piątek, 7 sierpnia 2015

WZRUSZ MOJE SERCE LEVIN DRAMATYCZNY



WZRUSZa MOJE SERCE ten spektakl. Ale nie drażni umysłu. Hanoch Levin, jak zwykle, zanurza bohaterów w bagnie codzienności i ich własnych stanach niemożności, w pasywności i nie pozwala się uwolnić. Dobrze znamy ten grawitacyjny ciąg zdarzeń dnia po dniu zasysający człowieka pod powierzchnię. Pewny, oczywisty, konsekwentny. Pozostaje iluzja, którą karmimy się całe życie, doświadczani uporczywie czekamy na Godota, udręczeni i rozczarowani czekamy na wyjazd do Moskwy, mamy nadzieją, że znajdzie się ten jedyny, ta jedyna, co spełni pragnienie niemożliwe. Za nas. Narzuci sercu rytm uniesienia poza miejscem i czasem. Czuły, serdeczny, tkliwy. Jedyny. Wyjątkowy. Ale zadowolić się można a nawet chyba trzeba namiastką. Prostą czynnością, która nadaje znaczenie, bo my jej nadajemy znaczenie i się jej ślepo trzymamy. To uspokaja. Jest pozorem tylko szczęścia, bliskości, miłości. To może być oczekiwanie. Ta codziennie przygotowywana partnerowi herbata. Obrządek. Tak, płonne nadzieje na spełnienie ma charakter mierny i bierny. Pasywny. Nie bierze spraw w swoje ręce, życia brutalnie za bary. Zawsze w gruncie rzeczy samotny, niezaspokojony, bez końca spragniony miłości. Ustawiony raz na zawsze na swojego życia orbicie. Krąży po niej po kres. Czekając na cud. Drażni, irytuje i prowokuje mnie nadal LEVINowy bohater.

Marna ona, marny on. Niezależna, wyzwolona atrakcyjna kokota szansonistka -to ona, Lalalala. Zabawa, mężczyźni, lumpowanie. Naiwny, nieporadny safanduła -to on, niby Sędzia Lamka. Zapatrzony w nią bez pamięci! Ślepy na prawdę. Upierdliwy. Namolny. Wierny. Ale czy to miłość? Na pewno zauroczenie marzyciela w fazie manii prześladowczej. Związek bez przyszłości. I druga para, Jako- taka kobieta, żona, Jako- taki, Pszoniak, mąż. Miłość z przyzwyczajenia, przez zasiedzenie. Związek z przyszłością. Ale tu wystarczy być. Nikt nie wzrusza serca drugiego. Chyba, że krzykiem. Siłą. Herbatą. Herbatą. Herbatą. I to jest dramat ujęty w ramy komedii. Słodko ckliwy obrazek śmiesznego człowieka skazanego na miłość niemożliwą lub banalną.

Człowiek nie jest w stanie zaspokoić pragnienia miłości, choć cierpliwie, nieustannie czeka, ma nadzieję wbrew wszelkim znakom na ziemi i niebie, mimo że spełnienie jest poza jego zasięgiem a nawet oddala się, by w końcu usłyszeć, że nigdy nie mogło się ziścić. Kobieta mężczyzny nie chce i nigdy, nigdy w życiu go nie zechce. Jednak absztyfikant nie poddaje się, nie zraża. Wierzy, ufa, bezwarunkowo czeka. Akceptuje obiekt miłości w całokształcie jego błędów i wypaczeń. Jakby kochał nie człowieka a swoje uczucie do niego. Co daje mu nadzieję, jest sensem życia. Wartością samą w sobie. Bo jest wierny swemu wyborowi, raz podjętej decyzji, uczuciu urojonemu. Jak tonący, swego uporu się chwyta, wbrew faktom. Wyidealizował w sobie obiekt miłości i nosi go w sobie jak największy skarb, napęd i sens życia. Tak wygląda relacja  Lalalali i sędziego Lamki.

Jako-taka i Pszoniak to kombinacja długoletniego, wypalonego małżeństwa, które się rozpada. Mężczyzna nawet ucieka od żony do hotelu, chce się od niej uwolnić. Rutyna, znajomość siebie na wylot, kłótnie, spięcia, upierdliwość, nuda, wzajemna nieatrakcyjność partnerów, nawyki to grzechy śmiertelne tego związku. Wszystko irytuje i odpycha a jedyne, co jeszcze łączy, to brak alternatywy, chęci do walki o siebie i prosta więź fizjologicznej zależności. Wspomnienie miłości i zauroczenia. Wspólnie przeżyte lata. I to, że jedno jest skazane na drugie. I zwyczajnie opłaca się być razem, nawet w stanie nieustającej wojny, bo tak łatwiej, znośniej jest żyć dalej i dalej po kres. I ta świadomość koi. Uspokaja. Daje wytchnienie. Choćby na chwilę, w przerwie między jedną kłótnią a kolejną.

Autor sztuki, Hanoch Levin,  i reżyserka spektaklu, Małgorzata Bogajewska, to wystarczająca dla mnie rekomendacja, by wybrać się do teatru. Levin modny, w głównym trendzie i nieustającej prezentacji na scenach polskich. Bogajewska reżyseruje dużo w Dramatycznym, uhonorowana nagrodą za spektakl TATO teatru Bagatela, który jest już zarejestrowany i będzie pokazany w Teatrze Telewizji. Warto obserwować karierę tej artystki. To pewne, jest świetna w reżyserowaniu sztuk kameralnych!! Spektakl jest spójny, czysty, wyrazisty. Konsekwentny. Równo zagrany. Jakby był przypowieścią dla dorosłych o dorosłych, którzy są nieświadomi siebie i innych. Jakby był kukiełkowym teatrzykiem, w uproszczonym rygorze o absolutnie symbolicznym znaczeniu. Wyczyszczonej ze zbędnych elementów scenografii, w znaczących kostiumach, umownym układzie ruchu scenicznego i przede wszystkim charakterystycznej grze aktorskiej. Aktorzy prawdziwi, jak kukiełki naturalnej wielkości człowieka, przedstawiają uproszczoną historię uproszczonych do granic możliwości charakterystyk postaci. Fabuła sprowadzona do jednej schematycznie ujętej kwestii, prowadzi nie rozstrzyga dlaczego można czasem być razem a dlaczego czasem jest to w ogóle niemożliwe. Proste, jasne, komiczne. Lekkie ale o gorzkim, mimo wszystko, smaku.

Hanoch Levin zraził mnie do siebie lata temu. I to od pierwszego wejrzenia,  realizacyjnie najdoskonalszego, cud aktorsko, reżysersko wyczarowanego KRUMA. Nie chodzi o sam spektakl Krzysztofa Warlikowskiego. Ale głównie o typ bohaterów - genetycznie przystosowanych, środowiskowo przysposobionych, wychowawczo niereformowalnych- nieudaczników, rozmemłańców, cudaków, biedaków, popaprańców, straceńców na własne, nieprzymuszone życzenie. Opuszczonych przez szczęście, pozbawionych radości. Zwykłych, normalnych ludzi, którym się nie powiodło, którzy zawiedli, nie wybili się ponad przeciętność, niczego w życiu nie dokonali, nie zdobyli. Starych i młodych. W bardziej lub mniejszym stopniu wybrakowanych. Z trudem radzących sobie z życiem, sobą nawzajem, młodością, miłością, starością. Ale w jakiś zaczarowany sposób pogodzonych z losem. Akceptujących swój status. Cieszących się tym, co mają, jacy są. Stać ich tylko na nic nieznaczący bunt, płonną demonstrację niezgody na los, artykulację marzenia.

Bez względu na poczucie humoru autora a więc i pisanych przez niego tekstów, czułego spojrzenia na bohaterów, to sztuki depresyjne. Niewesołe. Zaprawione dziegciem. Słodkawo gorzkie. Bez znamion rozdzierającego dramatu. Jakby były zwykłym życiem, tym uśrednionym statystycznie. Codziennym, nieuniknionym, nadającym się jedynie do przeżycia, do trwania, do zaakceptowania. A jednak przygnębiają, zasmucają. Zbyt dosłowne, brutalnie zanurzone w przeciętności pozbawionej iluzji, alternatywy, nadziei. Bo bezkompromisowość i konsekwencja autora nie pozwala mu na szczęśliwe zakończenia. Średni ból, średni humor, średni bohaterowie, średnia sztuka. Nudna, nużąca przeciętność. Bez rozstrzygnięć ostatecznych, surowych sądów, pobłażliwa.  Ma nie dotykać.

Niewątpliwie Hanoch Levin pospolitość uczynił głównym bohaterem. Celebruje go i odmienia przez rodzaje, przypadki. Zmienia jej wiek i kostium w kolejnych sztukach. Smak i apetyt na życie. Zakres porażki. Ale w istocie zawsze cechuje go ułomność, skaza byle jakości, niedostatek zalet przy nadmiarze wad. Dosłowność. Jednowymiarowość. Prostota. Jako- taka żona, jej jako-taki mąż, jako- takie mieszkanie, jako- taka praca. Bo jest to zawsze jako- takie życie. Z którego bohaterowie wiedzą, że mogą a nawet winni się cieszyć, bo na nic innego lepszego ich nie stać. Nie są w stanie nic w swoim życiu poprawić. Ani swojej kondycji, ani charakteru, ani rozumienia świata, by mieć szansę cokolwiek zmienić. Nie ryzykują, nie walczą. Ani na lepsze, ani na żadne inne. Trwają. Każdy ma, co mu się z góry należy. Ni mniej, ni więcej.  Wszelkie wysiłki, jeśli w ogóle są podejmowane, spełzają na niczym. Każde działanie, choćby wymuszone, przynosi fiasko. W końcu następuje ostateczne pogodzenie z losem. Ze sobą i światem. Z upadkiem. A nawet ze śmiercią. Trochę jest szarpaniny, trochę buntu, trochę markowanego działania. Ale to miotanie się do niczego nie doprowadza. Jest pozorem. Niczego nie zmienia. Bo nie ma z czego czerpać, gdy w człowieku pustka, nie ma możliwości, nie ma siły sprawczej. Są to tylko próby, które kończą się niepowodzeniem.

Mimo to wzruszają nasze serca te niedoskonałe istoty. Budzą empatię skazane na klęskę losy. Dotykają czule swoją ślepotą na prawdę. Nieporadnością. Uporem trwania w raz przyjętej postawie. Jakby bohaterowie nie dokonywali wyboru z braku dostrzegania jakichkolwiek innych możliwości poza tymi jakie dobrze znają, bo w nich tkwią od zawsze.  Jakby byli uwięzieni w swych ograniczeniach, wadach, warunkach, osobowościach. Jakikolwiek wysiłek przeprogramowania zachowania, działań, życia nie jest możliwy, każda deklaracja okazuje się bez pokrycia, każda podjęta próba nie może się powieźć. Bo punkt widzenia jest wypaczony, brakuje zasobów, z których mogliby czerpać i nie ma fundamentu, na którym mogliby budować więcej, inaczej, na nowo. Gdy szare życie nie prowokuje inicjatywy, nie motywuje do podjęcia walki o swoje. A kierat codzienności, religii, tradycji, obowiązku nie wyzwala a więzi. Ogranicza.

Chodzę jednak na Levina,  na sztuki reżyserowane przez Bogajewską.



WZRUSZ MOJE SERCE  Hanoch LEVIN
Reżyseria: Małgorzata Bogajewska
Scenografia i kostiumy: Jan Kozikowski
Muzyka: Bartłomiej Woźniak
Kierownik produkcji: Julian Potrzebny
Tłumaczenie: Michał Handelzalc
Ruch sceniczny: Wiktor Korszla

OBSADA:
Sędzia Lamka: Waldemar Barwiński
Lalalala: Agata Wątróbska
Pszoniak: Robert T. Majewski
Jako-taka: Magdalena Smalara
Barbaspasquas: Paweł Koślik
Tatarela/Lupac Bobic/Trio z Jamajki: Maciej Makowski
Chorchechelito/Nazim Bej/Trio z Jamajki: Sebastian Stankiewicz
Hadzi Nodza/Charuz Farduchi/Trio z Jamajki: Paweł Koślik

Premiera 6 marca 2015

Fot. Kasia Chmura-Cegiełkowska

http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/204401.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz