piątek, 19 stycznia 2018

KALIFORNIA. GRACE SLICK TR WARSZAWA


Proszę Państwa, idąc na spektakl KALIFORNIA. GRACE SLICK musimy mieć świadomość, że znajdziemy się w autorskim teatrze postdramatycznym Rene Pollescha.  Wszelkie asocjacje, skojarzenia, linki sprowokowane są przez hipper rozbudowany tekst reżysera/w pewnym sensie znajdziemy się w jego głowie, podążymy za jego wrażliwością myśli/, super dynamiczną choreografię, sprytnie skonstruowaną, wielofunkcyjną scenografię, zaskakujące kostiumy, ciekawe aranżacje przestrzeni i postaci. Muzykę. Wszystko galopuje, śpieszy się, ściga. Czas ucieka, wieczność nie czeka. Ledwie bohaterowie zdążają uchwycić i wyrazić swoje refleksje na tematy geopolityczne, filozoficzne, socjologiczne, ideologiczne, kulturowe, anty systemowe. Mędrują. Do jednego worka sentencji wrzucony jest cały współczesny mentalny kociokwik. Powstaje z tego mętny ekstrakt o zabarwieniu smętno-dekadenckim. Mieniący się chwytliwą myślą, skażoną neurozą i bezsilnością. Zapowiadający koniec tego wspaniałego świata kapitalizmu, który czyniąc świat materialny bogiem, zatraca duszę człowieka, zmienia całkowicie jego mentalność. Real zamienia na rzeczywistość wirtualną. Guru tego spotkania jest Grace Slick, gwiazda amerykańskiego rocka lat 60., ikona ruchu hippisowskiego. Stąd jej obecność w tytule spektaklu.

Konstatacja snuta przez bohaterów sztuki jest jasna i prosta. W swoim narcystycznym drang nach west ludzie natrafili w końcu na granicę, dotarli do celu. Kalifornia, raj na ziemi, miejsce narodzin nowych, ekspansywnych technologii, psychologii, ideologii, awangardy, rewolucji seksualnej, podboju kosmosu,  stała się pułapką, kresem tego never ending postępu, który mając przynieść bogactwo i szczęście, dać poczucie bezpieczeństwa i pełną wolność ubezwłasnowolniło człowieka,  uczyniło go niewolnikiem własnej idei nieustającego doskonalenia, używania bez ograniczeń życia. Ta pogoń zaprowadziła człowieka donikąd.  Im jest mądrzejszy, bogatszy, zasobniejszy, tym bardziej świadomy swojej ograniczonej kondycji, tym bardziej nieszczęśliwy. Znudzony. Niezaspokojony. Niezadowolony. Rozkapryszony i rozmemłany. Niekompletny. Bo pozwolił, by nim sterowano, by go używano, zniewalano. Systemowo, ideologicznie stworzono. Przyzwolił na to. To jego wina, jego własna wina. Jego bardzo wielka wina. Co powiększa poczucie rozczarowania, że dał się na własne życzenie zapędzić w ślepy zaułek drogi bez wyjścia.

Cóż z tego że narcystyczny wytwór zachodniego stylu życia nie znajdując prawdziwego spełnienia, żyjąc w światach wirtualnych korzysta z nieograniczonego dostępu do kultury, nowych zdobyczy nauki? Sięga też po narkotyki, używki; środki znieczulające ból, nakręcające wyścig szczurów, niwelujące cierpienie, łagodzące rozczarowanie, zamulające świadomość. Jakby nie nadążał już marzyć, bo szeroka, dostępna oferta rynkowa wyprzedza wszelkie zachcianki a kapitalizm sieciowy sprowadza je natychmiast do domu. Nie trzeba o nic walczyć, o nic zabiegać. Za czym tęsknić. Na nic czekać. Nie trzeba myśleć. Wszystko co cywilizowany człowiek już ma, może się tylko udoskonalać bez jego inicjatywy i bez jego wysiłku, jakby to było jego życie bez niego. I to jest tragiczne, choć w sztuce groteskowe, ironiczne, śmieszne. Na wesoło lekkostrawne. Zwariowane. Szalone.

Ogląda się ten spektakl z zapartym tchem,  ledwie nadążając za galopującymi wypowiedziami bohaterów, kolejnymi scenami. Ale takie są własnie te nasze nowe wspaniałe czasy. Absurdalnie dynamiczne, ironicznie szalone, samonapędzające się. To dzięki doskonałemu aktorstwu, energii młodości i fenomenalnej kondycji Agnieszki Podsiadlik, Tomasza Tyndyka, Justyny  Wasilewskiej, grających w zmiennym, zaskakującym tempie jest zabawnie. Aktorzy dobrze znoszą wymagającą formę przekazu, gładko wchodzą w Polleschową konwencję. Bawią się świetnie, co udziela się publiczności. Nie popadają w krańcowy banał, skrajną płytkość sądów, irytującą powierzchowność obserwacji. Od początku do końca celnie oddają nastrój zaskoczenia, znudzenia, rozczarowania. Konsekwentnie budują psychodeliczną, odrealnioną atmosferę, są reprezentacją pokolenia żyjącego na nie kończącym się haju. Bo tylko wtedy, egzystencja w Kalifornii z Grace Slick jest jeszcze możliwa i znośna. Do zaakceptowania. A frustracja zamienia się w otępienie, gwarantujące cudowne znieczulenie, wyłączenie z nieznośnie lekkiego, choć absurdalnie odczłowieczonego, coraz bardziej samotnego, pustego życia wśród przedmiotów człowieka, który na każdym kroku jest sam uprzedmiotowiany, odrealniany, wpisywany w byty abstrakcyjne.

Pollesch zdaje się nie dawać nadziei. Choć robi to z poczuciem humoru. Na wesoło. Trzeba mu przyznać, ma styl i klasę. Perfekcyjnie panuje nad treścią i formą. Zagaduje pustkę egzystencjalną. Zamazuje ostrość braku komunikacji, rozbraja napięcie emocjonalnej desperacji. Może uznał, że lepiej jest się śmiać niż płakać w sytuacji kondycji współczesnego człowieka, króla Midasa. Czegokolwiek dla siebie zapragnie może mieć, ale nie daje mu to spokoju i szczęścia. Nakręca jeszcze bardziej spiralę pragnienia, nie rozwiązuje prawdziwych problemów. Głód rośnie, wciąż rośnie.


KALIFORNIA. GRACE SLICK
tekst i reżyseria: René Pollesch
przekład: Karolina Bikont
scenografia i kostiumy: Nina von Mechow
asystentka reżysera: Karolina Gębska
inspicjentka: Katarzyna Gawryś-Rodriguez
kierowniczka produkcji: Katarzyna Białach

obsada:
Agnieszka Podsiadlik, Tomasz Tyndyk, Justyna Wasilewska

premiera: 2017

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz