatr jednak  jest produktem a  widz klientem. Wszystko jedno jakim produktem dla sprofilowanego klienta. I jakoś to będzie, jakoś to ujdzie, jakoś wystarczy być. Aby do następnego sezonu! Festiwal za festiwalem, impreza za imprezą , łącznie z filmowym kierownictwem WST to zapewni. To duże pieniądze. Co tam publiczność, co tam sztuka, co tam Koniecpolski.

No, chyba że Tadeusz Słobodzianek pójdzie po rozum do głowy. Przypomni sobie o co tak naprawdę chodzi w teatrze. O co jest gra, po co jest gra i jak wysoka stawka. Bo jeśli Słobodzianek robi, co robi świadomie, rozumnie, przemyślanie stosując pijarowskie chwyty podniesienia  frekwencji i ustawiając repertuar na dotychczasowym poziomie to jest to zbrodnia z premedytacją na sztuce, na teatrze, na widzu. Bo Miśkiewicz eksperymentował, próbował, łamał konwencję i kręgosłup teatru, badał granice wytrzymałości widza  i  jego fizyczne możliwości percepcji ale mimo tego celował w górę , w sztukę wysoką. Ryzykował, dawał szansę, promował sztukę  nową formą i treścią współczesną. A że różnie bywało?  Nie może być inaczej gdy tak ostro wprowadzamy zmiany w sposobie działań teatru bez równoległej edukacji i dyskusji z odbiorcą sztuki.  Powstaje luka, rozziew pomiędzy tym , co artysta chce powiedzieć, co pokazuje a jak to odbiera widz. Miśkiewicz proponował ekstremalną jazdę teatralną. W ekstremalnych warunkach dla  odbiorcy. Nie zawsze porozumienie było możliwe. Ale zawsze było to spotkanie wymagające. Wyzywające. Trudne do oskarżenia i do obrony stanowiska. Zarówno dla artysty jak i widza. Ale o coś chodziło, o coś toczył się bój.  Słobodzianek ściąga nas w dół, poniżej średniego poziomu. Chce zaspokoić nasze potrzeby rozrywki łatwej, lekkiej, przyjemnej, jasnej , prostej, oczywistej. Chce usypiać nasze zmysły a nie pobudzać. Chce gasić myśl zanim się jeszcze mogłaby pojawić. Mamy przyjść i wyjść obojętnie zadowoleniem zniewoleni.  Co napisałby Jan Koniecpolski? Może napisze, przecież łamanie wszelkich standardów, również tych etycznych w pisaniu o teatrze, to już norma! Poza tym nikt nie protestuje. A jeśli, to ex post. I kto by się tym przejmował? Dbał o to!/casus Macieja Nowaka/

Czekam na głos Koniecpolskigo. Tęsknię za nim. Brakuje mi go. Tak bardzo chciałabym usłyszeć, co o Słobodzianku ma dziś do powiedzenia.



*"Procedura daleka była od przejrzystości: Biuro Kultury ani nie upubliczniło składu komisji oceniającej, ani kryteriów, wedle których dokonano wyboru. Co wyjątkowo bulwersujące, niedługo po wyborze Słobodzianka okazało się, że tak naprawdę kandydaci uczestniczyli w konkursie, który zakończył się, zanim realnie się rozpoczął. Do dziś nawet najlepiej poinformowani nie wiedzą, ilu kandydatów brało udział w przedsięwzięciu, na czym polegało porównanie wszystkich ofert. Do powszechnej wiedzy przebiły się dwa nazwiska, jednak później okazało się, że byli raczej doproszeni do rozmów. Prawdopodobnie po to, by stworzyć pozory jakiejkolwiek konkurencji. Choć trudno akurat w tym przypadku powiedzieć, by Słobodzianek (twórca, któremu nie sposób odmówić kompetencji, znany z indywidualizmu i stawiania na swoim) miał z kimkolwiek zakulisowo omawiać tego typu propozycje. Zadecydowała renoma jego dokonań. Pytanie tylko: do czego komu służyła ta farsa?"-"Teatralne bezprawie" Przemysław Skrzydelski, Nowa konfederacja Nr 4, 6.11.2013r.
 


0 komentarze:

Prześlij komentarz