wtorek, 15 kwietnia 2014

PODRÓŻ ZIMOWA WIOSNĄ




Niedzielne popołudnie, słoneczne i chłodne. Rześkie powietrze rozsadza płuca, żar słońca pod powiekami.  Zamiast relaksować się na kanapie gonię do autobusu 34WST do Łodzi, do Łodzi, do Łodzi na "Podróż zimową"  do Teatru Powszechnego.  Ze strefy spokoju do wojny, ze światła do mroku, z równowagi do rozedrgania, z rozpasanej przestrzeni do klaustrofobicznego uwięzienia. Biegnę, mimo to biegnę nadal. By zderzyć się z Kleczewskiej teatralną wrażliwością, Jelinek zapętloną językową namolnością. Cierpieniem niezawinionym,  cierpieniem zadawanym nieludzką miłością.  I tam , w tej Łodzi, Łodzi, Łodzi zanurzam się w biel pulsującego , uwalniającą podświadomość muślinu,   zasysa mnie czerwień krwistej sceny. Poraża mnie niewinność rozszarpywana pożądaniem dzień po dniu przez lata, dusi ofiar bezsilność splątana  z moją bezsilnością, pragnienie miłości. Pochłania piekło bezkarnie karmiące się niebem. Piekło ludzkiej natury, niespełnienia. Nienasycenia. W otaczających mnie lustrach przyglądam się sobie, jakiej nie znam. I nie chcę znać. Czuję czuciem, jakiego nie chcę i nie chciałabym nigdy poznać. Myślę; to nie mój barbarzyńsko nieludzki świat. Nie mój. Nie mój los. Nie mój. Nie jestem tą ofiarą. Tym strzępem ludzkim, niechcianym, cierpiącym. Tym wyrzutem sumienia. Śmieciem przesuwanym z obrzydzeniem na margines wszystkiego. I to nie moja, nie moja bardzo wielka wina. Nie moja. Nie moja.

Tak, to wyznanie miłości. Do teatru, który dotyka, nie boi się, szuka. Szuka ze mną kontaktu, porozumienia. Ryzykuje za każdym razem wszystkim. I idzie na całość. Wespół zespół.  Łączą się fale mojej i teatru nadwrażliwości. Choć lepiej, poprawniej, bezpieczniej by było wszystko zbalansować, wyczyścić, uśrednić. Płasko wytłumaczyć. Odpuścić. I nie powtarzać, nie wracać do tego samego.

Jelinek też powtarza ciągle to samo, tak samo, do tych samych. Mówią jej, sama przyznaje, że bezskutecznie. Bezskutecznie. Bezskutecznie. Słowo nie potrafi samo krzyczeć. Nie uderzy nas w splot, nie porani. Może rozjuszy, wzburzy, o brak rozumienia się rozbije. Łatwo je porzucić, zlekceważyć, unieważnić; zniechęceniem, obojętnością, lenistwem. Święty Boże nie pomoże, Nobel tym bardziej nie pomoże. Mój, Boże!

Kleczewska też powtarza; siebie i innych. Operuje sugestią, nastrojem, skumulowanym cierpieniem. Obrazem nasyconym bólem, który przenika w ludzkie serca, jeśli są jeszcze czułe, otwarte, gorące. Wdziera się do nich siłą. Gdy trzeba. Obscenicznie, mocno, brutalnie. Przegina, naciąga, przerysowuje, dodaje. Wynaturza wynaturzenie. Kradnie, bo pożycza  i nigdy nie oddaje przerobiwszy na swoje, na nasze. Dłubie nam tekstem w mózgu w poszukiwaniu rozumu. Kumuluje tekst, muzykę, śpiew, siłę złudzeń, by jak skalpelem przeciąć w nas, co martwe i dostać się do żywego, tętniącego, ukrytego. Instynktu, pamięci, pragnień, bliskości, spojrzenia dziecka.  Mówią krytycy, że bezskutecznie. Bezskutecznie. Bezskutecznie. Ale jej teatr więcej, więcej może. Trudno uciec przed siłą emocji scenicznych znaków. Przed obrazami budzącymi niepokój. Piękno. Ból. Z adresem podświadomości. Te obrazy robią swoje. Drążą w kokonie samotności, przebijają skorupę obojętności. I rosną, pęcznieją. Pracują, pracują. Pozostają na zawsze. Dojrzewają. Wielu mówi, że nieskutecznie, nieskutecznie, nieskutecznie.

Ze mną robią, co chcą, co powinny, co muszą. Celnie we mnie  trafiają walcząc o człowieczeństwo. Wrażliwością na to, co słabe, coraz słabsze, najsłabsze. Co wykluczane, wykluczone, wykluczające. Dla wzmocnienia. Wstrząsu. Przebudzenia. A przynajmniej do wiadomości. To nie szkiełko i oko a czucie przez nie wyzwalane, sprzeciw wobec zła budowany- niemego krzyku rozpaczy, bezsilności, gwałtu na niewinności, brutalnego wypierania duszy z ciała, poniżanie poniżonego- ma siłę rażenia. Przeobrażania. Wielu twierdzi, że nieskutecznie, nieskutecznie, nieskutecznie.

Bo jesteśmy, jesteśmy tak oporni, odporni, nieprzenikalni. Wchłaniamy każdą podłość, cierpienie, i wracamy do domu uzbrojeni w bezkarność obserwatora. Kolejna porcja przemocy, opresji i obsceny wzmaga i  wyostrza apetyt na następny krwawy ochłap okrucieństwa wrośnięty w codzienność. Kolejna szczepionka zła zaaplikowana przez człowieka człowiekowi uodpornia. A Jelinek powtarza po Bernhardzie, powtarza i powtarza  o bezsilności wobec banalności zła. Jego codziennego, konsekwentnego, uporczywego drążenia w nas pustki,  samotności, świadomie przyjętej postawy bezradności. Wyboru karmienia w sobie kanibala. Emocjonalnego, uczuciowego, fizycznego. Z opcją no way out. Bez ekwiwalentu. Bez możliwości odrodzenia, odkupienia, bez miłosierdzia. Bogiem jest JA, JA, JA na wiecznym głodzie. Ludzka trójca święta. Przyjęta. Przeklęta. Wyklęta.

I zło mimo rozpoznania potężnieje. Wzmaga się. Poraża, paraliżuje. Odbija się od obojętności. I nie wiem jak, nikt nie wie, jak i dlaczego ciągle udaje się mu przetrwać, odrodzić, uderzyć.

Od zawsze sztuka nawija o tym samym i samym. Ewentualnie zmienia język, formę, proporcje.
Taki Bernhard patologicznie nawija ciągle i ciągle o tym samym. W spirali zapętlenia.
Taka Jelinek przynudza, jakby się zacięła, o tym samym i ciągle o tym samym. Upierdliwie.
Kleczewska też ciągle, ciągle szuka drogi, sposobu, formy, metody, by do nas dotrzeć.

My znajdujemy ciągle i ciągle nowe sposoby, by przed nimi się bronić. Myśleć  o sobie. Wyjść na swoje. Dla siebie. Wyjść z teatru i  zlekceważyć, odrzucić, wyprzeć, zapomnieć, zapomnieć.

Potrzebujemy prostoty, jasności, początku i końca. Motywacji, argumentów, słodkiego, miłego życia, szczęśliwego zakończenia. Najlepiej świetnej gry zarówno w teatrze, jak i w życiu. Całkowitego zrozumienia. Gładkości formy, doskonałych proporcji, konsekwencji. Ale świat jest też niedoskonały, chropowaty, nielinearny i niezrozumiały. Splątany. Odrażający i zły. Nie do życia. A przy tym podstępnie piękny, uwodzący, cudownie mamiący. Działający na dopalaczach ułudy. Marzeń.

Środek niedzielnej nocy. Niebo gwieździste nad nami a szop pracz, królik, napalony gwiazdor, idealna pani domu, Josef Fritzl z gwałconą córką, córka z nadmuchaną, plastikową matką i  zastęp nieprzystosowanych, niechcianych, odrzuconych przyczepili się do mnie. Przylgnęli. To nie tak miało być. Nie tak. Nie chcę tego. Nikt nie chce. Ludzka menażeria katów i ofiar podąża wesołym autobusem do ciepłego, miłego, spokojnego, normalnego domu. Oazy szczęścia. Przecież jest wiosna. Wiosna. A opowieść zimowa się dopiero zaczęła. Przyczaiła się. Czeka na rozwinięcie.


http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,127763,15764440,Widelcem_w_oko.html#ixzz2yrWFVD5Z

0 komentarze:

Prześlij komentarz