sobota, 31 sierpnia 2024

MY WAY TEATR POLONIA

 

Pusta scena z iskrzącą się i zmieniającą raz po raz kolory kotarą, to wszystko, co zastajemy na początku spotkania z żywą legendą teatru. Z człowiekiem o wyjątkowej osobowości, z artystycznym gigantem o dorobku wykraczającym daleko poza deski Teatru Polonia, jej, Krystyny Jandy, teatru. Bo zakres jej działalności zawodowej, doświadczeń, dokonań życiowych jest nie do przecenienia. Swym ekspresyjnym temperamentem, ogromnym talentem i ujmującym poczuciem humoru, dystansem do siebie i swego dorobku twórczego artystka rozsadza podniosłą, bo wynikającą z jej podsumowania życia artystycznego i osobistego,  atmosferę. Po obejrzeniu tego monologu wiem, że nikt inny nie zrobiłby tego lepiej niż ona sama. Tak dobry jest zamysł i znakomite jego wykonanie! Zwieńczenie, ale nie domknięcie kariery, bo wyraźnie widać samo odradzający się potencjał twórczy Krystyny Jandy. Monolog ten jest jak wisienka na torcie, która nadaje smak, elegancki sznyt, dopełniający kształt dzieła, w tym wypadku dzieła życia. 

Ta pusta scena jest metaforą-zaproszeniem do tworzenia, kimkolwiek się jest, do kreacji rzeczywistości spełniającej marzenia. Prowokuje działanie, by nie ustawać w walce o kształtowanie swojego życia, wykuwania własnej drogi prowadzącej ku wybranym celom, pojawiającym się możliwościom, w warunkach, jakie się ma, bez względu na przeszkody. I aktorka tworzy własną narrację, maluje autobiograficzny obraz siebie, dowodzi po raz kolejny na scenie całą sobą, kim jest. Janda nie chwali się osiągnięciami, choć mówi o nich. Janda nie chełpi się kontaktami z wybitnymi artystami swej epoki, choć przywołuje ich z imienia i nazwiska i celnie charakteryzuje (anegdoty, wypowiedzi, sytuacje), podkreśla ich rolę w jej życiu prywatnym i zawodowym. Janda porusza te aspekty z historii kariery, przywołuje te wydarzenia z życia, mówi o tych ludziach ze sfery prywatnej i zawodowej, które pokazują widzom to wszystko, co ukształtowało ją jako człowieka, artystkę, kobietę. Podkreśla, choć nie przecenia, że nie przegapiła w życiu tego, co istotne, wyciągnęła wnioski z tego, co było trudne i bolesne, podnosiła się z upadków, rozwijała się po kolejnych sukcesach- nie spoczywała na laurach, słabości obracała w atut. Ważne było, że zawsze rzucała się w wir pracy, która ją pochłaniała bez reszty. Podejmowała ryzyko próbując sprawdzić się w wielu dziedzinach sztuki (aktorstwo, reżyseria, również w Teatrze Telewizji, założenie i prowadzenie Fundacji Krystyny Jandy na rzecz Kultury, budowa Teatru Polonia i Och-Teatru oraz wiele, bardzo wiele innych działalności). Gdy jest taka konieczność, zawsze bierze sprawy w swoje ręce. Ten napęd do rozwoju, poszukiwań, gotowość do podejmowania ryzyka zawsze miała w sobie ale to dzięki ludziom, z którymi była, mogła realizować wszelkie pomysły, snuć plany, decydować się na niestandardowe rozwiązania. Ciekawość i upór, hardość i odwaga pomagała jej w działaniu. Życzliwość, miłość i oddanie otoczenia również były bardzo ważne. Myślę, że są nadal. Krystyna Janda czerpie energię z pracy z ludźmi dla ludzi w obszarze sztuki.  Zadowolenie publiczności, jej żywe reakcje są dla niej największym sukcesem. Ten monolog jest tego dowodem.

Krystyna Janda zrobiła coś absolutnie niezwykłego. W swoim charakterystycznym stylu, zgodnym z jej osobowością, postawą, charakterem nie daje cienia szansy komukolwiek, by mógł celnie, błyskotliwie wniknąć w jej świat i podsumować dorobek, zarówno artystyczny, jak i życiowy. Artystka pokazuje i wyjaśnia wydarzenia, historie z własnej perspektywy, dając do zrozumienia, że jeśli nawet coś przemilcza, to wie, co robi. Dowodzi, że potrafi wszystko zagrać (jak Helena Modrzejewska, którą zagrała lata temu w serialu?). Nawet w glamour stand-upowej formie (suknia Tomasza Ossolińskiego, konsultantka ds. scenografii i kostiumu Małgorzaty Domańskiej, z niebagatelną rolą reżyserii światła Rafała Piotrowskiego i Waldemara Zatorskiego). Szczera i wiarygodna emanuje energią, jest gwiazdą której blask podsycany jest mocą talentu, siłą osobowości, ogniem temperamentu. Dlatego jest bliska tak wielu ludziom. Mimo kontrowersji, o których nie ma tu mowy.

Rozbrajający, czarujący, uwodzący monolog jest naprawdę rewelacyjnie napisany. A jak zagrany? Zdumiewająco lekko, naturalnie, dowcipnie. Z polotem. Uwodząco zadziornie. Wspomnienia nie duszą, tragedie nie przytłaczają. Sukcesy nie mają smaku euforii. Wszystko, o czym Krystyna Janda mówi, czemuś służy, dokądś zmierza, odkrywa kolejne sensy, otwiera nieskończone ciągi dalsze. Daje szansę, by się tym bogactwem inspirować. Odczuwać je jako własne. Mówi: obróć swe wady w atuty, wykorzystaj każdą szansę, nie bój się ryzykować, słuchaj siebie, ludzi, bądź z nimi, niech ci będzie dobrze ze sobą. I pracuj, pracuj, pracuj. Szukaj, próbuj, sprawdzaj. Zmierz się z czymś nowym, większym niż dotąd, a nawet szalonym. Z pomocą bliskich ci osób, zrobisz wszystko najlepiej. Innych z czasem pozyskasz siłą swej determinacji, wiary w to, że się uda. Jakby Janda prowadziła widzów w swobodnej, przyjacielskiej atmosferze ku odkryciu, że sami też mogą brać się z życiem za bary, że są w stanie kształtować swój los, podążyć własną drogą, na warunkach jakie sami wypracują. Nie gubiąc w przyspieszającym pędzie życia siebie, jakim się chce, marzy, pragnie być. I tym sposobem aktorka uczy, wychowuje. Sama silna, twarda wzmacnia w widzach poczucie pewności siebie, własnej wartości. I na widowni wywołuje salwy śmiechu. Bo chce, by w jej teatrze wszyscy czuli się swobodnie.  Ach sztuka, każda sztuka, to czarodziejka! Może wszystko, jeśli jest dziełem mistrzyni nad mistrzyniami. Takiej jak Krystyna Janda.

I tak monolog z tekstem, koncepcją, reżyserią i w wykonaniu Krystyny Jandy, zrealizowany z okazji 70-tych urodzin artystki, stał się okazją do pójścia drogą, jej drogą. I była to bardzo pouczająca podróż. Jakże przy tym ciekawa i przyjemna. Ale przekonajcie się sami. Zawsze warto. Powodzenia:)


MY WAY 

TEKST, KONCEPCJA, REŻYSERIA I WYKONANIE: Krystyna Janda
REŻYSERIA ŚWIATŁA: Rafał Piotrowski, Waldemar Zatorski
KOSTIUM: Tomasz Ossoliński
ASYSTENTKA DS. SCENOGRAFII I KOSTIUMU: Małgorzata Domańska
KONSULTAC JA MUZYCZNA: Janusz Bogacki
REALIZACJA DŹWIĘKU: Michał Cacko
PRODUCENT WYKONAWCZY: Rafał Rossa
WYKONANIE UTWORU „MY WAY” NA TRĄBCE: Jerzy Małek/Ignacy Wendt

Obsada: Krystyna Janda
fot. Robert Jaworski

poniedziałek, 26 sierpnia 2024

ALEJA ZASŁUŻONYCH TEATR POLONIA

 

Jeśli chcecie przyjrzeć się końcówce długoletniego związku, pełnej starań bohaterów, by żyć w zgodzie ze sobą samym, nieustannej walki o sprawy najoczywistsze, jesteście na właściwym spektaklu. Spektakl Teatru Polonia ALEJA ZASŁUŻONYCH to studium pary małżeńskiej, starości, która obnaża i doświadcza człowieka najboleśniej, bo zarówno mężczyzna, grany przez Olgierda Łukaszewicza, jak i kobieta, kreowana przez Krystynę Jandę, mimo że się kochają, są bezsilni wobec wyzwań, którym muszą stawić czoło. Gdy się już bardzo zestarzeli, a bilans życia, szczególnie ten finansowy, nie wypada zbyt zadowalająco. Mimo różnych charakterów, temperamentów, poglądów są razem, wierni swej naturze, partnerowi, temu, co sobą reprezentują. Czas zespolił ich tak silnie, że mogą już tylko trwać w codziennym rytuale powszedniości. Znają się jak przysłowiowe łyse konie. On - racjonalny, stateczny, opanowany, wyważony katolik dbający o żonę ateistkę - dawno się poddał, dostosował, zaakceptował charakter żony i jej pracę - uspokaja ją, przygotowuje posiłki, wchłania negatywne emocje, gasi lub rozbraja jej histeryczny, napastliwy, egzaltowany, wybuchowy sposób bycia. Ona - niedoceniona artystka (pisze prozę, poezję, eseje, tłumaczy) z głową w chmurach, niezaradna życiowo, zachowuje się tak, jakby straciła wszelką cierpliwość, każdy dystans do spraw przyziemnych a niezbędnych w życiu. Rozgoryczona, rozczarowana, sfrustrowana traci coraz bardziej wiarę w siłę sztuki, wątpi w sens swojej pracy, choć niczym innym nie jest w stanie się zająć. Jedyną rekompensatą za poniesiony życiowy wysiłek twórczy mogłoby być miejsce spoczynku w Alei Zasłużonych, zwłaszcza że na zakup grobu jej, niestety, nie stać. 

Krystyny Janda  i Olgierd Łukaszewicz obdarzają swych bohaterów ciepłem, czułością. Tak, tak, trudną miłością, która przebija się przez okazywane sobie zniecierpliwienie, oskarżenia, fochy, frustrację wywołującą napastliwą agresję. Ona klnie jak szewc, on ją łaje. Ona przeprasza za tyrady gniewu bogato inkrustowane przekleństwami, wulgaryzmami, inwektywami, on to cierpliwie przeczekuje, ignoruje lub neutralizuje. Są jak lód i ogień, ale nie mogą bez siebie żyć. Miłość, jak dożywotni wyrok, nadal wszystko znosi i wybacza. Przyzwyczajenie wiąże i zobowiązuje. Uciec można tylko w śmierć. Ale i ona nie gwarantuje wolności. Kiedy on odchodzi, ona podąża za nim. Jakby byli jednością, której nic nie jest w stanie rozerwać ani zniszczyć. Bohaterka Jandy długo, bardzo długo z niesłychanym trudem wdrapuje się na katafalk, chcąc być bliżej Męża a może śmierci. To nie jest łatwe zadanie dojrzeć do momentu, gdy trzeba odejść na zawsze, pogodzić się z przemijaniem. Niezbędna jest determinacja i ogromny wysiłek, należy wiedzieć, jak to zrobić. Scena rodzi ogromne napięcie. Jest przejmująca. W końcu Żonie się to udaje. Ale gdy już się przytula do Męża, jego duch wstaje, i zanim zniknie w ciemności, wygłasza poetyczną afirmację życia i śmierci, alegorycznie wyraża konieczność pogodzenia się z tym, co nieuniknione. Jakbyśmy obserwowali przeprowadzony scenicznie dowód na to, że po tak długim wspólnym życiu mentalności partnerów oddziałują na siebie, przenikają się, inspirują. On, księgowy, praktyczny, metodyczny, o umyśle ścisłym a jednak w głębi utkany jest z duchowości metafizycznej. Ona, pochłonięta sztuką, w końcu zmuszona jest zająć się sprawami przyziemnymi.  I zdobywa nowe doświadczenie. Obserwuje, jak poezja porusza zwykłych ludzi,  co w nich wyzwala, jak na nich działa. Przekonuje się, że jej wysiłek twórczy nie poszedł na marne i wpływa na stosunek do niej jako człowieka. 

Jest w tej koegzystencji różnych światów: kobiety i mężczyzny, sztuki i codzienności, urzędników i artystów, córki i matki, doczesności i wieczności niewypowiedziane ale mocno wyczuwalne piękno. Bolesna, gorzka, trudna do akceptacji prawda, że mimo wszystko długoletni małżonkowie są razem, bo czasu na testowanie alternatywnych rozwiązań nie ma. Sztuka, jeśli nawet nie jest rozumiana czy doceniana, może być głęboko przeżywana przez jej odbiorców i ma to głęboki sens (rozmowa Żony z Urzędnikiem kancelarii cmentarza, w tej roli Grzegorz Warchoł), bo w jakiś cudowny sposób zbliża, łączy ludzi. Tworzy płaszczyznę  komunikacji, porozumienia, współodczuwania (spotkanie artystki z Urzędniczką Ministerstwa Kultury, którą gra Dorota Landowska). Rozwija w nich, kimkolwiek są, wrażliwość, buduje pozamaterialną sferę przeżywania, czucia. Otwiera ludzi, czyni ich sobie bliższymi, co ułatwia pokonywanie trudności, sprzyja rozwiązywaniu problemów(zatroskana, czuła, pomocna, rozumiejąca wszystko Matka Emilii Krakowskiej). 

Jeżeli ten spektakl opowiada o życiu w jego paradoksach, o kobietach dających z siebie wszystko do końca, ale też do końca ignorowanych, niedocenianych, o mężczyznach wchłaniających lub rozbrajających ich patologiczne samonakręcające się wkurwy, matki umierające ze strachu o swoje dojrzałe dzieci, wspomagające je bezwarunkowo (finansowo, emocjonalnie), syzyfową pracę na niwie sztuki, to ja je znam bardzo dobrze. Dlatego doceniam talent Jarosława Mikołajewskiego, który napisał świetną sztukę, mocno osadzoną w prawdziwym życiu zwykłych/niezwykłych ludzi. Podziwiam hipnotyzująca kreację Krystyny Jandy, która genialnie zagrała kobietę w amoku furii w różnych odcieniach, natężeniach, zakresach. Bez jednej fałszywej nuty, bez śladu przesady. A przecież z impetem, z zacięciem i nerwem. Adekwatną ekspresją. Podoba mi się jej adaptacja i reżyseria, budujące postaci, których ambicja i marzenia wyrażone są wielkim uniesieniem (projekcje), a finał wysiłków druzgocącym czernią gigantycznym cieniem (w głębi sceny, jak alternatywna wizja rzeczywistości, tego, co się dzieje na scenie). I rozwiązania scenograficzne Zuzanny Markiewicz minimalistyczne, ale symboliczne i wieloznaczne, konsekwentnie rozwijane (na przykład stół jako łóżko prosektoryjne- sekcja martwego związku, spotkań, rozmów, biurko, katafalk,  miejsce posiłków, które Mąż serwuje, ale nikt ich nie zjada), dające przestrzeń dla alegorycznych projekcji Andrzeja Wolfa i reżyserii światła Rafała Piotrowskiego, która stanowi wizualny kontrapunkt dla energetycznych  scen aktorskich lub podkreśla głęboko poważny (np. monolog Męża), ale też czuły nastrój toczącej się akcji (rozmowa z Matką).

ALEJA ZASŁUŻONYCH jest wzorcowym teatrem środka. Mądrym spektaklem, niepozbawionym poczucia humoru, z doskonałym aktorstwem, który porusza tematy rozpoznawalne i ważne dla każdego widza, pozwalające mu wniknąć w problemy zmierzchu długiego życia. Warto mu się przyjrzeć. Poznać i przeżyć jego blaski i cienie. Teatr daje szansę. Powodzenia:)

ALEJA ZASŁUŻONYCH  JAROSŁAW MIKOŁAJEWSKI

Reżyseria: Krystyna Janda
Adaptacja: Krystyna Janda
Scenografia i kostiumy: Zuzanna Markiewicz
Reżyseria światła: Katarzyna Łuszczyk
Realizacja materiału filmowego: Andrzej Wolf
Kompozycja muzyki do piosenki "Szalej, nalej": Janusz Bogacki
Wykonanie piosenki "Szalej, nalej": Lidia Stanisławska
Asystentka ds. scenografii i kostiumów: Małgorzata Domańska
Producent wykonawczy: Rafał Rossa
Realizacja projekcji: Radosław Grabski
Realizacja światła: Rafał Piotrowski
Realizacja dźwięku: Michał Cacko

Obsada:
Ona – Krystyna Janda
Mąż – Olgierd Łukaszewicz
Matka – Emilia Krakowska
Urzędniczka Ministerstwa Kultury – Dorota Landowska
Urzędnik kancelarii cmentarza – Grzegorz Warchoł


czwartek, 15 sierpnia 2024

ŻYCIE PANI POMSEL TEATR POLONIA


Monodram ŻYCIE PANI POMSEL napisany dla teatru na podstawie pamiętników Brunhilde Pomsel przez Christophera Hamptona, wyreżyserowany przez Grzegorza Małeckiego, zagrany w Teatrze POLONIA przez Annę Seniuk to przykład jednej z narracji budowanej przez zwykłych, przeciętnych Niemców dla usprawiedliwienia ich udziału w zbrodniach II-ej wojny światowej i przekonania świata, że nie ponoszą za nie żadnej odpowiedzialności, bo niewiele lub nic o nich nie wiedzieli. Anatomia zakłamywania ich świadomości o dokonującym się złu w związku z narodzeniem się i trwaniem Trzeciej Rzeszy najpierw w nich samych, potem w innych ludziach a po przegranej wojnie, uporczywego wypierania swojej winy za to, co się stało, wydaje się być głównym tematem sztuki. Odsłania ona cały proces udowadniania zaskoczenia, udawania zdziwienia, że Niemcy wywołali wojnę, spowodowali Holokaust, zniszczyli wiele krajów, przyczynili się do nieszczęść i śmierci milionów ludzi, co przecież zapoczątkowane było wybraniem przez naród niemiecki w prawomocnych demokratycznych wyborach Adolfa Hitlera na swego przywódcę. Ciągłe podkreślanie dobrych a nawet bliskich, przyjacielskich i biznesowych przedwojennych relacji  z Żydami, o których szykanowaniu, gnębieniu, znikaniu, a później o ich masowej eksterminacji nie mieli, jak twierdzą, pojęcia, ma zaprowadzić na manowce zdrowy rozsądek każdego człowieka, który styka się z taką retoryką. Zwłaszcza że napomykają, ale subtelnie i koncyliacyjnie, że  coś się oczywiście działo, coś słyszeli, coś widzieli, ale były to, ich zdaniem, zdarzenia incydentalne, nieistotne, niegroźne. Nieprzyjemne, ale nie naganne, niedopuszczalne czy haniebne. Wybierają z wojennego życia sytuacje, które ocieplają ich wizerunek, nie czynią w żadnym razie winnymi. Zdziwieni są, że po wojnie, po przejściu weryfikacji przeprowadzonej przez aliantów, przebywali w obozach. Jakże to dla nich pozostaje do końca życia niezrozumiałe, niesprawiedliwe, w sugestii opresyjne!

Trudno w to uwierzyć, ale trzeba przyznać, że opowieść Brunhilde Pomsel (ukończyła 102 lata), byłej sekretarki Goebbelsa, brzmi naprawdę wiarygodnie. Ma prawo nie pamiętać, a jednak wspomina czasy przed i powojenne, a także okres wojny. Ale w jakiś wyczuwalny sposób wybiórczo, bo jedynie ciepło, pozytywnie, poprawnie, jakby od zawsze wiedziała i pilnowała się, by nie powiedzieć i nie zachować się inaczej, niż tak, jak tego od niej oczekiwano. Mówi o warunkach życia - trudnych, ale szczęśliwych, o swojej edukacji - nieukończonej, bo przerwanej koniecznością zarabiania na utrzymanie, o przeciętnej rodzinie - surowym, wymagającym, nieobecnym ojcu, który jednak ją kontrolował i decydował o jej życiu, o pracy - wymagającej, ale nie obciążającej, o przyjaźniach, również z Żydówką, Evą Lowenthal, której po wojnie szukała, ale nie znalazła (łatwo się domyślić dlaczego) i o sobie jako młodej, niczym się nie wyróżniającej, ale bystrej dziewczynie, później urzędniczce cenionej przez pracodawców, bo była solidna, podporządkowana i, jak to sama określiła, cicha i niewidoczna. Przedstawia się więc widzom portret niepozornej, typowej obywatelki Trzeciej Rzeszy, która pracując w Biurze Propagandy Goebbelsa właściwie nic złego ani o nim, ani o jego rodzinie, ani o tym, co robił nie może powiedzieć.  Właściwie mówi to, o czym wszyscy wiedzą. Gdy wspomina swego pryncypała, była jego sekretarką, jest pełna podziwu dla jego elegancji, nienagannego wyglądu, osobowości, charakteru. Nie wspomina o tym, co robił, dlaczego, jaki miał wpływ na politykę i decyzje Hitlera, na nią samą, na jej poglądy, na jej życie. Nie ocenia Goebbelsa. Nie krytykuje. Pomsel zafascynowana jest też jego żoną, i choć jej nie poznała osobiście, wspomina ją z wielką atencją. Gdy zaproszono ją do domu Goebbelsów na uroczystą kolację, co jej bardzo imponowało, czuła się wyróżniona, dumna, przejęta. W gruncie rzeczy udaje głuchą i niemą na to, co się wokół niej dzieje, uległą i oddaną pracy, tylko pracy, bez angażowania się w politykę. Jakby przeżywała swój mariaż z hitleryzmem będąc całkowicie odizolowana od niego, obojętna i niezainteresowana. A to przecież nieprawda.

No cóż, od czasu do czasu w relacji bohaterki Anny Seniuk przemyka niejedna nuta podziwu, dumy i zauroczenia. Była przy narodzinach faszyzmu,  przez wszystkie lata pracy miała wgląd we wszelkie dokumenty, ważne raporty, bieżące sprawozdania a twierdzi do końca, że nic nie wiedziała o zbrodniach wojennych, o wyrządzanych przez Niemców krzywdach. Miała świadomość zwycięstw i nastrojów społecznych. A poza tym, jak refren powraca w jej wspomnieniach teza, że nie zdawała sobie sprawy z tego, co się wokół niej dzieje. Niczego złego nie przeczuwała, nie doświadczyła ani nie była sprawcą zła. To zapieranie się współudziału jest znamienne. Jakby sama siebie przekonywała o swojej całkowitej niewinności. Ale przecież przyznaje też, że : "My nie chcieliśmy wiedzieć". Może sygnalizowała, że poczucie winy było wypierane, nie tylko przez nią ale też przez innych. Anna Seniuk niuansuje, subtelnie podkreśla, tłumaczy wszelkie wątpliwości bohaterki, spychane dotąd do podświadomości, przemilczane, tłumione, jednak nie dające jej spokoju, Aktorka prowadzi swą rolę po cienkiej krawędzi prawdopodobieństwa. Balansuje między konfabulacją a prawdą. Czyni to, wierzcie lub nie, po mistrzowsku. 

Bo historię życia Pomsel Anna Seniuk snuje z perspektywy szacownej, wyciszonej, bezpiecznej starości, co dodatkowo komplikuje ocenę wiarygodności przekazu. Nie ma podstaw, by go podważać, by wątpić w szczerość, otwartość miłej, przyjaźnie nastawionej  w swym wywodzie bohaterki, którą aktorka kreuje. Łagodne, ciepłe, pozbawione emocji wspomnienia starej kobiety z jednej strony podstępnie uspokajają, z drugiej jednak głęboko niepokoją. Anna Seniuk prawie przez cały czas siedzi w fotelu, jakby była uwięziona z racji wieku i zdrowia swojej bohaterki, ale też z powodu postawy jaką przyjmuje przez całe życie Pomsel: statycznej, wycofanej, defensywnej, zawsze w cieniu. Twierdzi, że nigdy nie angażowała się, nie była na pierwszej linii frontu, nawet pracując w bardzo ważnym urzędzie. Głosi więc teorię, która jest swoistym szantażem, że była nikim, wykonywała nawet nie rozkazy ale tylko polecenia służbowe, by zarobić na życie i że każdy wtedy, a nawet dziś zrobiłby to samo. Problem jednak polega na tym, że naród, który wybrał Hitlera zgodnie z obowiązującym prawem, składał się właśnie z takich jednostek. Smutne jest to, że nawet przed śmiercią, gdy nie mają one już nic do stracenia, bo życie się w swej istocie dokonało, brakuje im odwagi czy przyzwoitości, by spojrzeć prawdzie prosto w oczy. Idą w zaparte. Nie chcą uznać swego udziału w złu, które sami wybrali, a później  nie powstrzymali go, pozwalali mu rosnąć w siłę i rozpętać wojenną apokalipsę. A ona zbiera obfite żniwo. Skutki odczuwamy do dzisiaj. 

Postać Pomsel, jej historia-narracja ma ją usprawiedliwić, wybielić. Ma przekonać tych, którzy jej słuchają, że milczenie, brak zaangażowania, a nawet wycofanie gwarantuje czyste sumienie, niewinność. Ale jest inaczej: milczenie jest przyzwoleniem, brak zaangażowania dezercją, a wycofanie największą zbrodnią, bo tych, którzy taką postawę przyjmują jest najwięcej. I to oni w istocie decydują, że zło się odradza, żywi biernością, słabością i odrazą do podejmowania ryzyka w działaniu. 

Charakterystyka postaci zwykłego obywatela III Rzeszy, jaką kreśli Brunhilde Pomsel w swoich wspomnienia, sposób w jaki swą retoryką ex ante rozbraja oskarżenie potomnych o bierność, co doskonale pokazuje niezwykłe aktorstwo Anny Seniuk (bez poczucia winy, nie okazująca skruchy, ale też brak w niej buty, złości, pogardy, lekceważenia) nawiązuje w moim odczuciu do portretu psychologicznego SS-mana Maxa Auego, bohatera ŁASKAWYCH Jonathana Littella, zarówno w książce, jak i spektaklu Teatru Śląskiego o tym samym tytule w reżyserii Mai Kleczewskiej(80-letni Roman Michalski w swym porażającym monologu), bo w wielu motywacyjnych sytuacjach jest zbieżna, ma wiele punktów spójnych. Różne osoby, prawdziwa Pomsel i fikcyjna Auego, budują na podobnych zasadach swoje sugestywne narracje, by pokolenia, które po nich przyjdą, przekonać o niewinności Niemców w sprawie zbrodni II-ej wojny światowej. Narzucają własną perspektywę, opowiadają własną, bardzo osobistą, trudną do podważenia historię,  relatywizują a nawet w sposób przewrotny i sprytny nas szantażują. Racjonalizują to, czego nie sposób pojąć, w co nie można uwierzyć. Jednak to jednostki, które, jak twierdzą, przystosowują się dla przetrwania, robią, co muszą, realizują zadania, wykonują narzucone im rozkazy - obojętne, niezaangażowane, uległe, bez realnego wpływu na rzeczywistość kreowaną przez ideologie, na wydarzenia historyczne, ich skutki - są paradoksalnie winne. Bardzo, bardzo winne.  I przede wszystkim oskarżają nas dziś, że jesteśmy tacy sami, obdarzeni, jak oni, niezmienną, podłą, złą naturą, która nami zarządza, zagłusza w nas prawdę, piękno i dobro. Jesteśmy?

Myślę, że jest to kolejny, bardzo istotny spektakl o uwikłaniu jednostki w system społeczno-polityczny, w historyczny galimatias, który formatuje mentalność ludzki, ich zachowań i odczuć a może mieć wpływ na losy świata. Pięknie, bo powściągliwie, subtelnie wyreżyserowany jest przez Grzegorza Małeckiego, z dyskretnie podkreślającą funkcjonalność i prostotę wnętrzem, które wyczyszczone jest z rekwizytów, które nadałyby mu indywidualny charakter osoby, która w nim mieszka a wygląda jak osoba niepozorna, nieistotna, przeciętna (scenografia i kostiumy Doroty Kołodyńskiej). Co może uśpić czujność widza, bo światło i projekcje Prot Jarnuszkiewicza i Grzegorza Małeckiego, sygnalizują utkaną przez Pomsel jak sieć pajęcza manipulację. Nic by się tu nie udało, gdyby nie Anna Seniuk, jej fenomenalna interpretacja, twórczy instynkt i kondycja. Wspaniałe aktorstwo! Jak babcia opowiada historię życia swej bohaterki a my ją chłoniemy zafascynowani, przejęci, ciekawi - bez sprzeciwu. Jest taka skromna, łagodna i  bezbronna. Naturalna. Jak można byłoby jej nie uwierzyć? Usypia naszą czujność. Wzbudza zainteresowanie, buduje nastrojowe konteksty, uzasadnia konieczne wybory, określa swą rolę i miejsce, a priori usprawiedliwia. Wydaje się, że wszystko tu ma sens i jest wiarygodne. Uwodzi nas bez trudu i przekonuje do swojej racji. Jakby potwierdzało, co sami o sobie wiemy i jak się czujemy. A taka projekcja jest zwodnicza i bardzo niebezpieczna.

Ale sprawdźcie sami. Koniecznie. To sztuka o nas. Powodzenia:)


ŻYCIE PANI POMSEL CHRISTOPHER HAMPTON

Reżyseria: Grzegorz Małecki
Przekład: Małgorzata Wrzesińska
Scenografia i kostiumy: Dorota Kołodyńska
Światło i projekcje: Prot Jarnuszkiewicz i Grzegorz Małecki
Animacje: Julia Mirny
Asystentka scenografa i kostiumologa: Małgorzata Domańska
Realizacja światła: Waldemar Zatorski
Realizacja dźwięku: Michał Suwiński
Producent wykonawczy: Magdalena Kłosińska, Asystentka producenta wykonawczego: Rozalia Saramonowicz

Obsada:
Anna Seniuk, w materiałach filmowych Justyna Kowalska jako Eva Löwenthal

Fot. Robert Jaworski

środa, 14 sierpnia 2024

GRACE I GLORIA GOŚCINNIE W TEATRZE POLONIA



Znajdujemy się w zapuszczonym, przygnębiającym mieszkaniu na farmie w Ameryce. W łóżku leży stara kobieta. Słucha muzyki, śpiewa z zespołem piosenkę "Uratuj rozbitka", by zagłuszyć męczący hałas pracujących maszyn budowlanych tuż koło domu ale też wprowadzić się w dobry, uspokajający nastrój. Grace ma raka, umiera. Opuszczona, samotna nie jest smutna, załamana, w depresji. Pogodzona ze swoim losem, zachowuje rozsądnie pogodę ducha. Wiele ją to kosztuje wysiłku ale radzi sobie najlepiej jak może, jak potrafi. Wydaje się, że wszystko jest przesądzone i jest to prawda ale okazuje się, że ten czas, który ma jeszcze do przeżycia, Grace może wykorzystać do załatwienia ważnych dla siebie spraw. Odwiedza ją Gloria, kobieta w średnim wieku, wolontariuszka z hospicjum i za wszelka cenę chce jej pomóc. Tak spotykają się ze sobą dwa różne światy, które nie mając wiele ze sobą wspólnego, są sobie potrzebne, pomocne, uzdrawiające.

Grace i Gloria, każda z innym życiorysem, charakterem, temperamentem, z pozoru nie pasują do siebie. Grace całe życie spędziła na farmie, daleko od miasta. Jest analfabetką ale mądrą, doświadczoną życiowo kobietą, zahartowaną w przystosowywaniu się do trudnych sytuacji. Dzielnie przeżyła tragedie rodzinne, z pokorą znosi swój ciężki los. Ma instynkt przetrwania, wiarę w sens życia. Zna swoje miejsce. Jest twardą, upartą, prostą osobą głęboko wierzącą. Śmierć jest dla niej naturalną koleją rzeczy. Gloria to jej pozorne przeciwieństwo. Kocha miasto, wyzwania, swoją wspaniałą biznesową karierę. Swoje życie. Jest kobietą sukcesu. Skończyła ekonomię na Harwardzie. Ma bogatego męża. Wydaje się, że udane, satysfakcjonujące, ułożone życie. A jednak "babrze się w śmierci". Przybliża się do niej, poznaje ją i oswaja. Jakby wymierzała sobie karę, jakby chciała popełnić samobójstwo. Na pewno nie bez przyczyny, nie bez powodu.

Kobiety przyciągają się odpychając. Grace nie chce pomocy, harda, szorstka, pewna siebie broni się jak umie. Gloria z uporem się narzuca. Obie były matkami, straciły najbliższe sobie osoby. Są samotne, opuszczone, zdane tylko na siebie. Ale zupełnie odmiennie to znoszą. Gloria mogłaby być upragnioną córką Grace, której ta nigdy nie miała. Teraz zachowuje się jak dobre, kochające, opiekuńcze dziecko dbające o swoją umierającą matkę. A ta najpierw nieufna, samodzielna, odpłaca jej taką samą troską, czułością, zainteresowaniem. Różne doświadczenie życiowe pozwala im szybko poznać się, ocenić ale i pomóc sobie nawzajem. Jedna drugą ratuje. Będąc razem budują interesująca relację, każda w swojej roli. A to uzmysławia w sposób zdumiewająco oczywisty, jak bardzo człowiek człowiekowi jest potrzebny. By osiągnąć cel, by przetrwać. Żyć godnie. Zachować szacunek do siebie. Odkryć i ocalić sens i radość życia, dla siebie, dla innych. Tak wiele można dać, jeśli druga osoba zechce dar przyjąć. W tym wypadku nie bez walki, stawiania na swoim.

To bardzo budująca, optymistyczna sztuka przynosząca nadzieję, otuchę, pocieszenie, mimo że dotyczy przemijania, odchodzenia, umierania. Bardzo bliska prawdy o życiu i śmierci. Pokazuje trud znoszenia największych tragedii, dawania sobie rady, trwania w zgodzie ze sobą do końca. Odkrywa, co jest ważne i dlaczego. Czule pokazuje człowieka w nieustającej walce o siebie, o swoje. Uczy akceptować świat, życie jakie jest, to, co w nim nieuniknione. Z całą siłą radości i bólu przeżywania.

To teatr tradycyjny, opowiadający konkretną, ciekawą historię, trudną relację dwóch kobiet. Zapoznający nas z pełnokrwistymi ludźmi w ich naturalnym środowisku. Rozbudowana, sugestywna scenografia stwarza swojski nastrój. Pozwala odczuć charakter miejsca, zrozumieć sytuacje, położenie bohaterek, ich problemy. Bo tu wszystko się kończy. Wszystko przemija, odchodzi ustępując miejsca nowemu. Jakby cały wcześniejszy trud tworzenia tego rozpadającego się świata, znoszenia całego życia był daremny. Spektakl udowadnia, że tak nie jest. Każde życie jest ważne. Samo w sobie i ze względu na życie innych. Każdy człowiek jest ważny. Sam w sobie i ze względu na innych ludzi. Jego istota jest tajemnicą, którą każdy stara się zgłębić, odkryć. W niej ukryte jest ocalenie, nadzieja. I siła na pokonanie trudności. A to, że nie jest to proste zadanie, to oczywiste. Nikt nie jest w stanie obiecać, że będzie łatwo. Żadnych gwarancji nie ma.

Spektakl wprowadza w interesujący nastrój. Zwłaszcza gdy zna się nowoczesny teatr z nielinearną, poszarpaną narracją, bohaterów jako archetypy postaw, sytuacji, idei z celem uzasadnienia postawionej z góry tezy. Tu wracamy do źródła, do domu, do dzieciństwa. Do normalności. Do siebie, jacy jesteśmy w swej prostolinijnej, jasnej, przejrzystej naturze, kryzysowej sytuacji. Spektakl pokazuje fragment konkretnego, prawdziwego życia, w jego specyficznym, ważnym momencie. Dotyka spraw w sposób bezpośredni. Tak, jakbyśmy je sami przeżywali. Widz łatwo wnika w ten sceniczny świat, jakby był jego własnym. Budzi się w nim empatia. Zrozumienie wagi tematu. Uczucie, że to nauka radzenia sobie z życiem i śmiercią. Ze sobą i tymi, którzy chcą pomóc, a przecież sami potrzebują pomocy. Spektakl przepracowuje relacje międzyludzkie w sposób bardzo solidny, konkretny, jasny. Konsekwentny i wiarygodny. Taki, który nie wymaga przedzierania się przez złożoność formy, uogólnienie metafory, zawiłości narracji. To zasługa konwencji sztuki, reżyserii, wybornej gry aktorskiej. A mamy do czynienia z solidną, tradycyjną dramaturgią, mistrzowską klasą Stanisławy Celińskiej. Z sukcesem towarzyszącej jej Lucyną Malec.

Tak, przebywanie ze Stanisławą Celińską w teatrze to przeżycie wyjątkowe. Aktorka potrafi sprawić, że się jej wierzy i traktuje jej kreacje poważnie. Bo gwarantują dotykanie istoty rzeczy, odkrywanie i przeżywanie prawdy w sposób łagodny, naturalny, czuły, oczywisty, z glejtem rzetelności, lekkości, ufności w to, co sztuka aktorska wyzwala, co sobą niesie. Odnieść można po prostu wrażenie, że obcuje się nie z bohaterem wykreowanym, a tak przecież jest, a prawdziwym człowiekiem, którego spotyka się a on daje siebie, opowiada swoją historię. I nie da się zignorować. Bez dystansu, bo znika wszystko, co nieważne, co dzieli. Przybliża się więc do niego, na ile jest to możliwe. Wnika do jaźni, mości sobie miejsce i zostaje na zawsze. Staje się punktem odniesienia, wzorem, przykładem, bliską osobą, jakiej w realu brakuje z różnych przyczyn, z różnych względów.

Tym razem Grace Stanisławy Celińskiej uczy pokory wobec życia, daje siłę, by o nie walczyć ale i potrafić z tej walki zrezygnować. Każe je szanować, doceniać to, co się ma. Oswaja lęk przed śmiercią. Uczy pogody ducha, akceptacji losu. Mówi, że życie i osobowość każdej osoby ma znaczenie. Zawsze ma czym obdarowywać świat, ludzi. Wystarczy, gdy się człowiek zastanowi, ukierunkuje swą miłość, czucie, uwagę. Ale nie wystarcza umieć dawać, należy potrafić również brać. Wzajemność ma olbrzymie znaczenie. Czasem decydujące. Samotność to naturalny stan. Podobnie jak śmierć po życiu. Wszystko w sposób nieunikniony przemija. Każde szczęście. Każda radość. A więc i każdy, nawet najbardziej zabójczy ból. Po spotkaniu z Grace Stanisławy Celińskiej widz wychodzi z teatru wzmocniony, z ufnością patrzy w przyszłość. Mam nadzieję, że zastanawia się, co może w swym życiu zmienić, by pozytywnie wpłynąć na życie innych, nawet nie znanych mu ludzi. Co od siebie może dać, co winien przyjąć. By być wdzięcznym za kolejny szczęśliwy dzień. Póki czuje, kocha. Póki żyje.



GRACE I GLORIA Tom Ziegler

Tłumaczenie: Jacek Kaduczak
Reżyseria: Bogdan Augustyniak
Muzyka: Jerzy Satanowski
Scenografia: Jerzy Rudzki
Producent: Joanna Cywińska
Obsada:
Stanisława Celińska i Lucyna Malec
 

niedziela, 11 sierpnia 2024

NA PIERWSZY RZUT OKA TEATR POLONIA

Monodram  Susie Miller NA PIERWSZY RZUT OKA wyprodukowany przez Teatr POLONIA, perfekcyjnie wyreżyserowany przez Adama Sajnuka, bo precyzyjnie buduje dramatyczną narrację, jest pasjonującym teatralnym thrillerem. To bez wątpienia majstersztyk aktorski Marii Seweryn tworzącej na scenie w rygorze dyscypliny i kontroli bardzo interesującą postać, Tessę Menslet. Sztuka o ofiarach gwałtu i sądach, które poprzez kodeksy, procedury starają się bezstronnie, rzeczowo, wnikliwie zbadać okoliczności przestępstw, by móc dotrzeć do prawdy i sprawiedliwie rozstrzygać o winie i karze jest bardzo interesująco napisana, ale jej wyreżyserowanie i zagranie stanowi nie lada  wyzwanie. Wymaga doskonałego warsztatu, kondycji i samokontroli w konsekwentnym, spójnym, wiarygodnym prowadzeniu roli.

Ujęcie tematu przemocy seksualnej w sztuce w połączeniu ze sposobem jej przedstawienia w obrazie scenicznym konfrontuje tu zimną kalkulację skodyfikowanego prawa z żywiołem emocji i uczuć ofiary, nawet tej najlepiej przygotowanej do obrony. Aktorka podjęła się bardzo trudnego i ambitnego zadania. W sposób głęboko poruszający pokazała bezsilność systemu prawnego wobec emocjonalnego splątania ofiary gwałtu gdy o wyroku oprócz twardej, niewzruszalnej litery prawa decydują koneksje, układy, wpływy rodziny sprawcy (patriarchatu). W takich warunkach nie ma szans odkryć w sądzie całej prawdy, trudno wydać sprawiedliwy wyrok, bo procedury sądowe, metody zbierania dowodów, kolejne przesłuchania są dla ofiary upokarzające, wstydliwe i bolesne. Zmuszają ją do przeżywania tego, co się stało po wielokroć, co dowodzi też bezduszności procesu dochodzenia do prawdy, której udowodnienie leży po stronie poszkodowanej. Zgwałcona osoba nie jest w stanie  jasno myśleć, by móc skutecznie się bronić. Nawet jeśli zna, jak Tessa, prawo, wszelkie aspekty sprawy, jest ekspertem w procesowych sztuczkach. 

Na początku spektaklu Maria Seweryn przedstawia nam Tessę jako kobietę pełną energii, pasji, werwy przekonująco i profesjonalnie wyjaśniającą, że tylko system prawny jest w stanie doprowadzić do wyjaśnienia, co się naprawdę wydarzyło i tylko on może badać, oceniać, wydawać wyroki i karać, gdyż robi to w sposób metodyczny, skodyfikowany, pozbawiony emocji (lepszego sposobu nie wymyślono)-reprezentuje więc postawę osoby, która bardzo szczegółowo wyjaśnia, jak to w praktyce wygląda, szeroko informuje o metodach przesłuchiwania ofiar gwałtu. Nie ma wątpliwości, że Tessa zna się na tym, o czym mówi. Pełna siły, zapału, determinacji jest dumna z siebie, wie jak daleko zaszła dzięki zdolnościom i ciężkiej pracy, inteligencji i talentowi. Pochodzi przecież z biednej rodziny. Nie ukończyła renomowanej szkoły, mimo to osiągała w niej świetne wyniki, studiowała prawo, walczyła o swoją pozycję z konkurencją, pracuje w najlepszej prawniczej kancelarii, wygrywa procesy, a przy tym opiekuje się matką i bratem nieudacznikiem, odwiedza ich i utrzymuje. Jest więc nie tylko doskonałym fachowcem, w zawodzie, który wykonuje, ale i czułą córką i wyrozumiałą siostrą-dobrym człowiekiem, który nie wstydzi się swoich korzeni, choć doskonale wie, co znaczy dobre pochodzenie, szczególnie w jej kraju. 

Tessa zmienia się, gdy to ona staje się ofiarą gwałtu. Maria Seweryn opowiada o przestępstwie, jakby jej bohaterka przeprowadzała autoterapię czy osobiste śledztwo na własnym przypadku, by do końca zbadać, jak trauma gwałtu wpływa na jej działanie i emocje, jak to jest gdy się jest w sądzie po drugiej stronie. Jakby nie wierzyła, że zło się dokonało i diametralnie ją zmieniło. Okoliczności, kontekst, sam gwałt i to, co się potem wydarzyło doprowadziło do przełomu. Odwróciło perspektywę Tessy, bo uświadomiło jej stan psychiczny ofiary przemocy i nie tylko jej bezsilność wobec cierpienia ale i systemu prawnego, który stosując swoje procedury po wielokroć ją gwałci, tylko w inny, bardziej wyrafinowanie okrutny sposób. Bo publicznie obnaża(ofiara mówi o sobie, ujawnia intymne fakty, osobiste odczucia, wstydliwe zdarzenia), atakuje(kwestionujące jej prawdomówność pytania, sugerowane niewłaściwe zachowania, prowokacyjne przypuszczenia), zmusza(w sądzie musi mówić prawdę, tylko prawdę). A mimo to Tessa, wiedząc o tym, co ją czeka, ujawnia przestępstwo. I czyni to ostatecznie nie po to, by się zemścić czy doprowadzić do autodestrukcji. Robi to dla siebie. Mogłaby milczeć ale podejmuje walkę. Robi to, co według niej musi zrobić. Obnaża przy okazji słabość systemu prawnego, który jest krzywdzący i niesprawiedliwy dla ofiary. Stworzony przez patriarchat, tylko jemu służy.  Jeśli jest niedoskonały i zawodzi, należy go zmienić. Nie ma innej drogi. Maria Seweryn potrafi swoją grą przeprowadzić skomplikowany dowód na to, że zrozumienie stanu psychicznego ofiary przemocy seksualnej przez system prawny bez głębokiej, osłonowej empatii,  jest niemożliwy. Nie wystarczy "prima facie", co znaczy wstępne badanie w sądzie, w którym zeznaje tylko ofiara przemocy seksualnej, by uzyskać wystarczające dowody winy.

Sztuka opiera się więc na pomyśle zmiany perspektywy przedstawienia sytuacji  młodej kobiety, kompetentnej prawniczki, błyskotliwej adwokatki osób oskarżonych o gwałt, która sama staje wobec sytuacji, gdy jest ofiarą przemocy seksualnej. Prowadzi nas do puenty trudnej do zrozumienia i zaakceptowania. Pozwala przeżyć życiowy dramat Tessy, która poniosła osobistą i zawodową klęskę - w oczach świata, a zwycięstwo, bo była na tyle silna(zgłosiła gwałt) i wierna sobie i temu, w co wierzyła, bez względu na konsekwencje- w oczach jej wewnętrznego ja. Mówi o tym, że nic nie jest on w stanie uchronić człowieka przed popełnianiem błędów, nawet jeśli jest doskonale przygotowany do wykonywanego zawodu, do życia, a ich konsekwencje na zawsze mogą pozostać stygmatem traumy. Po przegranym procesie Tessa wraca do matki, do punktu wyjścia. Do życia, od którego uciekała. Teraz zacznie nowy etap ale będzie już zupełnie inną osobą. Na początku swojej drogi była ambitną, zdolną, pragnącą wyrwać się z biedy i zrobić karierę dziewczyną,  której opoką było prawo, a inteligencja i determinacja orężem. Na końcu złamana, zawiedziona(prawem, ludźmi, sobą) stała się skrzywdzoną kobietą, która wie, że jednostka jest bezbronna, słaba, skazana na przegraną gdy rządzą nią uruchomione przez sprawcę przemocy emocje. To powinno nauczyć każdego ostrożności w ocenie innych ludzi, szczególnie ofiar przemocy, skłonić do przyznania, że kondycji psychicznej do końca nikt nie jest w stanie poznać. Nawet osobista perspektywa, gdy wiedza wynika z bezpośredniego doświadczenia, nie gwarantuje ustalenia istoty tego, co się naprawdę wydarzyło. Bohaterka sztuki testuje samą siebie. Sprawdza to, w co dotąd szczerze, głęboko wierzyła. Czemu poświęciła swoje życie. 

Zmiana perspektywy narracji Tessy, trzeba przyznać, że zainscenizowana genialnie(minimalistyczna, ograniczona do sugestii uruchamiającej wyobraźnię scenografia Katarzyny Adamczyk, kostiumy Tomasza Ossolińskiego podkreślające charakterystyki postaci prawniczki/ofiary przemocy/córki, wykonywana na żywo przez Marcina Jahra/Grzegorza Poliszka muzyka Michała Lamży wzmacniająca dramaturgię), zagrana jest po mistrzowsku. Bo, proszę państwa, Maria Seweryn wymiata. W dwugodzinnym intensywnym, gęstym, energetycznym występie nie tylko opisuje, charakteryzuje, przedstawia, ale wchodzi w rolę każdej osoby, która się pojawia w historii o tym, jak to jest patrzeć i oceniać a nawet "rozgrywać" ofiarę gwałtu podczas publicznego przesłuchania w sądzie (chłodne, merytoryczne spojrzenie z zewnątrz-z punktu widzenia prawa czy osoby fizycznej) a co się czuje, gdy jest się nią naprawdę(chaos mentalny zaburzający trzeźwość procesu podejmowania decyzji, generujący błędy). Przemiana jest porażająca. Odkrywanie prawdy o tych dwóch skrajnie różnych stanach świadomości- emocjonalnym i prawnym, wewnętrznym i zewnętrznym- przez tę samą osobę staje się fascynującym aktem poznawczym, mocnym przeżyciem, ważnym doświadczeniem. Ekscytującą przygodą, zarówno intelektualną, jak i artystyczną.  


NA PIERWSZY RZUT OKA  SUZIE MILLER

Reżyseria: Adam Sajnuk
Przekład: Klaudyna Rozhin
Scenografia: Katarzyna Adamczyk
Kostiumy: Tomasz Ossoliński
Muzyka: Michał Lamża
Asystentka ds. scenografii: Małgorzata Domańska
Projekcje wideo: Paweł Nowicki
Realizacja światła: Adam Szadkowski
Realizacja dźwięku: Michał Cacko
Producent wykonawczy: Rafał Rossa
Asystentka producenta wykonawczego: Karolina Potok

Obsada:
Maria Seweryn oraz Marcin Jahr/Grzegorz Poliszak (perkusja)

Fot. Katarzyna Kural-Sadowska/mat. Teatru Polonia

sobota, 3 sierpnia 2024

SKOK WZWYŻ TEATR DRAMATYCZNY W WARSZAWIE

 

Któż nie marzy o tym, by oderwać się od ziemi, od trosk, porażek, upadków i poszybować w lepsze życie? Spektakl SKOK WZWYŻ Teatru Dramatycznego w Warszawie dowodzi z przedstawionych prawdziwych historii Hanki i Ewy, że ci, którzy dostrzegają szansę zmiany.  Jeśli nie dla siebie, bo ponieśli klęskę, to dla swoich dzieci. By miały łatwiejszy start, by nie powtórzyły błędów rodziców, by wiedziały, że talent to nie wszystko, bo ważny jest też charakter, który można hartować jak stal. I że trzeba być gotowym, by wykorzystywać okazję jaką daje los, bo wiadomo, że szczęście na pstrym koniu jeździ- przemyka niepostrzeżenie lub nie pojawia się wcale.

Wojtek Rodak, reżyser spektaklu, wraz z Szymonem Adamczakiem, autorem scenariusza i dramaturgiem, opierając się na powieści Macieja Jakubowiaka HANKA.OPOWIEŚĆ O AWANSIE i wykorzystując fragmenty historii Ewy Błasiak, która wystąpiła w tym projekcie, choć nie jest aktorką profesjonalną, stworzyli teatralny obraz o tym, że awans społeczny, nawet ten cichy, niepozorny, osobisty jest możliwy, podobnie jak spełnienie marzeń. Połączenie losów Hanki i Ewy, które się nie znały, i nawiązanie do życiorysu babci autora w znaczący sposób uwiarygodniło obraz kobiet, których życie nie oszczędzało. Ich próby zmiany stereotypu córki, matki, żony, który formatował a priori ich status społeczny, napotykały na wiele przeszkód. Płeć żeńska musiała podporządkować się patriarchatowi i dlatego awans oraz związana z nim wolność w decydowaniu o sobie, wydawały się niemożliwe. Brak właściwego wykształcenia, zabezpieczenia finansowego, określonej pozycji społecznej, samoświadomości (zwłaszcza w młodym wieku), szerokiego dostępu do informacji, nowoczesnego szkolenia zawodowego, małżeństwo i wychowywanie dzieci ograniczały rozwój i sukcesy kobiet. Szczęście sprzyjało tylko nielicznym. Czasem talent, na przykład talent sportowy Hanki, był tym światełkiem w mroku, impulsem, który mógł spowodować przełom w jej życiu. 

Bohaterowie spektaklu starają się przezwyciężyć ograniczenia, ale nie każda próba, jak to w życiu bywa, kończyła się sukcesem. Częściej- bardziej lub mniej spektakularnym upadkiem. Jednak nie poddawali się. W sztafecie pokoleń każda kolejna generacja osiągała więcej niż poprzednia. Babcia ukończyła dwie klasy, matka zdała za drugim razem maturę a jej syn obronił doktorat i pisał książki. Każdy miał coraz większe aspiracje, ambicje i możliwości, by wykorzystać swoją szansę, by zrealizować choćby minimalny plan.  Los każdej z tych osób dowodzi, że zawsze należy mieć nadzieję, przepracowywać upadki, by się z nich podnosić i móc walczyć dalej, cieszyć się najmniejszym sukcesem, bo z osobistego punktu widzenia ma on często wymiar olimpijski. Dziedzictwo nie zamyka się tylko w ich historii ale dotyka też współczesności, rodzi nadzieję, że zaowocuje w przyszłości.

Dlatego scenografia Zuzy Galińskiej to sala gimnastyczna- z zapleczem, z różnymi przyrządami do ćwiczeń, z bieżnią,  ale i miękkimi materacami, by upadek nie zniechęcał, nie był zbyt bolesny. Aktorzy i widzowie stanowią naturalną jedność. Znajdują się właściwie w metaforycznym świecie, w którym wszyscy się uczą, ćwiczą, sprawdzają. Poznają własne możliwości, talenty, a  także ograniczenia, które chcą przekraczać. Dlatego aktorzy są w nieustannym ruchu, cały czas ćwiczą, próbują osiągać coraz lepsze wyniki. Sport testuje ale i hartuje. Uodparnia. Niemałą rolę w sukcesie czytelności tego przesłania spektaklu odgrywa więc choreografia Agnieszki Kryst. Układy ruchowe są mocniejsze od słów, szczególnie ćwiczenia, biegi, skoki wzwyż Hanki i jej syna(ważna, mocna scena), itd. Przejmujący jest epizod depresji Hanki, grany na stosie materacy-kanapie przez Ewę Błasiak. Stapiają się w nim obie, pokazując bezsilność, załamanie, cierpienie.  Kryzys, z którego Hanka się nie podniosła, a Ewa odbiła spokojnie wzlatując wzwyż(skończyła studia, obroniła doktorat, spełniła marzenie występując w tej teatralnej sztuce). Hanka spełniła się jako sportowiec o niewykorzystanym w pełni potencjale(skakała wzwyż przez 15 lat), wychowała i wykształciła dzieci ale spektakularnego sukcesu nie osiągnęła. Zarówno Hanka, jak i Ewa stają się w tym kontekście archetypem kobiety, która nie może liczyć na niczyją pomoc (ani matki czy ojca, ani organizacji sportowej, ani męża) a wie, że ma talent, by osiągnąć wiele-pchnąć swój świat do przodu, ku lepszej przyszłości. 

W gruncie rzeczy spektakl dotyczy okoliczności, ograniczeń i możliwości awansu społecznego. Jest aktem dziękczynnym wobec najbliższych, którzy ciężką pracą, wyrzeczeniami wspierają zapał swoich dzieci, by miały życie  lepsze niż ich. Jedni motywowali, dyscyplinowali je, by nie ustawały w wysiłkach mających doprowadzić do sukcesu(jak Hanka syna podczas obierania ziemniaków), inni chcieli, by wchodziły w wypracowane przez przeszłe pokolenia koleiny (jak matka Hanki, gdy chce ją uczyć gotowania, by została w domu, bo tu jest miejsce kobiety). 

Ze spektaklu wychodzi się z poczuciem, że marzenia o lepszym życiu ostatecznie mogą się spełnić. Ważne jest, by się nie poddawać,  by wykorzystywać każdą szansę, która przybliża do celu. Tak naprawdę chodzi o przezwyciężanie trudności, o znajdowanie siły, by móc podnieść się po każdej porażce i bez względu na wszystko próbować dalej. I nie ma tu mowy o wyniku olimpijskim, ale nawet o najmniejszym postępie, który ma wymiar osobistego zwycięstwa. Takie historie jak Hanki i Ewy znane są każdemu. Sztafeta nigdy się nie kończy, bo może człowiek nie lubi walczyć, za to pragnie zwyciężać. Tęskni za tym mocno uzależniającym poczuciem satysfakcji, że się udało. Że można więcej, lepiej, wyżej. Jak Dedala lot ku słońcu. 

Opowieść sceniczna, choć uporządkowana chronologicznie i logicznie za sprawą dobrze napisanego scenariusza i ciekawej dramaturgii Szymona Adamczaka, mocno osadzona w kontekstach historycznych dzięki kostiumom Rafała Domagały, sprawnie zagrana z wyróżniającą się Martą Ojrzyńską i znaczącą obecnością Ewy Błasiak jest chropowata, gorzka, trudna. Zadaje podskórnie wiele bólu, ma smak rozczarowania, daje niekomfortowe poczucie zawodu, niespełnienia, splątania. Niedosytu. Odnosi się wrażenie, że wszystko poszło nie tak lub wydarzyło się za późno, a bohaterki, choć mogły, nie osiągnęły tego, czego pragnęły we właściwym wymiarze i czasie. Można powiedzieć, że to samo życie naznaczone znojem wykuwania niezależności i walką o siebie i dzieci.  Bez spektakularnych uniesień, doznań, wzlotów. Może ma więc sens podsumowująca życie matki perspektywa syna? Wiele wnosi. Pokazuje, że warto zanurkować głęboko w przeszłość najbliższych, by móc odbić się i wysoko skoczyć wzwyż. Docenić ich wysiłek, troskę i miłość. Poczuć czułą bliskość. Poświęcenie. Ale proszę przekonać się osobiście. Teatr czeka. Powodzenia.:)


SKOK WZWYŻ


Reżyseria: Wojtek Rodak
Scenariusz i dramaturgia: Szymon Adamczak
Choreografia: Agnieszka Kryst
Scenografia: Zuza Golińska
Współpraca scenograficzna: Gosia Machaj
Kostiumy: Rafał Domagała
Dźwięk: Justyna Stasiowska
Reżyseria światła: Jacqueline Sobiczewski
Asystentka kostiumografa: Alicja Konarska
Inspicjent/sufler: Radosław Duda
Kierowniczki produkcji: Małgorzata Basińska, Olga Stefańska

Obsada:

Waldemar Barwiński
Marta Ojrzyńska
Helena Urbańska
Marcin Wojciechowski
Ewa Błasiak (gościnnie)

Fot. Karolina Jóźwiak