poniedziałek, 17 sierpnia 2015
ROSYJSKI KONTRAKT SCENA PRZODOWNIK
Kto nie chciałby poznać, poczuć, doświadczyć Rosji wczoraj, które kształtowało ją na dziś? ROSYJSKI KONTRAKT, sztuka będąca adaptacją opowiadania EPIFAŃSKIE ŚLUZY Andrieja Płatonowa umożliwia to w teatrze. Relacja miarodajna, bo przeprowadzona okiem wiarygodnego świadka. Nadal aktualna, bo rozpoznajemy w niej Rosję współczesną. Ciekawa, bo jest to doświadczanie na własnej skórze rzeczywistości wschodu przez mentalność zachodu gdyż to Brytyjczyk zgadza się na pracę w Rosji z Rosjanami.
Bohater podpisuje i stara się zrealizować kontrakt. Znakomity, wymarzony, wyśniony. Dla niego to wyzwanie. Wielka szansa umożliwiająca realizację marzeń. Wykonanie i wdrożenie wspaniałego projektu za niewyobrażalnie duże pieniądze. Sprawdzenie się. Przeżycie przygody. Odkrywanie świata. Poznanie ludzi i kraju -ROSJAN i ROSJI- zjawiska mentalnie sobie nieznanego. Nieodgadnionego. Co budzi w nim i podsyca żyłkę odkrywcy, zdobywcy, podróżnika. Mającego wpływ na losy obcego mu kraju, ba, nawet świata. Bo jego praca ma wpłynąć na zmianę życia mieszkańców. Połączy kontynenty. Ucywilizuje i rozwinie dzikie, niedostępne, odległe od przemysłu tereny. Otworzy nowe możliwości. Włączy Rosję w krwiobieg świata. Cywilizowanego świata.
Kto mógłby się temu oprzeć? Kto by chciał zrezygnować z tak intratnego kontraktu? Zwłaszcza gdy jest się młodym, ambitnym mężczyzną. Świetnie wykształconym, pewnym siebie inżynierem. Pełnym pomysłów, projektów, planów człowiekiem. Mającym o sobie wysokie mniemanie. Nie znającym lęku. Potrafiącym zaryzykować.
Nic dziwnego, że bohater podejmuje wyzwanie i zostawia wszystko za sobą. Porzuca ojczyznę, swoje dotychczasowe życie, rodzinę, młodą, kochającą i kochaną narzeczoną, cały swój cywilizowany oswojony wspaniały świat. To takie męskie. To takie niezwykłe. Fascynujące. Stymulujące. Jedyna w swoim rodzaju obietnica przeżycia wyjątkowego, doświadczania niezwykłego. To naturalne, że się zgadza. I cieszy.
Gdyby tylko wiedział, że to będzie igranie jednostki z kolosem. Samotna walka ze złożonym żywiołem natury, ludzi, systemu, specyfiką kraju. Współpraca z gigantem na glinianych nogach. Mimo wiary w siebie, jak się okaże, gdy będzie już na wszystko za późno, zabraknie przygotowania do skutecznej pracy. Inżynier dał się złapać w zasadzkę własnej mentalności. Oceniał, pracował, myślał jak człowiek zachodu, nie poznawszy dogłębnie wcześniej specyfiki pracy, myślenia człowieka wschodu. Tradycji, historii, mentalności, specyfiki Rosji. Zauroczony możliwościami, zaślepiony pięknem, rozległością kraju napotkał trudności, jakich w ogóle nie przewidział.
Podobnie jest i dziś. Choć oczywiście inaczej. Zachód nie docenia Rosji, jej ambicji, aspiracji, mentalności, szaleństwa, dumy. Nie rozumie jej historii. Nakręca się własnym wyobrażeniem, wybiórczą wiedzą, ograniczonym doświadczeniem własnym. Ocenia według swoich kryteriów , systemu wartości. Dostrzega same plusy. Podkreśla egzotykę, odrębność, wyjątkowość, potencjał Rosji pomijając ciemną stronę życia, bagatelizując niebezpieczeństwa, przemilczając błędy i wypaczenia. Zafascynowany jej tajemniczością, kulturą, historią, polityką, ideami, możliwościami, przestrzenią, różnorodnością brnie zawsze w ślepy zaułek zauroczenia, emocji, które pozbawiają racjonalne myślenie obywatela zachodu rozsądku, ostrożności, dystansu. Paradoksalnie!! A gdy się zaangażuje, zawsze jest na ratunek za późno. Bohatera też zgubiła natura ćmy podążająca ślepo, ufnie, z nadzieją ku światłu. Tak i nas to dotyczy, mimo kumulacji historycznych faktów, doświadczeń, ostrzeżeń /last minute przykład: Francuzi swój wyśniony, boski, cud marzenie rosyjski kontrakt na produkcję i dostawę Mistrali stracili, ale, ale wycofali się i gigantyczne pieniądze wpłacone przez Rosję zwrócili/.
Spektakl jest kameralny, skromny ale ujmujący, z pomysłem. Równo, powściągliwie zagrany. Zręcznie wykorzystujący kostium i scenograficzny skrót, wideo i ruch sceniczny, by pokazać łączność pomiędzy dawniej i dziś, jakby czas nie miał znaczenia, unieważniając odległość pomiędzy Brytanią a Rosją, jakby dystans nigdy nie istniał, bo był niezauważalnie ignorowany. Oparty na faktach tekst opowiada historię prawdziwą, właściwie szerzej nieznaną. To jej atut. Nie epatuje, nie dramatyzuje. Właściwie się snuje. Konsekwentnie ilustruje, opowiada, relacjonuje. Przeplata osobiste z wielką polityką. Pięknie przedstawia wątek narzeczonych. Pozwala poczuć to napięcie, które zawsze jest obecne pomiędzy Rosją a resztą świata. Przybliża do zrozumienia dzisiejszych konfliktów, różnic cywilizacyjnych, psychologicznych, mentalnych. Obie strony mają sobie wiele do zaoferowania ale nie ma nadal porozumienia. Budowanie kończy się klęską. Jak w sztuce. Rosja nie liczy się z życiem jednostki, bez względu na to, kim jest, skąd pochodzi. Realizuje swoją politykę. Wprowadza swój plan. Osiąga własne cele. Bez względu na koszty. I uchodzi jej to bezkarnie. Naród Rosję kocha, uwielbia bezkrytycznie przywódcę/w sztuce Piotra Wielkiego/, zadowala się tym, co ma. I boi się. I cierpi. Cierpi i wynosi swoich ciemiężycieli. Uważa, że tak musi być.
Nadal Rosji nie rozumiemy. Tej mieszanki miłości i nienawiści. Szaleństwa i konsekwencji. Jej sprzeczności nas fascynują i przerażają. Jej możliwości nas przyciągają. To jakieś wydumane, butne poczucie wyższości, postawa konkwistadora, nie pozwala nam traktować jej poważnie, ostrożnie, dyplomatycznie. Jest błyskotką, zabawką, wielką obietnicą, która upokorzona, pomijana, niedoceniana, podnosi łeb hydry i robi swoje. Bezwzględnie, metodycznie, skutecznie. Mimo wewnętrznego bałaganu, zakłamania, zastraszania. A może właśnie dlatego. Ale przekonajcie się sami. Na początek w teatrze. Poprzez sztukę. Delikatną, subtelną, lekką. Powodzenia:)
ROSYJSKI KONTRAKT ANDRIEJ PŁATONOW
Reżyseria: Krzysztof Rekowski
Przekład: Seweryn Pollak
Scenografia i kostiumy: Jan Kozikowski
Muzyka: Marcin Mirowski
Projekcje i video: Emilia Sadowska
Kierownik Produkcji/Inspicjent: Natalia Mołodowiec
OBSADA:
Bertrand Perry: Oskar Hamerski (aktor Teatru Narodowego)
Mary Carborund: Agnieszka Roszkowska/Kinga Suchan
Piotr Aleksjejewicz Car Wszechrosji/ głos kata: Marcin Sztabiński
Karl Bergen: Krzysztof Ogłoza
Peter Forch: Krzysztof Brzazgoń
Ksenia Tarasowna Radionowa: Magdalena Smalara
Wojewoda Epifański: Tomasz Budyta
piątek, 14 sierpnia 2015
SAMOLOT DO LONDYNU KOBRA
Jest czwartek i mamy kolejną fascynującą kryminalną zagadkę tego upalnego lata do rozwiązania. Lot z Johannesburga do Londynu. Pasażerowie czekając na odlot poznają się, rozmawiają. Na pokładzie samolotu dochodzi do zbrodni. W poszukiwaniu mordercy konkurujemy z jednym z pasażerów lotu, Joe Alexem, ekspertem Scotland Yardu, który natychmiast wszczyna śledztwo.
Ale to bardzo trudny przeciwnik. Ma pamięć absolutną, spostrzegawczość genialną, wyczucie trafiające w punkt, intuicję błyskotliwą, wiedzę porażającą, instynkt utalentowanego tropiciela. Joe Alex, jak Sherlock Holmes, jest genialny. Zanim samolot wyląduje, znajduje mordercę. Imponująca, spektakularna, perfekcyjna robota śledcza! Jak się okazało już na lotnisku obserwuje i zapamiętuje najdrobniejsze detale, zdarzenia, gesty, informacje, zjawiska niestandardowe, szczególne, wyjątkowe. Analizując jego dedukcję, odnosi się wrażenie, że cały czas zbiera, selekcjonuje, przechowuje wszystkie dane, które a priori będą mu potrzebne do rozwiązania nie zaistniałej jeszcze zbrodni, nie dokonanego jeszcze przestępstwa. Na zaś, na wyrost, na wszelki wypadek. I to się bardzo przydaje.
W momencie wykrycia zbrodni Joe Alex był gotowy. Miał precyzyjny plan. Działał sprawnie, pewnie, celnie. Automatycznie. Jego śledztwo prowadziło prosto do celu: eliminacji podejrzanych, wytypowania sprawcy. Nie popełnił żadnego błędu. Nie zawahał się, nie zabrnął w ślepy zaułek. Głośno wykładał logikę tej zbrodni. Metodycznie, przejrzyście. Angażując w śledztwo, przesłuchując po kolei wszystkich przy pozostałych uczestnikach lotu. Otwarcie snuł przypuszczenia, które od razu okazywały się trafne. Aż strach bierze, że ten ekspert mógłby istnieć naprawdę. Każda sprawa kryminalna byłaby pieczołowicie natychmiast rozwiązywana, każda zbrodnia jasno wyjaśniona a motywy przestępców wykryte, dowody niezbite zabezpieczone. Joe Alex jest nie tylko ekspertem Scotland Yardu, on jest samą sprawiedliwością. Jej wymiarem. Choć jest wielu podejrzanych z oczywistą możliwą motywacją/np.:żona, która nienawidzi męża, wrobiony przez ofiarę w kradzież diamentów były współpracownik, który właśnie wyszedł z więzienia po odbyciu kary/ znajduje prawdziwego mordercę, sprawia, że ten się przyznaje. Ogłasza wyrok a nawet adekwatną do zbrodniczego czynu karę. Morderca sam sobie ją wymierza po jego słowach:"Nie lubię gdy młode kobiety zabijają dla pieniędzy a potem giną na szubienicy". Sądy, adwokaci, prokuratorzy nie mają już więc nic do roboty. Sprawa zakończona.
Ale to bardzo trudny przeciwnik. Ma pamięć absolutną, spostrzegawczość genialną, wyczucie trafiające w punkt, intuicję błyskotliwą, wiedzę porażającą, instynkt utalentowanego tropiciela. Joe Alex, jak Sherlock Holmes, jest genialny. Zanim samolot wyląduje, znajduje mordercę. Imponująca, spektakularna, perfekcyjna robota śledcza! Jak się okazało już na lotnisku obserwuje i zapamiętuje najdrobniejsze detale, zdarzenia, gesty, informacje, zjawiska niestandardowe, szczególne, wyjątkowe. Analizując jego dedukcję, odnosi się wrażenie, że cały czas zbiera, selekcjonuje, przechowuje wszystkie dane, które a priori będą mu potrzebne do rozwiązania nie zaistniałej jeszcze zbrodni, nie dokonanego jeszcze przestępstwa. Na zaś, na wyrost, na wszelki wypadek. I to się bardzo przydaje.
W momencie wykrycia zbrodni Joe Alex był gotowy. Miał precyzyjny plan. Działał sprawnie, pewnie, celnie. Automatycznie. Jego śledztwo prowadziło prosto do celu: eliminacji podejrzanych, wytypowania sprawcy. Nie popełnił żadnego błędu. Nie zawahał się, nie zabrnął w ślepy zaułek. Głośno wykładał logikę tej zbrodni. Metodycznie, przejrzyście. Angażując w śledztwo, przesłuchując po kolei wszystkich przy pozostałych uczestnikach lotu. Otwarcie snuł przypuszczenia, które od razu okazywały się trafne. Aż strach bierze, że ten ekspert mógłby istnieć naprawdę. Każda sprawa kryminalna byłaby pieczołowicie natychmiast rozwiązywana, każda zbrodnia jasno wyjaśniona a motywy przestępców wykryte, dowody niezbite zabezpieczone. Joe Alex jest nie tylko ekspertem Scotland Yardu, on jest samą sprawiedliwością. Jej wymiarem. Choć jest wielu podejrzanych z oczywistą możliwą motywacją/np.:żona, która nienawidzi męża, wrobiony przez ofiarę w kradzież diamentów były współpracownik, który właśnie wyszedł z więzienia po odbyciu kary/ znajduje prawdziwego mordercę, sprawia, że ten się przyznaje. Ogłasza wyrok a nawet adekwatną do zbrodniczego czynu karę. Morderca sam sobie ją wymierza po jego słowach:"Nie lubię gdy młode kobiety zabijają dla pieniędzy a potem giną na szubienicy". Sądy, adwokaci, prokuratorzy nie mają już więc nic do roboty. Sprawa zakończona.
Obserwujemy wspaniałego, młodego Mariusza Dmochowskiego w roli detektywa. Igora Śmiałowskiego jako kapitana. Nie rozumiem tylko, jak mogli obsadzić uroczą, uprzejmą,
piękną Danutę Szaflarską w roli schwarz charakteru. Ale może właśnie dlatego, bo mogła się wydawać
najmniej podejrzewaną osobą. Jej żądza pieniędzy i zemsta na skąpym wspólniku jako motyw zbrodni i z premedytacją przeprowadzone brutalne morderstwo było w opozycji do takiej stewardesy jaką poznawaliśmy przed i w trakcie lotu. Doskonale wyszkolona, dbająca o pasażerów, uczynna, uprzejma. Ideał zewnętrznej poprawności przykrywający zimną, sprytną morderczynię.
A tak naprawdę ręka mordercy w męskiej rękawiczce z nożem, narzędziem zbrodni, na chwilę przed zadaniem śmiertelnego ciosu ofierze mnie
zmyliła. Choć właśnie dlatego powinna wskazywać na sprawcę kobietę. To była informacja gratis dla widza, bo Joe Alex o
tym nie mógł wiedzieć. Przespał sam moment zbrodni na siedzącym obok niego pasażerze. Nie mógł jej zapobiec. Jednak ostatecznie NOBODY`S PERFEKT.
PS. Ach te dymki papierosowe i ostre narzędzia na pokładzie samolotu! Dziś absolutnie zabronione!!
PS. Ach te dymki papierosowe i ostre narzędzia na pokładzie samolotu! Dziś absolutnie zabronione!!
SAMOLOT DO LONDYNU
Autor: Joe Alex (pseud.)
Reżyseria: Józef Słotwiński
Scenografia: Jerzy Gorazdowski
Obsada: Mariusz Dmochowski (Joe Alex), Stanisław Winczewski (Richard Knox), Jan Gorzkowski (George Borclay), Danuta Szaflarska (Stewardessa), Igor Śmiałowski (Kapitan), Zygmunt Kcprowski (Radiotelegrafista), Tadeusz Kosudarski (Jack Fighter), Czesław Roszkowski (Sam Hollow), Janina Niczewska (Agnes Knox), Alicja Świderska (Izabelle Linton), August Kowalczyk (Horacy Roberts), Stefan Brem (Celnik).
premiera 1964
czwartek, 13 sierpnia 2015
WSZYSCY MOI SYNOWIE FERENCY DRAMATYCZNY
WSZYSCY MOI SYNOWIE to spektakl klarowny wizualnie, jakby nakreślony w opozycji do odkrywanego na scenie mrocznego krajobrazu ludzkiego. Soczystość kolorów, naturalizm przyrody, solidność martwej natury: dominacja dorodnego dębu, potężnego drewnianego stołu -ołtarza w centrum, ku któremu jak na spowiedź, osąd zmierzają bohaterowie sztuki, ofiary błędnych wyborów jednego z nich, podkreślony jest konstelacją oświetlenia. Precyzyjnie przemyślana scenografia i perfekcyjnie wiarygodna konstrukcja sztuki oraz aktorstwo to atuty tego przedstawienia.
Rodzina, w przestrzeń której wkraczamy, to pozorna oaza spokoju. Złudny rewir miłości, prawdy, pracy. Ten dom to pozornie bezpieczne miejsce na ziemi. Już nie święte, piękne, niewinne, do którego chce się wracać, w którym chce się żyć. Naznaczone jest stygmatem zbrodni, oszustwa, kłamstwa, sprzeniewierzenia się przyjaźni, wyparcia się odpowiedzialności za życie ludzkie. Pozory maskują zaminowane pole walki o przetrwanie. Doświadczające bohaterów sztuki, ile można znieść w imię egoistycznej racji, w imię wierności i miłości, przyjaźni po fatalnej w skutkach decyzji głowy rodziny- przedsiębiorcy, właściciela, ojca, męża, przyjaciela w jednej osobie- dopuszczenia wadliwej partii części do samolotów w wyniku czego zginęli młodzi piloci na wojnie, wyparcia się za to winy a obciążenia nią współwłaściciela fabryki, przyjaciela. Po stracie syna, który zawsze pozostanie ukochanym, wypełniającym patriotyczny obowiązek służenia ojczyźnie dzieckiem. Po stracie narzeczonego, którego się kochało i wie o niewinności swego ojca, który odsiaduje za niedoszłego teścia wieloletnią karę. Po stracie brata, z poczuciem winy, że się przeżyło i kocha jego dziewczynę i chce się z nią ułożyć dalsze życie, bo i ona kocha, i pragnie tego samego.
Ojciec zaryzykował, licząc na przetrwanie w biznesie, z nadzieją, że to zapewni dalszy rozwój fabryce i zabezpieczy finansowo rodzinę i jego samego, zwłaszcza na starość. Przecież nikt po pięćdziesiątce nie otrzymuje drugiej szansy. Ojciec zaryzykował, nie licząc się z tym, jak zareagują jego synowie, na wieść o jego czynie. Był tak pewny siebie, prawa silniejszego, racji starszego! Zaryzykował myśląc, że sprawiedliwość można okpić, niewinność zafałszować, szacunek kupić, krzywdę zrekompensować. A o wybaczenie nie trzeba w ogóle prosić. Oszustwo się uda a kłamstwo zneutralizuje skutecznie raz na zawsze prawdę.
Pajęczyna zależności, utkana wskutek jednej błędnej decyzji, więzi i niszczy wszystkich, którzy się w jej obrębie znaleźli. Tak działa moc zła. Wystarczy raz przyzwolić, by zaistniało, a szerzy się i dotyka wszystkich. Nadzieja, że uda się przechytrzyć los, jest płonna, naiwna a nawet głupia ale mocno umotywowana naturą ludzką, gotowością do podejmowania ekstremalnego ryzyka, paraliżującym rozsądek strachem przed porażką w biznesie, lękiem przed biedą, chęcią zabezpieczenia przyszłości dzieciom, upadlającym tchórzostwem, wynikającym z pychy i próżności zamiarem przechytrzenia samego pana Boga, w którego tak mocno wierzy żona. Mąż zawodzi.
Spektakl zagrany jest zadowalająco. Z wybijającą się rolą krnąbrnego ojca Adama Ferencego, tworzącego patriarchalny związek ze wzruszającą, nieugiętą matką Haliny Łabonarskiej. Niezły jest Mateusz Weber. Satysfakcjonująca Martyna Kowalik. Ale nieznośnie amatorski i niewiarygodny Piotr Bulcewicz, zwłaszcza w porównaniu z obecnością na scenie Krzysztofa Szczepaniaka.
Wrażenie jest dobre. Spektakl daje nadzieję, że kolejna sztuka wyreżyserowana przez Wawrzyńca Kostrzewskiego będzie jeszcze lepsza. Bo ten dojrzewa ze spektaklu na spektakl. Rozwija się. Nabiera pewności. Szlifuje wyrazistość, prostotę stylu, pełnię charakterystyk postaci, jasność przekazu. Potrzebujemy poruszania i przepracowywania w teatrze nie tylko bezpiecznych zamkniętych tematów, dawno już przetrawionych, przepracowanych, zużytych. Niech sztuka nas naprawdę wzruszy, da do myślenia, dotknie. Powodzenia:)
WSZYSCY MOI SYNOWIE ARTHUR MILLER
przekład:Jacek Poniedziałek
reżyseria: Wawrzyniec Kostrzewski
scenografia i kostiumy: Aneta Suskiewicz
muzyka: Piotr Łabonarski
asystent reżysera: Julian Potrzebny
Obsada:
Joe Keller - Adam Ferency
Kate Keller - Halina Łabonarska
Chris Keller - Mateusz Weber
Anna Deever - Martyna Kowalik
George Deever - Piotr Bulcewicz
Bert - Krzysztof Szczepaniak
premiera 12.12.2014r.
środa, 12 sierpnia 2015
ZNAJOMEK Z FIESOLE TEATR TELEWIZJI
Na początku oglądania spektakl irytował mnie, drażnił. A
nawet odrzucał. Może to przez ten trwający zbyt długo upał. Nim znużenie, osłabienie.
Nie rozumiałam, nie śmiałam się. Nic,
kompletne nic w doborowej obsadzie. Jedynie ciekawość z trudem prowadziła mnie
przez ten absurd do końca.
Już tytuł ZNAJOMEK Z FIEDOLE informuje, że to krotochwila,
farsa przedwojenna. Ironiczna, z przymrużeniem
oka charakterystyka postaci i ich mentalności, stylu życia i planów biznesowych. Nie wiem czy to drobnomieszczaństwo
uzurpujące sobie prawo do inwestowania i
środowisko wiejskie, w każdym razie z
bożej łaski przedsiębiorcy próbujący znaleźć sponsora, inwestora, jelenia, bez
którego nie mogą ruszyć z miejsca ich nieistniejące, majaczące w zamyśle
wykoncypowane korporacje. Ci niewydarzeni
finansiści, nie mający w gruncie rzeczy zielonego pojęcia o działalności
biznesowej, kierujący się instynktem i chęcią szczerą robienia czegokolwiek,
wiedzą jedynie, że ważne są znajomości, koneksje, kapitały. Co tworzy mocno
karykaturalny obraz kreatywnej przedsiębiorczości, szczególnie w zderzeniu z altruistycznym przybyszem, znajomkiem tego towarzystwa z Fiedole, komiwojażerem, który „lansuje nowy towar: wdzięczność ludzką”i wprowadza w życie wyidealizowany kodeks moralny, honorowy,
system wartości, zasady postępowania
budujące niezłomną, dobroczynną postawę życiową, która zdaje się już na
pierwszy rzut oka nieprawdopodobna, niewiarygodna, dziwna. Ale to ona pozwala mu skutecznie, bez
przeszkód brylować w życiu na własnych, wydawać by się mogło absurdalnych
warunkach. Jego idea fix pomagania wszystkim, wspierania potrzebujących, niesienia
pomocy ubogim i obrona słabych, jak mu się zdaje pokrzywdzonych, będących w
opresji, doprowadzona jest także do
absurdu. Ale działa. Żebrak spotkany
w Fiedole. I to on jest skuteczny. Rozwija się i realizuje życiowo. Osiąga
swoje cele. W końcu zakochuje się i żeni. Mariaż nagiej, gołej, bezbronnej idei
z kapitałem uroczym, zmysłowym, pięknym.
Wszystkie perypetie, konfuzje, niespodzianki, wątki kończą
się oczywiście nieszkodliwie, a nawet szczęśliwie.
Nie krzywdzą nikogo. Nie obrażają, może jedynie obśmiewają skutecznie
chciejstwo niedoszłych przedsiębiorców i ekstremalną dobroczynność . Pokazane w
krzywym zwierciadle. Ujawniają dążenie ludzi nieprzygotowanych do podjęcia
działań, osiągania celów, o których nie mają zielonego pojęcia. Ich pretensje
do bycia kimś, kim w żadnej mierze być nie mogą. Ale człowiek to brzmi też
pociesznie, naiwnie, infantylnie a nawet głupio. Poczciwie, ufnie, znośnie,
ludzko. I nie ma tego dziwnego, co by mu na dobre nie wyszło.
Reszta jest żartem, zabawą sceniczną. Lekko zagraną, ale
solidnie, wiarygodnie, z klasą, dystansem. Z grubą pomadą ironii, afeku, humoru.
Ale to przecież Dziewoński, Kownacka, Wysocki,
Wawrzecki, Pietraszak, Klubowicz w komediowo-farsowej stylizacji. Czułym i
serdecznym dla granych bohaterów wydaniu. I gdyby tylko zmienić anturaż, wydałaby się ta
sztuka bardzo, bardzo współczesną farsą.
Nie tylko dla lat osiemdziesiątych, w których została wystawiona w
Teatrze Kwadrat, dziewięćdziesiątych, w których została zrealizowana dla
TT i dzisiejszych, gdy jest wyciągnięta z lamusa. Ale na naszą polską, ponadczasową, uniwersalną miarę. Wypisz, wymaluj.
Choć „tabaka w rogu to największe bogactwo tego kraju”,
Polski , a „w życiu najtrudniej zamyka się walizkę” i „Podręcznik dobrego tonu”
czyli dobrego zachowania, rozumiane jest jako dzieło muzyczne w domu Polaka, to jest skaza w tej naszej aspiracji wybicia
się poza zaścianek Europy, ponad przaśność, nieporadność goniącej za ogonem sukcesu biznesowego świata naiwną
ambicją, dziecięcą, niepodważalną niczym, przez nikogo wiarą, że altruistyczna
postawa, dobroczynność, wiara w swój dobry los i drugiego człowieka, to jedynie
możliwy, skuteczny sposób na życie, zrobienie kariery. Kipi w nas od zawsze życie,
energia, niezłomna chęć szczera, by coś zrobić ale to tylko słomiany zapał- nie
poparty solidną wiedzą i przygotowaniem, predyspozycjami- śmiesznego,
poczciwego, pracowitego straceńca. Ciągle w ruchu, podróży, poszukiwaniu swego
przeznaczenia. W pogoni za szczęściem.
********
"Gabriel Tender, znajomek z Fiesole, o którym tu będzie mowa, jest człowiekiem dobrym. Zużywam sporo swady i miejsca, na to, żeby wykazać, ilu sprytu i diabelskiej przebiegłości wymaga taka rola w życiu. Każdego durnia stać na złośliwy kawał, ale dobroć to bardzo trudne rzemiosło. Dlatego, też do produkcji uczynków dobrych, która może być zajęciem bardzo popłatnym, powinni się brać fachowcy, a nie dyletanci, amatorzy, moralności, puszczający w obieg tandetę i nieudolne falsyfikaty. Gabriel Tender jest w swoim zawodzie specjalistą". Tyle Bruno Winawer o bohaterze "Znajomka z Fiesole"
ZNAJOMEK Z FIESOLE
Autor: Bruno Winawer
Reżyseria: Edward Dziewoński
Realizacja tv: Barbara Borys-Damięcka
Scenografia: Jerzy Rudzki
Obsada: Paweł Wawrzecki (Moryś), Marta Klubowicz (Rara), Edward Dziewoński (Fryląd), Wojciech Wysocki (Tender), Gabriela Kownacka (Ellen), Wanda Majerówna (Nina), Leonard Pietraszak (Derka), Grzegorz Wons (Syfon), Anna Wojton (Tola – dziewczyna z dancingu), Małgorzata Leśniewska (Stefania), Henryk Łapiński, (Lokaj)
premiera 1990, na podstawie powieści z 1925r.
Bruno Winawer (1883-1944) komediopisarz, publicysta i fizyk. Debiutował humoreskami poetyckimi. W roku 1907 opublikował „Notatnik Szymona de Geldern", utwór utrzymany w stylu prozy młodopolskiej, przedstawiający pamiętnik uczonego i wędrownika. · Studiował fizykę w Heidelbergu i tam uzyskał stopień doktora nauk fizycznych w roku 1909. W latach następnych prac wał naukowo w Amsterdamie i we Frankfurcie nad Menem. W latach 1917- 1920 był asystentem na Politechnice Warszawskiej.
Publikował utwory z pogranicza science fiction i powieści obyczajowe („Ślepa latarka", 1922, „Doktor Przybram", 1924, „Dług honorowy", 1929) oraz obfitą publicystykę o charakterze popularnonaukowym (zbiory: „Tematy i wariacje", 1921, „Cichy alarm", 1924, „Trzysta milionów koni, 1930, „Bohater mechaniczny", 1931, „Tempo!'', 1932, „Nowa antena" , 1935, „Literaturę trzeba przewietrzyć", 1935 i „Ziemia w malignie", 1937).
http://www.teatrtelewizji.tvp.pl/spektakle/artykul/znajomek-z-fiesole_20959740/
Bruno Winawer (1883-1944) komediopisarz, publicysta i fizyk. Debiutował humoreskami poetyckimi. W roku 1907 opublikował „Notatnik Szymona de Geldern", utwór utrzymany w stylu prozy młodopolskiej, przedstawiający pamiętnik uczonego i wędrownika. · Studiował fizykę w Heidelbergu i tam uzyskał stopień doktora nauk fizycznych w roku 1909. W latach następnych prac wał naukowo w Amsterdamie i we Frankfurcie nad Menem. W latach 1917- 1920 był asystentem na Politechnice Warszawskiej.
Publikował utwory z pogranicza science fiction i powieści obyczajowe („Ślepa latarka", 1922, „Doktor Przybram", 1924, „Dług honorowy", 1929) oraz obfitą publicystykę o charakterze popularnonaukowym (zbiory: „Tematy i wariacje", 1921, „Cichy alarm", 1924, „Trzysta milionów koni, 1930, „Bohater mechaniczny", 1931, „Tempo!'', 1932, „Nowa antena" , 1935, „Literaturę trzeba przewietrzyć", 1935 i „Ziemia w malignie", 1937).
http://www.teatrtelewizji.tvp.pl/spektakle/artykul/znajomek-z-fiesole_20959740/
niedziela, 9 sierpnia 2015
CZY PAN NIE ROZUMIE? TO POMYŁKA! KOBRA
To nie pomyłka. Kobra wróciła. Co tam, że dopiero w sierpniu! Znów jest emitowana w czwartkowe wieczory przez TVP Kultura. Tegoroczny cykl obejmuje: „Czy pan nie rozumie? To pomyłka!” i „Układanka” w reż. B. Augustyniaka, „Krzyżówka” w reż. P. Szulkina, oraz „Wielki kawałek tortu w pułapce na myszy” w reż. J. Majewskiego.
Minął rok i miesiąc i znów mamy szansę obejrzeć w domu, raz w tygodniu, stary teatr sensacji. Nie przeszkadzają zgrzyty, nie irytują trzaski, nie drażnią zaburzenia dźwięku. Niedoskonałość wszelka. Obraz rozmazany, czarno-biały w różnych odcieniach intensywności waloru. Zmurszały, anachroniczny, zaprzeszły. Pozwala na podróż w czasie. Jakbyśmy teleportowali się do lat 70- tych. W obszarze techniki, mody, sztuki. Teleksy, ebonitowe czarne aparaty telefoniczne, magnetofony szpulowe. Fryzury, ubrania, kołnierzyki. Ujęcia z pleneru, miejsca, które nadal można rozpoznać/np.Morszyńska 12, Sadyba/i z wystylizowane wnętrza na potrzeby sztuki. Co jeszcze bardziej czyni wieczorny seans atrakcyjnym.
Niekoniecznie niedostatki wynikające z upływu czasu obniżają wartość oglądanego obrazu. Mogą podbijać jego wartość. Zwłaszcza, że cieszymy się obecnością dawno nie widzianych aktorów, angażujemy w rozwikłanie ciekawej, zawikłanej zagadki kryminalnej, konkurujemy z profesjonalnym inspektorem policji i doświadczonym dziennikarzem prowadzącym od lat kronikę kryminalną.
Inteligentny, świetnie napisany tekst z doskonałym pomysłem kryminalnym, być może inspirowanym filmem NIEZNAJOMI Z POCIĄGU Alfreda Hitchcocka z 1951 r., dwutorowe poprowadzenie śledztwa, zaskakujące rozwiązanie i aktorstwo to atuty tej KOBRY. I konstatacja po obejrzeniu sztuki, że wszyscy mamy swoje demony trzymane na uwięzi, ale wystarczy zaburzenie równowagi chemicznej czy fizycznej, w tym wypadku żądza i można stracić kontrolę nad sobą/instynktami pierwotnymi, wychowaniem, wykształceniem, zdrowym rozsądkiem, strachem przed karą, itd./. A z pozoru normalni, dorośli ludzie prowadzący zwyczajne życie w określonych okolicznościach okazują się być wyrafinowanymi mordercami. Na zimno, mimo gorących uczuć do siebie samych, planują i wykonują skrupulatnie, metodycznie, konsekwentnie perfidny plan morderstw. Wykazują cechy psychopatów. Nieczuli, egoistyczni, bezwzględni. To ciekawe, jak łatwo przejść można na złą stronę mocy. W dodatku w imię miłości. Mimo wszystko ostatecznie miłości własnej. I poczucia, że wszystko się przewidzi, nad wszystkim panuje. Poddanie się pewności, że się zbrodnia uda. I można żyć jak się chce, z kim się chce, na bogato dalej. Kochać, korzystać z pieniędzy, majątku zamordowanej żony, męża. Przy braku wątpliwości, że jest to nieludzkie, nienormalne, złe. Naganne.
Spektakl koncentruje się nie na portrecie psychologicznym sprawcy ale pokazuje proces dochodzenia do prawdy. Udowadnia, że nie jest to zbrodnia doskonała, choć ma takie znamiona, i zawsze jest margines błędu ludzkiego działania więc nie da się przewidzieć wszystkiego i nie można oszukać własnej natury, przyzwyczajeń. Tym razem dziennikarskie nawyki zawodowe /nagrywanie rozmów/ i natręctwo słowne/"Czy pan nie rozumie? To pomyłka!"/ doprowadziło do ostatecznego przypisania winy sprawcom. Samobójstwo i wypadek drogowy były perfidnymi morderstwami. O tyle bolesnymi, że pozbawiły życia też nienarodzone dziecko.
Ale spokojnie, to tylko sztuka teatralna. Symulacja. Rozrywka. Przyjemność. Łamigłówka kryminalna. Nadal atrakcyjna. Inteligentna. Niebanalna. Choć, jak twierdzą kryminolodzy, żądza to najstarszy motyw świata zbrodni. A ludzie, nie wiedzieć czemu, łatwo ulegają pokusie łamania zasad, norm społecznych, zakazów i gdy to robią zawsze powodują chaos, działają destruktywnie. Mimo, że mają tego pełną świadomość a nie są ludźmi popełniającymi tragiczny w skutkach swego działania błąd. Organizują zbrodnię, planują, mordują, wypierają strach i konsekwencje. Nie boją się kary. To nigdy nie jest prosta zależność psychologiczna.
Ale tym razem się udało. Sprawiedliwości stało się zadość. Teraz możemy czekać spokojnie do następnego czwartku na kolejną KOBRĘ. Do zobaczenia w prawdziwie publicznym teatrze w Polsce!!
PS. No i nie możemy czekać spokojnie. Czwartek trzynastego jest dla nas, telewizyjnych teatromanów, pechowy. Zamiast „Krzyżówki”o 20:05 w TVP Kultura zobaczymy Kobrę Joe Alexa – „Samolot do Londynu” w reż. Józefa Słotwińskiego.
http://www.teatrtelewizji.tvp.pl/spektakle/artykul/czy-pan-nie-rozumie-to-pomylka_20958443/
CZY PAN NIE ROZUMIE? TO POMYŁKA!
Autor: Harry Carmichael
Przekład: Halina Dobrowolska
Reżyseria: Bogdan Augustyniak
Scenografia: Ivo Dobiecki
Obsada: Marian Kociniak (Quinn), Barbara Wrzesińska (Judith King), Mieczysław Milecki (Inspektor Byram), Kazimierz Meres (Charles Whitcoomb), Anna Milewska (Ellen Melville), Jan Machulski (Hugh Melville), Andrzej Piszczatowski (John Piper), Rafał Mickiewicz (Dziennikarz), Anna Borowiec (Joan Garland), Włodzimierz Press (Robert Heigh), Katarzyna Terlecka (Kelnerka), Zygmunt Maciejewski (Mężczyzna I), Henryk Czyż (Mężczyzna II), Jerzy Szmit (Mężczyzna III), Jan Młodawski (Sierżant Fenner)
Przekład: Halina Dobrowolska
Reżyseria: Bogdan Augustyniak
Scenografia: Ivo Dobiecki
Obsada: Marian Kociniak (Quinn), Barbara Wrzesińska (Judith King), Mieczysław Milecki (Inspektor Byram), Kazimierz Meres (Charles Whitcoomb), Anna Milewska (Ellen Melville), Jan Machulski (Hugh Melville), Andrzej Piszczatowski (John Piper), Rafał Mickiewicz (Dziennikarz), Anna Borowiec (Joan Garland), Włodzimierz Press (Robert Heigh), Katarzyna Terlecka (Kelnerka), Zygmunt Maciejewski (Mężczyzna I), Henryk Czyż (Mężczyzna II), Jerzy Szmit (Mężczyzna III), Jan Młodawski (Sierżant Fenner)
piątek, 7 sierpnia 2015
WZRUSZ MOJE SERCE LEVIN DRAMATYCZNY
WZRUSZa MOJE SERCE ten spektakl. Ale nie drażni umysłu. Hanoch Levin, jak zwykle, zanurza bohaterów w bagnie codzienności i ich własnych stanach niemożności, w pasywności i nie pozwala się uwolnić. Dobrze znamy ten grawitacyjny ciąg zdarzeń dnia po dniu zasysający człowieka pod powierzchnię. Pewny, oczywisty, konsekwentny. Pozostaje iluzja, którą karmimy się całe życie, doświadczani uporczywie czekamy na Godota, udręczeni i rozczarowani czekamy na wyjazd do Moskwy, mamy nadzieją, że znajdzie się ten jedyny, ta jedyna, co spełni pragnienie niemożliwe. Za nas. Narzuci sercu rytm uniesienia poza miejscem i czasem. Czuły, serdeczny, tkliwy. Jedyny. Wyjątkowy. Ale zadowolić się można a nawet chyba trzeba namiastką. Prostą czynnością, która nadaje znaczenie, bo my jej nadajemy znaczenie i się jej ślepo trzymamy. To uspokaja. Jest pozorem tylko szczęścia, bliskości, miłości. To może być oczekiwanie. Ta codziennie przygotowywana partnerowi herbata. Obrządek. Tak, płonne nadzieje na spełnienie ma charakter mierny i bierny. Pasywny. Nie bierze spraw w swoje ręce, życia brutalnie za bary. Zawsze w gruncie rzeczy samotny, niezaspokojony, bez końca spragniony miłości. Ustawiony raz na zawsze na swojego życia orbicie. Krąży po niej po kres. Czekając na cud. Drażni, irytuje i prowokuje mnie nadal LEVINowy bohater.
Marna ona, marny on. Niezależna, wyzwolona atrakcyjna kokota szansonistka -to ona, Lalalala. Zabawa, mężczyźni, lumpowanie. Naiwny, nieporadny safanduła -to on, niby Sędzia Lamka. Zapatrzony w nią bez pamięci! Ślepy na prawdę. Upierdliwy. Namolny. Wierny. Ale czy to miłość? Na pewno zauroczenie marzyciela w fazie manii prześladowczej. Związek bez przyszłości. I druga para, Jako- taka kobieta, żona, Jako- taki, Pszoniak, mąż. Miłość z przyzwyczajenia, przez zasiedzenie. Związek z przyszłością. Ale tu wystarczy być. Nikt nie wzrusza serca drugiego. Chyba, że krzykiem. Siłą. Herbatą. Herbatą. Herbatą. I to jest dramat ujęty w ramy komedii. Słodko ckliwy obrazek śmiesznego człowieka skazanego na miłość niemożliwą lub banalną.
Człowiek nie jest w stanie zaspokoić pragnienia miłości, choć cierpliwie, nieustannie czeka, ma nadzieję wbrew wszelkim znakom na ziemi i niebie, mimo że spełnienie jest poza jego zasięgiem a nawet oddala się, by w końcu usłyszeć, że nigdy nie mogło się ziścić. Kobieta mężczyzny nie chce i nigdy, nigdy w życiu go nie zechce. Jednak absztyfikant nie poddaje się, nie zraża. Wierzy, ufa, bezwarunkowo czeka. Akceptuje obiekt miłości w całokształcie jego błędów i wypaczeń. Jakby kochał nie człowieka a swoje uczucie do niego. Co daje mu nadzieję, jest sensem życia. Wartością samą w sobie. Bo jest wierny swemu wyborowi, raz podjętej decyzji, uczuciu urojonemu. Jak tonący, swego uporu się chwyta, wbrew faktom. Wyidealizował w sobie obiekt miłości i nosi go w sobie jak największy skarb, napęd i sens życia. Tak wygląda relacja Lalalali i sędziego Lamki.
Jako-taka i Pszoniak to kombinacja długoletniego, wypalonego małżeństwa, które się rozpada. Mężczyzna nawet ucieka od żony do hotelu, chce się od niej uwolnić. Rutyna, znajomość siebie na wylot, kłótnie, spięcia, upierdliwość, nuda, wzajemna nieatrakcyjność partnerów, nawyki to grzechy śmiertelne tego związku. Wszystko irytuje i odpycha a jedyne, co jeszcze łączy, to brak alternatywy, chęci do walki o siebie i prosta więź fizjologicznej zależności. Wspomnienie miłości i zauroczenia. Wspólnie przeżyte lata. I to, że jedno jest skazane na drugie. I zwyczajnie opłaca się być razem, nawet w stanie nieustającej wojny, bo tak łatwiej, znośniej jest żyć dalej i dalej po kres. I ta świadomość koi. Uspokaja. Daje wytchnienie. Choćby na chwilę, w przerwie między jedną kłótnią a kolejną.
Autor sztuki, Hanoch Levin, i reżyserka spektaklu, Małgorzata Bogajewska, to wystarczająca dla mnie rekomendacja, by wybrać się do teatru. Levin modny, w głównym trendzie i nieustającej prezentacji na scenach polskich. Bogajewska reżyseruje dużo w Dramatycznym, uhonorowana nagrodą za spektakl TATO teatru Bagatela, który jest już zarejestrowany i będzie pokazany w Teatrze Telewizji. Warto obserwować karierę tej artystki. To pewne, jest świetna w reżyserowaniu sztuk kameralnych!! Spektakl jest spójny, czysty, wyrazisty. Konsekwentny. Równo zagrany. Jakby był przypowieścią dla dorosłych o dorosłych, którzy są nieświadomi siebie i innych. Jakby był kukiełkowym teatrzykiem, w uproszczonym rygorze o absolutnie symbolicznym znaczeniu. Wyczyszczonej ze zbędnych elementów scenografii, w znaczących kostiumach, umownym układzie ruchu scenicznego i przede wszystkim charakterystycznej grze aktorskiej. Aktorzy prawdziwi, jak kukiełki naturalnej wielkości człowieka, przedstawiają uproszczoną historię uproszczonych do granic możliwości charakterystyk postaci. Fabuła sprowadzona do jednej schematycznie ujętej kwestii, prowadzi nie rozstrzyga dlaczego można czasem być razem a dlaczego czasem jest to w ogóle niemożliwe. Proste, jasne, komiczne. Lekkie ale o gorzkim, mimo wszystko, smaku.
Hanoch Levin zraził mnie do siebie lata temu. I to od pierwszego wejrzenia, realizacyjnie najdoskonalszego, cud aktorsko, reżysersko wyczarowanego KRUMA. Nie chodzi o sam spektakl Krzysztofa Warlikowskiego. Ale głównie o typ bohaterów - genetycznie przystosowanych, środowiskowo przysposobionych, wychowawczo niereformowalnych- nieudaczników, rozmemłańców, cudaków, biedaków, popaprańców, straceńców na własne, nieprzymuszone życzenie. Opuszczonych przez szczęście, pozbawionych radości. Zwykłych, normalnych ludzi, którym się nie powiodło, którzy zawiedli, nie wybili się ponad przeciętność, niczego w życiu nie dokonali, nie zdobyli. Starych i młodych. W bardziej lub mniejszym stopniu wybrakowanych. Z trudem radzących sobie z życiem, sobą nawzajem, młodością, miłością, starością. Ale w jakiś zaczarowany sposób pogodzonych z losem. Akceptujących swój status. Cieszących się tym, co mają, jacy są. Stać ich tylko na nic nieznaczący bunt, płonną demonstrację niezgody na los, artykulację marzenia.
Bez względu na poczucie humoru autora a więc i pisanych przez niego tekstów, czułego spojrzenia na bohaterów, to sztuki depresyjne. Niewesołe. Zaprawione dziegciem. Słodkawo gorzkie. Bez znamion rozdzierającego dramatu. Jakby były zwykłym życiem, tym uśrednionym statystycznie. Codziennym, nieuniknionym, nadającym się jedynie do przeżycia, do trwania, do zaakceptowania. A jednak przygnębiają, zasmucają. Zbyt dosłowne, brutalnie zanurzone w przeciętności pozbawionej iluzji, alternatywy, nadziei. Bo bezkompromisowość i konsekwencja autora nie pozwala mu na szczęśliwe zakończenia. Średni ból, średni humor, średni bohaterowie, średnia sztuka. Nudna, nużąca przeciętność. Bez rozstrzygnięć ostatecznych, surowych sądów, pobłażliwa. Ma nie dotykać.
Niewątpliwie Hanoch Levin pospolitość uczynił głównym bohaterem. Celebruje go i odmienia przez rodzaje, przypadki. Zmienia jej wiek i kostium w kolejnych sztukach. Smak i apetyt na życie. Zakres porażki. Ale w istocie zawsze cechuje go ułomność, skaza byle jakości, niedostatek zalet przy nadmiarze wad. Dosłowność. Jednowymiarowość. Prostota. Jako- taka żona, jej jako-taki mąż, jako- takie mieszkanie, jako- taka praca. Bo jest to zawsze jako- takie życie. Z którego bohaterowie wiedzą, że mogą a nawet winni się cieszyć, bo na nic innego lepszego ich nie stać. Nie są w stanie nic w swoim życiu poprawić. Ani swojej kondycji, ani charakteru, ani rozumienia świata, by mieć szansę cokolwiek zmienić. Nie ryzykują, nie walczą. Ani na lepsze, ani na żadne inne. Trwają. Każdy ma, co mu się z góry należy. Ni mniej, ni więcej. Wszelkie wysiłki, jeśli w ogóle są podejmowane, spełzają na niczym. Każde działanie, choćby wymuszone, przynosi fiasko. W końcu następuje ostateczne pogodzenie z losem. Ze sobą i światem. Z upadkiem. A nawet ze śmiercią. Trochę jest szarpaniny, trochę buntu, trochę markowanego działania. Ale to miotanie się do niczego nie doprowadza. Jest pozorem. Niczego nie zmienia. Bo nie ma z czego czerpać, gdy w człowieku pustka, nie ma możliwości, nie ma siły sprawczej. Są to tylko próby, które kończą się niepowodzeniem.
Mimo to wzruszają nasze serca te niedoskonałe istoty. Budzą empatię skazane na klęskę losy. Dotykają czule swoją ślepotą na prawdę. Nieporadnością. Uporem trwania w raz przyjętej postawie. Jakby bohaterowie nie dokonywali wyboru z braku dostrzegania jakichkolwiek innych możliwości poza tymi jakie dobrze znają, bo w nich tkwią od zawsze. Jakby byli uwięzieni w swych ograniczeniach, wadach, warunkach, osobowościach. Jakikolwiek wysiłek przeprogramowania zachowania, działań, życia nie jest możliwy, każda deklaracja okazuje się bez pokrycia, każda podjęta próba nie może się powieźć. Bo punkt widzenia jest wypaczony, brakuje zasobów, z których mogliby czerpać i nie ma fundamentu, na którym mogliby budować więcej, inaczej, na nowo. Gdy szare życie nie prowokuje inicjatywy, nie motywuje do podjęcia walki o swoje. A kierat codzienności, religii, tradycji, obowiązku nie wyzwala a więzi. Ogranicza.
Chodzę jednak na Levina, na sztuki reżyserowane przez Bogajewską.
WZRUSZ MOJE SERCE Hanoch LEVIN
Reżyseria: Małgorzata Bogajewska
Scenografia i kostiumy: Jan Kozikowski
Muzyka: Bartłomiej Woźniak
Kierownik produkcji: Julian Potrzebny
Tłumaczenie: Michał Handelzalc
Ruch sceniczny: Wiktor Korszla
OBSADA:
Sędzia Lamka: Waldemar Barwiński
Lalalala: Agata Wątróbska
Pszoniak: Robert T. Majewski
Jako-taka: Magdalena Smalara
Barbaspasquas: Paweł Koślik
Tatarela/Lupac Bobic/Trio z Jamajki: Maciej Makowski
Chorchechelito/Nazim Bej/Trio z Jamajki: Sebastian Stankiewicz
Hadzi Nodza/Charuz Farduchi/Trio z Jamajki: Paweł Koślik