No cóż, mnie LETNIE OSY... pokąsały w lutym. W Teatrze Dramatycznym, na widowni Sceny na Woli.
W minimalistycznym, wysublimowanym, wyczyszczonym z prywatności otoczeniu scenograficznym, jak na obrazach Hoppera, co szczególnie widać na zdjęciach spektaklu, uwięziona jest miłość, przyjaźń i samotność. Prawda, kłamstwo i lęk dokonuje coming outu. Wnętrze puste, zimne, bez punktów oparcia poza obojętną, nowoczesną kanapą a za oknami szalejące, zmieniające się stany pogody jak uzasadnienie dla zmiany krajobrazów wewnętrznych bohaterów sztuki. Niepokojąco poddające się podmuchom wiatru gałęzie drzew, steamy windows, czy spadające nostalgicznie płatki śniegu. Wschody i zachody słońca galopującego czasu. Oto portret współczesnego człowieka w bezpiecznym wnętrzu. W laboratoryjnych, sterylnych warunkach eksperymentu artystycznego. Wiwisekcja komunikacji międzyludzkiej w zaniku wrażliwości, możliwa wyłącznie po znieczuleniu marihuaną. Wyzwolona sztucznie, by się asekurować, zdystansować, traktować lekko, z przymrużeniem oka i niezobowiązująco. Jakby FOR FUN mimochodem lub jako skutek uboczny. Jakby w wolności. Jakby bliskich sobie ludzi. Odrębnych w tym wypadku planet mężczyzn z krążącymi wokół nich satelitami, kobietami, poruszającymi się w czasoprzestrzeni wspólnie ale i samotnie. Każde po orbicie własnego życia. W równowadze. Przyciąga, współistnieje, bo siebie nawzajem potrzebuje.
Komedia salonowa w oparach absurdu, surrealistycznym zaplątaniu przeciwstawia dwie koncepcje relacji małżonków: w prawdzie i tylko prawdzie sztywnego gorsetu ustalonych, respektowanych, przestrzeganych norm i zasad oraz w hibernowaniu prawdy, co w praktyce przejawia się przemilczaniem, zatajaniem lub nie dostrzeganiem stanu faktycznego i czekaniem na właściwy moment jej ujawniania. Niestety, ani jedna ani druga nie jest doskonała, choć się taką wydaje. Nie ma rozwiązań idealnych z gwarancją skutecznego działania, które by nie raniło, nie stwarzało dylematów moralnych, etycznych. Takich, co chronią przed samotnością i bólem w związku. Zagubieniem i depresją. A wszystko to wynika z braku umiejętności znalezienia odpowiednich sposobów komunikowania, dostosowanych do wzajemnego rozpoznania, czucia siebie nawzajem, by właściwie wybrać czas, dostosować sposób prowadzenia rozmowy. Tu najwyraźniej mężczyźni narzucają reguły gry, nadają ton. To oni podejmują decyzje, wybierają kobiety, zasady i według siebie, dla siebie działają, oceniają i cierpią. Kobiety traktowane są instrumentalnie. Podporządkowują się mężczyznom. Kompromisu nie ma, jest jednostronna racja silniejszego. Wybór kobiet, ich wolność jest pozorna. Chciałyby mężczyzn, którzy byliby godni ich szacunku. Same-mądre, przyzwoite, kompletne- "jakby" wybierają ale decydują nie same o sobie a same dla siebie. Mężczyźni obwiniają o brak szczęścia kobiety albo bezsens świata, który pozbawiony jest Boga, porządku i wszelkiej świętości. Zaborczy, samolubni, zazdrośni. Egocentryczni, wymagający, domagający się współczucia, oczekujący ratunku, prawdy od innych. Dla siebie.
Dlatego niechże kąsają błędy przeszłości, zaprzeszłe wybory, decyzje, niezrozumienie swoich wzajemnych potrzeb, niespełnianie pragnień, nieznajomość marzeń. Samotność w związku. Nieszczerość, obojętność, wycofanie. Kłamstwo, przemilczanie. Rutyna. Bezrefleksyjne brnięcie w pozorze poprawności. Obudowywanie prawdy w coraz to grubszą izolację kłamstwa. Zaniechanie rozmowy szczerej, otwartej do bólu. I wiele, wiele innych błędów i grzechów egoizmu, niemożności, ograniczeń. Trzeba znieczulenia, fortelu, podstępu aby móc dociec istoty rzeczy. Kąsając. Potrzeba wzajemnego kąsania. Dotyku. Spojrzenia w twarz. Poznania się. Prowokacji. Potrzeba prawdziwej, bezpośredniej interakcji, by poczuć, że się żyje naprawdę. Nawet jeśli wydawać się będzie to komiczną, idiotyczną, groteskową, absurdalną, pozornie trudną czy naprawdę niemożliwą do wykonania misją, odpowiedzią na proste na pozór pytanie Ryszarda, gospodarza spotkania: z kim naprawdę spotkała się w poniedziałek Sara, jego żona, w obliczu deklaracji Donalda, przyjaciela rodziny, że prawda jest inna?
Trzech postaci, o których się mówi w sztuce, nie zobaczymy. Do końca pozostaną potraktowane marginalnie, służebnie: Marcusa, prawdomównego, wierzącego brata Ryszarda, powiernika Sary, Gertrudy, która kłamie po to, by prawda wyszła na jaw, ale być może ona w ogóle nie istnieje, Marty, żony Donalda, zdefiniowanej przez męża, będącej jego cieniem, przewidywalnej, mentalnie ubezwłasnowolnionej nie musimy poznawać bliżej. Wiedza o Donaldzie wystarczy, by wiedzieć o niej wszytko.
Znamienne jest, że Wyrypajew o bohaterach-ludziach, którzy są sobie najbliżsi- mówi w sposób lekko ironiczny, zaczepne dowcipnie, z dystansem. Najwyraźniej lubi ich i chce byśmy też ich polubili. Jak i siebie samych, jakimi jesteśmy. I oswoili również swój własny strach i nieporadność w mówieniu prawdy, nie traktowali wszystkiego w życiu zbyt dosłownie i poważnie. Rygorystycznie. Skrajnie ostatecznie. Podpowiada, co robić, by jednak z prawdy nie rezygnować. I z kłamstwa, z każdego możliwego sposobu, który pomoże ją ujawnić. Bo wierzy, że zawsze znajdzie się sposób, odpowiedni moment, by ją wyjawić. No cóż, pozwólmy, by letnie osy kąsały nas nawet zimą. W tym jest ratunek. Szansa na ocalenie. Siebie i związku. W relacji, która ma dla nas znaczenie.
Wyrypajew nie jest głęboki intelektualnie, skomplikowany psychologicznie. Oglądając jego sztuki, czuje się jego ciepły, przyjazny, czuły stosunek do swych bohaterów, w ogóle do ludzi. Odnieść można wrażenie, że mu zależy na tym, by byli szczęśliwsi, nawet wtedy, gdy na to faktycznie nie zasługują. Sam zawsze najcelniej inscenizuje własne sztuki, jakby jego autorski udział w komponowaniu przekazu był ostatecznym dopełnieniem artystycznej wypowiedzi. Ale my, widzowie interesujemy się każdą adaptacją teatralną. I jak sceniczni bohaterowie nigdy nie mamy dość. Domagamy się więcej i więcej kąsania os. Bo prawdy nigdy dosyć? Prawdy, która wyzwala a nie więzi, upokarza, boli. Która umożliwiając przybliżenie się do rozumienia sensu bezsensów pomaga przeżyć je znieczulając strach, osłabiając zwątpienie, oswajając ból. Otwiera nowe nie przewidywane wcześniej możliwości. Zamienia potencjalny dance macabre w namiastkę tańca Św. Wita. Tak, to może się zdarzyć, gdy letnie osy kąsają nas nawet w listopadzie. A także w lutym.
LETNIE OSY KĄSAJĄ NAS NAWET W LISTOPADZIE IWAN WYRYPAJEW
Reżyseria: Wojciech Urbański
Przekład: Agnieszka Lubomira Piotrowska
Scenografia i kostiumy: Anna Tomczyńska
Kompozycje: Dominik Strycharski
Występują: Katarzyna Herman, Witold Dębicki i Zdzisław Wardejn.
W minimalistycznym, wysublimowanym, wyczyszczonym z prywatności otoczeniu scenograficznym, jak na obrazach Hoppera, co szczególnie widać na zdjęciach spektaklu, uwięziona jest miłość, przyjaźń i samotność. Prawda, kłamstwo i lęk dokonuje coming outu. Wnętrze puste, zimne, bez punktów oparcia poza obojętną, nowoczesną kanapą a za oknami szalejące, zmieniające się stany pogody jak uzasadnienie dla zmiany krajobrazów wewnętrznych bohaterów sztuki. Niepokojąco poddające się podmuchom wiatru gałęzie drzew, steamy windows, czy spadające nostalgicznie płatki śniegu. Wschody i zachody słońca galopującego czasu. Oto portret współczesnego człowieka w bezpiecznym wnętrzu. W laboratoryjnych, sterylnych warunkach eksperymentu artystycznego. Wiwisekcja komunikacji międzyludzkiej w zaniku wrażliwości, możliwa wyłącznie po znieczuleniu marihuaną. Wyzwolona sztucznie, by się asekurować, zdystansować, traktować lekko, z przymrużeniem oka i niezobowiązująco. Jakby FOR FUN mimochodem lub jako skutek uboczny. Jakby w wolności. Jakby bliskich sobie ludzi. Odrębnych w tym wypadku planet mężczyzn z krążącymi wokół nich satelitami, kobietami, poruszającymi się w czasoprzestrzeni wspólnie ale i samotnie. Każde po orbicie własnego życia. W równowadze. Przyciąga, współistnieje, bo siebie nawzajem potrzebuje.
Komedia salonowa w oparach absurdu, surrealistycznym zaplątaniu przeciwstawia dwie koncepcje relacji małżonków: w prawdzie i tylko prawdzie sztywnego gorsetu ustalonych, respektowanych, przestrzeganych norm i zasad oraz w hibernowaniu prawdy, co w praktyce przejawia się przemilczaniem, zatajaniem lub nie dostrzeganiem stanu faktycznego i czekaniem na właściwy moment jej ujawniania. Niestety, ani jedna ani druga nie jest doskonała, choć się taką wydaje. Nie ma rozwiązań idealnych z gwarancją skutecznego działania, które by nie raniło, nie stwarzało dylematów moralnych, etycznych. Takich, co chronią przed samotnością i bólem w związku. Zagubieniem i depresją. A wszystko to wynika z braku umiejętności znalezienia odpowiednich sposobów komunikowania, dostosowanych do wzajemnego rozpoznania, czucia siebie nawzajem, by właściwie wybrać czas, dostosować sposób prowadzenia rozmowy. Tu najwyraźniej mężczyźni narzucają reguły gry, nadają ton. To oni podejmują decyzje, wybierają kobiety, zasady i według siebie, dla siebie działają, oceniają i cierpią. Kobiety traktowane są instrumentalnie. Podporządkowują się mężczyznom. Kompromisu nie ma, jest jednostronna racja silniejszego. Wybór kobiet, ich wolność jest pozorna. Chciałyby mężczyzn, którzy byliby godni ich szacunku. Same-mądre, przyzwoite, kompletne- "jakby" wybierają ale decydują nie same o sobie a same dla siebie. Mężczyźni obwiniają o brak szczęścia kobiety albo bezsens świata, który pozbawiony jest Boga, porządku i wszelkiej świętości. Zaborczy, samolubni, zazdrośni. Egocentryczni, wymagający, domagający się współczucia, oczekujący ratunku, prawdy od innych. Dla siebie.
Dlatego niechże kąsają błędy przeszłości, zaprzeszłe wybory, decyzje, niezrozumienie swoich wzajemnych potrzeb, niespełnianie pragnień, nieznajomość marzeń. Samotność w związku. Nieszczerość, obojętność, wycofanie. Kłamstwo, przemilczanie. Rutyna. Bezrefleksyjne brnięcie w pozorze poprawności. Obudowywanie prawdy w coraz to grubszą izolację kłamstwa. Zaniechanie rozmowy szczerej, otwartej do bólu. I wiele, wiele innych błędów i grzechów egoizmu, niemożności, ograniczeń. Trzeba znieczulenia, fortelu, podstępu aby móc dociec istoty rzeczy. Kąsając. Potrzeba wzajemnego kąsania. Dotyku. Spojrzenia w twarz. Poznania się. Prowokacji. Potrzeba prawdziwej, bezpośredniej interakcji, by poczuć, że się żyje naprawdę. Nawet jeśli wydawać się będzie to komiczną, idiotyczną, groteskową, absurdalną, pozornie trudną czy naprawdę niemożliwą do wykonania misją, odpowiedzią na proste na pozór pytanie Ryszarda, gospodarza spotkania: z kim naprawdę spotkała się w poniedziałek Sara, jego żona, w obliczu deklaracji Donalda, przyjaciela rodziny, że prawda jest inna?
Trzech postaci, o których się mówi w sztuce, nie zobaczymy. Do końca pozostaną potraktowane marginalnie, służebnie: Marcusa, prawdomównego, wierzącego brata Ryszarda, powiernika Sary, Gertrudy, która kłamie po to, by prawda wyszła na jaw, ale być może ona w ogóle nie istnieje, Marty, żony Donalda, zdefiniowanej przez męża, będącej jego cieniem, przewidywalnej, mentalnie ubezwłasnowolnionej nie musimy poznawać bliżej. Wiedza o Donaldzie wystarczy, by wiedzieć o niej wszytko.
Znamienne jest, że Wyrypajew o bohaterach-ludziach, którzy są sobie najbliżsi- mówi w sposób lekko ironiczny, zaczepne dowcipnie, z dystansem. Najwyraźniej lubi ich i chce byśmy też ich polubili. Jak i siebie samych, jakimi jesteśmy. I oswoili również swój własny strach i nieporadność w mówieniu prawdy, nie traktowali wszystkiego w życiu zbyt dosłownie i poważnie. Rygorystycznie. Skrajnie ostatecznie. Podpowiada, co robić, by jednak z prawdy nie rezygnować. I z kłamstwa, z każdego możliwego sposobu, który pomoże ją ujawnić. Bo wierzy, że zawsze znajdzie się sposób, odpowiedni moment, by ją wyjawić. No cóż, pozwólmy, by letnie osy kąsały nas nawet zimą. W tym jest ratunek. Szansa na ocalenie. Siebie i związku. W relacji, która ma dla nas znaczenie.
Wyrypajew nie jest głęboki intelektualnie, skomplikowany psychologicznie. Oglądając jego sztuki, czuje się jego ciepły, przyjazny, czuły stosunek do swych bohaterów, w ogóle do ludzi. Odnieść można wrażenie, że mu zależy na tym, by byli szczęśliwsi, nawet wtedy, gdy na to faktycznie nie zasługują. Sam zawsze najcelniej inscenizuje własne sztuki, jakby jego autorski udział w komponowaniu przekazu był ostatecznym dopełnieniem artystycznej wypowiedzi. Ale my, widzowie interesujemy się każdą adaptacją teatralną. I jak sceniczni bohaterowie nigdy nie mamy dość. Domagamy się więcej i więcej kąsania os. Bo prawdy nigdy dosyć? Prawdy, która wyzwala a nie więzi, upokarza, boli. Która umożliwiając przybliżenie się do rozumienia sensu bezsensów pomaga przeżyć je znieczulając strach, osłabiając zwątpienie, oswajając ból. Otwiera nowe nie przewidywane wcześniej możliwości. Zamienia potencjalny dance macabre w namiastkę tańca Św. Wita. Tak, to może się zdarzyć, gdy letnie osy kąsają nas nawet w listopadzie. A także w lutym.
LETNIE OSY KĄSAJĄ NAS NAWET W LISTOPADZIE IWAN WYRYPAJEW
Reżyseria: Wojciech Urbański
Przekład: Agnieszka Lubomira Piotrowska
Scenografia i kostiumy: Anna Tomczyńska
Kompozycje: Dominik Strycharski
Występują: Katarzyna Herman, Witold Dębicki i Zdzisław Wardejn.
Premiera: kwiecień 2015
Niech Oko Widza założy różowe okulary! Recenzja sugeruje, że mamy do czynienia z utworem przepełnionym rozpaczą. Podczas spektaklu moja wyobraźnia również podążyła do Ameryki, choć nie za Edwardem Hopperem, lecz za Henry’m Moore’m - do Art Gallery of Ontario w Toronto, które posiada bogatą kolekcję jego dzieł. Bliskie mi kanadyjskie klimaty i twórczość wyżej wymienionego rzeźbiarza sprowokowały pewne przemyślenia. Pozwolę sobie na interpretacyjną wariację…
OdpowiedzUsuńScenografię tworzy pokój z oknami wychodzącymi na jezioro.
Pomieszczenie jest surowe, nieskazitelne, stanowi część przyrody Krainy Wielkich Jezior. Trzech aktorów wizualnie perfekcyjnych porusza się w tej przestrzeni i ją ożywia. Moore wykonywał swoje prace ze szlachetnych materiałów, a inspiracje czerpał z natury. Tematem jego prac była grupa ludzka, którą wolał umieszczać w pejzażu. Podkreślał znaczenie sił witalnych. Właśnie te podobieństwa sprawiły, że w mojej wyobraźni aktorzy ożywili posągi z Art Gallery. Bohaterowie „Os” są jakby wykuci w najdroższym marmurze, nie wrażliwi na otaczające zło, samotni.
Osy kąsają – wspomnienia i związane z nimi poczucie winy powraca, kłamstwa uwierają. Wyrypajew nie pisze jednak o rozdrapanych ranach i złamanych sercach. Pisze o osach, które mogą na ciele pozostawić niegroźne bąble! Czyż ostatnia scena będąca dziecinną igraszką, nie sugeruje nam właśnie tego?
KK
Natychmiast zakładam te okulary. Różowe. I przenoszę się w kanadyjskie klimaty. I podobają mi się. I jest mi dobrze. Osy kąsają niegroźnie, właściwie nic złego się nie dzieje. Prawda wychodzi na jaw przewrotnie sprowokowana, uwolniona przy okazji. Bohaterowie poradzą sobie. Są dorośli, bezdzietni, wolni w swych wyborach. Ostatnia scena jest trochę dziecinna, zabawna i wiemy dlaczego. Jest zachętą do kontaktu, do takiego prowadzenia rozmów, dociekania prawdy, by nie było wstrząsu, tragedii. A na szczęście żadne z nich nie jest uczulone na jad osy. Co jednak stać się może, gdy będzie inaczej? W końcu Donald, widzą to wszyscy, balansuje na krawędzi. I te znaczące ale nieobecne figury gdzieś ukryte! Twoja wizja KK bardzo mi się podoba. Nie ma to jak różowe okulary!
UsuńFajna sztuka. Kulturalne rozmowy Kłamczuchów.
OdpowiedzUsuńW sumie krotochwila. Mogłaby być lepiej zagrana. Ale w sumie ujdzie.
UsuńGeneralnie to kąsają i przez cały rok. Ciekawe rozmowy i fajna sztuka.
OdpowiedzUsuń