czwartek, 29 stycznia 2015
FREDRASZKI FREDRO ENGLERT TEATR NARODOWY
FREDRASZKI jak rozbudowane, roztańczone fraszki, igraszki pięknie się prezentują w Teatrze Narodowym. Przeplatają się narracje wielu sztuk Fredry*, łącząc w jeden rozwibrowany przekaz o naturze ludzkiej. Aktualny, świeży. Bezpruderyjny. Przy czym jak skomponowany!!! Jak zagrany!!! Jak dopracowany precyzyjnym ruchem scenicznym!! Finezyjny, żywy, współczesny. W nowej stylizacji.
Romantyzm na wesoło, krotochwilnie, zmysłowo? Zabawnie, dowcipnie? Daje wytchnienie. Przynosi ulgę. Odpręża i wzmacnia. Powiecie graciarnia, zsyp, zestaw słów i archetypów ludzkich, spraw codziennych, zwyczajnych, błahych miłostek i zdrad, odartych z idei, walki, spraw najwyższej, politycznej, społecznej, narodowej wagi. Ale nie powagi i zamyślenia, refleksji. Ale blisko normalnego, zwyczajnego człowieka. Jego słabości, przywar, kombinacji w sytuacjach, które sam sobie tworzy własnym ograniczeniem, charakterem, nawykami, wyobrażeniem siebie, ludzi i świata. Swoją naturą. Taki, jaki jest. I ten język wspaniały, bogaty, z życia wzięty.Tak doskonały, z taką swobodą, wprawą wypowiedziany! O, my na pewno nie gęsi, tudzież inne ptactwo, swoją tożsamość nim budujemy, utrwalamy i pielęgnujemy. Z poczuciem humoru, dowcipnie lecz z dystansem, z przymrużeniem oka. W komediowym stylu ilustrującym naszą kondycję ludzką w całej jej złożoności, w zgrabnie zaaranżowanej sytuacji. W dynamicznym błysku charakterystycznego, profesjonalnego wykonania. Wyrazistym a frywolnym. Odważnym. A jakże!
Grzegorz Małecki w konwencji zaproponowanej widzom w telewizyjnej produkcji PAMIĘTNIK PANI HANKI. Nonszalancko swobodny, imponująco perfekcyjny- ruch, gest,mimika, głos- dopracowane i kontrolowane na najwyższym poziomie koncentracji. Precyzji.To popis maniery. Artystyczna szarża. Katarzyna Gniewkowska to zmysłowa, namiętna, inteligentna heroina. Dojrzałe nienasycenie. Głos pociągający, zmysłowy, syreni. Beata Ścibakówna , niewierna, zaniedbywana żona, nieostrożna, egzaltowana kochanka. Miks naiwności z niefrasobliwością. Piotr Grabowski, zazdrosny mąż, bezrefleksyjny kochanek. Paulina Korthals z Mateuszem Rusinem to gra miłości rozważnej i romantycznej a gwałtownej, a impulsywnej. Milena Suszyńska to Brigitte Bardot, cudowny, nie taki znów mroczny przedmiot pożądania. Krzysztof Wakuliński Papkin. I nie tylko w jednej roli. Jak każdy z aktorów. Jan Englert raz jest narratorem, raz autorem. I chwyta za serce jego Fredro. Gorzki, mocny, prawdziwy. Przejmujący. W pięknej scenie podsumowania i pożegnania. W zadumaniu, powadze, melancholii. Refleksyjny, celny w osądzie, realnie odczytujący swoją i Polaków sytuację.
Cieszy oko mądre przedstawienie sięgające do skarbów, do źródła naszej narodowej kultury. Rozwijające kanon doskonałej artystycznej rozrywki. Prezentujące teatr świeży, prawdziwy, tętniący życiem. Zabawia świetna gra sceniczna malująca precyzyjnie a lekko ciepłe, sympatyczne postacie z krwi i kości.Satysfakcjonuje inteligentnie spójny, złożony tekst. W pierwszej części narzucający dynamiczne, farsowe tempo, by w drugiej zwolnić, skupiać się na krytycznych fragmentach recenzji, które spowodowały, iż Fredro załamał się i na 10 lat wyłączył się z pracy twórczej. Mimo zmiany nastroju, ta część spektaklu, choć monotonna, spokojna, wyciszona, podkreśla komplementarnie wagę artystycznego przekazu. Bo jest istotny w warstwie informacyjnej, poznawczej. Emocjonalnej. Ludzkiej. Finał puentuje piosenka "Tylko miłość, stałość, cnoty/ może wrócić nam wiek złoty". Optymistycznie. Budująco. Krzepiąco.
Na szczęście mamy twórczość Aleksandra Fredro. Mamy Teatr Narodowy z doskonałym, zbiorowym aktorstwem, dojrzałą reżyserią, z przekazem, który nie brzmi ciężko, obco, archaicznie. To spójny postdramatyczny Fredro. A może performance. Jak zwał tak zwał FREDRASZKI.
* "Zemsta", "Śluby panieńskie" , "Mąż i żona", "Dożywocie" , "Wielki człowiek do małych interesów"
W Instytucie Teatralnym trwają comiesięczne performatywne czytania sztuk Aleksandra Fredro. Bardzo ciekawe interpretacje młodych reżyserów, najbliższa Pawła Passiniego. Na pewno warto zobaczyć. Wstęp wolny. Więcej informacji na stronie: http://www.instytut-teatralny.pl/projekty/fredro-nikt-mnie-nie-zna/
FREDRASZKI
scenariusz: Jan Englert, Tomasz Kubikowski
reżyseria: Jan Englert
scenografia: Barbara Hanicka
muzyka: Maciej Małeckireżyseria światła: Marek Kozakiewicz
obsada:Katarzyna Gniewkowska, Paulina Korthals, Milena Suszyńska, Beata Ścibakówna, Jan Englert, Piotr Grabowski, Grzegorz Małecki, Mateusz Rusin, Krzysztof Wakuliński
zdjęcie: https://www.facebook.com/katarzynagniewkowska.official/photos/a.241312989339096.60683.135046516632411/1103778259759227/?type=3&theater http://www.narodowy.pl/aktualnosci,102,fredro_z_czystego_strumienia_rozmowa_z_janem_englertem.html
poniedziałek, 26 stycznia 2015
KRÓL EDYP DRAMATYCZNY
Mój Boże, tak wielki wysiłek na próżno! Pal sześć czas widzów i pieniądze, choć można by brutalnie powiedzieć, że mogły być z większym pożytkiem wydane. Gdzie indziej. A nawet w tym samym teatrze. Chyba, że widz chce zapłacić za degustację gorzkiej porażki. Teatru i swojego wyboru. Zafunduje sobie ogląd upadku. Rozłoży go na części pierwsze. I krok po kroku zechce przyjrzeć się mu z bliska. Taka analiza kumulującej się do absurdu artystycznej klęski może być pouczająca. Bez epatowania poczuciem wyższości, że widz wie lepiej. Bez nagannej satysfakcji, że to by mu się na pewno nie przydarzyło. Bez niezdrowej egzaltacji, że pognębia samo upokarzającego się artystę. Jeśli już decyduje się pójść, to wybierze w tym wypadku wiwisekcję katastrofy, całkowite zaskoczenie. I niech nie dziwi się zanadto. I nie żałuje zanadto. Tego czasu, pieniędzy, nerwów. Kontakt ze sztuką, to zawsze doświadczenie wysokiego ryzyka.
Problem w tym jednak, że ktoś to przedstawienie zdecydował się przygotować. Ktoś je wyreżyserował, ktoś zagrał. Ktoś pozwolił na puszczenie go w obieg. I nie przejął się krytyką. A odpowiedzialność z siebie przerzuca na widza. Gdy winnych jest długa lista. Dlaczego widz ma za nich płacić? Jeśli oczekuje nieskomplikowanej zagadki kryminalnej, zrozumie działanie nielogicznego wymiaru sprawiedliwości, jest w stanie pojąć, co robi na scenie pielgrzymka z księdzem na czele, odpowiada mu pokracznie karykaturalny, publicystyczny ogląd walki o władzę żywcem przeniesiony ze współczesnych mediów, akceptuje poprawnościowy proces unieważniania metafizyki i zgadza się, by oglądać parodię tragedii, to jest na właściwym spektaklu. Zagranym źle i bardzo źle, co sprawia, że widz czuje się jakby był na niezobowiązującej jeszcze do niczego próbie a nie dopracowanym, skończonym przedstawieniu. Poprawność Ferencego i Kowalskiego tłumaczy sobie klasą tych aktorów, a Łukaszewicza rozpozna dopiero w trakcie oklasków. To spotkanie widza z Edypem jest zaskakujące od początku do końca.
Sofokles skonstruował tak skomplikowany, wielopoziomowy dramat, że uprościć go do jednowymiarowej, bezrefleksyjnej, prymitywnej narracji jest wielką sztuką. Edyp na naszych oczach rodzi się na nowo jakby wynurzył się z morza przelanej przez siebie krwi /goły i czerwony/. Dramatycznie dosłowna ilustracja walki o władzę, spowodowana buntem, niewiarą i drwiną z fatum, pomieszania porządków:mitycznego z chrześcijańskim, antycznego ze współczesnym, w otoczeniu makabrycznych dekoracji, nagłośnienia, oślepiającego widownię światła, co ma sugerować, że to ona jest winna, jakby przesłuchiwana, jakby odpowiedzialna i podejrzana, wprowadza zamęt. Edyp i jego matka sami dobrowolnie sobie brutalnie wymierzają sprawiedliwość, nie biorąc pod uwagę okoliczności łagodzących, co w zderzeniu z dzisiejszą logiką postępowania polityków i celebrytów, jest w sprzeczności z naszą wiedzą i doświadczeniem. Jeśli bowiem reżyser chce, byśmy uwierzyli, że historia Edypa wydarza się współcześnie, co sugerują kostiumy, zachowanie bohaterów, bodyguardy, itd, to ma się to nijak do postępowania, charakterystyk bohaterów i treści dramatu. A motywacja i znaczenie doświadczenia Edypowego pozostaje niezrozumiałą kpiną z tajemnicy tragedii Sofoklesa.
Jeśli kolekcjonujemy wpadki teatralne, chcemy wiedzieć, jak nie należy pod żadnym pozorem wystawiać tragedii antycznej, jakie są pułapki płycizn interpretacyjnych, jak brzmi pokraczna deklamacja trudnego tekstu, bo aktor ma warunki ale nie jest gotów do uniesienia roli albo za każdą cenę chcemy wysłuchać dramatu, bo nie lubimy sami czytać, to poznamy materializujący się na naszych oczach zaskakująco nowy wymiar rozumienia interpretacji Jana Kotta, będącej w tym wypadku adekwatną krytyką spektaklu, w której
„ ... Edyp jest sztuką o zasadzkach świata, które wykraczają ponad zwyczajne doświadczenie
i tak dalece się w nim nie mieszczą, że wydają się bezrozumne i bezsensowne. „Edyp"
jest sztuką o okrucieństwie przypadku, przed którym nie mogą zabezpieczyć ani najlepsze
dary natury i umysłu,ani najostrzejsze przewidywania..." /Przegląd Kulturalny 15.VI.1961r./.
I będziemy na dobrze wybranym przedstawieniu. Teatr czeka. Powodzenia.
KRÓL EDYP
autor:Sofokles
Problem w tym jednak, że ktoś to przedstawienie zdecydował się przygotować. Ktoś je wyreżyserował, ktoś zagrał. Ktoś pozwolił na puszczenie go w obieg. I nie przejął się krytyką. A odpowiedzialność z siebie przerzuca na widza. Gdy winnych jest długa lista. Dlaczego widz ma za nich płacić? Jeśli oczekuje nieskomplikowanej zagadki kryminalnej, zrozumie działanie nielogicznego wymiaru sprawiedliwości, jest w stanie pojąć, co robi na scenie pielgrzymka z księdzem na czele, odpowiada mu pokracznie karykaturalny, publicystyczny ogląd walki o władzę żywcem przeniesiony ze współczesnych mediów, akceptuje poprawnościowy proces unieważniania metafizyki i zgadza się, by oglądać parodię tragedii, to jest na właściwym spektaklu. Zagranym źle i bardzo źle, co sprawia, że widz czuje się jakby był na niezobowiązującej jeszcze do niczego próbie a nie dopracowanym, skończonym przedstawieniu. Poprawność Ferencego i Kowalskiego tłumaczy sobie klasą tych aktorów, a Łukaszewicza rozpozna dopiero w trakcie oklasków. To spotkanie widza z Edypem jest zaskakujące od początku do końca.
Jeśli kolekcjonujemy wpadki teatralne, chcemy wiedzieć, jak nie należy pod żadnym pozorem wystawiać tragedii antycznej, jakie są pułapki płycizn interpretacyjnych, jak brzmi pokraczna deklamacja trudnego tekstu, bo aktor ma warunki ale nie jest gotów do uniesienia roli albo za każdą cenę chcemy wysłuchać dramatu, bo nie lubimy sami czytać, to poznamy materializujący się na naszych oczach zaskakująco nowy wymiar rozumienia interpretacji Jana Kotta, będącej w tym wypadku adekwatną krytyką spektaklu, w której
„ ... Edyp jest sztuką o zasadzkach świata, które wykraczają ponad zwyczajne doświadczenie
i tak dalece się w nim nie mieszczą, że wydają się bezrozumne i bezsensowne. „Edyp"
jest sztuką o okrucieństwie przypadku, przed którym nie mogą zabezpieczyć ani najlepsze
dary natury i umysłu,ani najostrzejsze przewidywania..." /Przegląd Kulturalny 15.VI.1961r./.
I będziemy na dobrze wybranym przedstawieniu. Teatr czeka. Powodzenia.
KRÓL EDYP
autor:Sofokles
przekład: Antoni Libera
reżyseria: Jakub Krofta
scenografia i kostiumy: Marek Zakostelecky
muzyka: Patryk Zakrocki, Paweł Szamburski
przygotowanie wokalne chóru i dyrygent chóru: Bela Krynicka
choreograf: Maćko Prusak
reżyser światła: Olaf Tryzna
kierownik produkcji: Mateusz Karoń
konsultacja bokserska: Michał Zbrojewicz
asystent kostiumografa: Joanna Gawrońska
sufler: Jaga Dal
inspicjent: Tomasz Karolak
obsada: Sławomir Grzymkowski, Halina Skoczyńska, Adam Ferency, Olgierd Łukaszewicz, Waldemar Barwiński, Janusz R. Nowicki, Władysław Kowalski, Magdalena Smalara, Mariusz Drężek, Krzysztof Brzazgoń, Anna Próchniak, Julia Trembecka, Marcin Wojciechowski, Tomasz Włosok
chór: Sebastian Boguszewski, Tomasz Budyta, Maria Dejmek, Zuzanna Grabowska, Mirosława Krajewska, Marta Król, Maciej Makowski, Jolanta Olszewska, Kamil Siegmund, Maciej Szary, Anna Szymańczyk, Bartosz Waga, Olga Wądołowska, Bartosz Wesołowski
premiera 4 lipca 2014
fotografie: Sun Yuan and Peng Yu
fotografie: Sun Yuan and Peng Yu
piątek, 23 stycznia 2015
FUCK YOU AND YOUR BLOG!
Szczęśliwie wpadł mi w oczy nowy blog teatralny wolę teatr!/http://woleteatr.blox.pl/. I ucieszyłam się, że powstał. Bo uświadomił mi po raz kolejny, że wolność w blogosferze istnieje. Każdy może pisać. Bez względu na stan oglądu sztuk teatralnych, merytorycznego przygotowania, kierunkowego wykształcenia, omnipotencji, wybujałego ego, grafomańskich zapędów, ukrytych celów, nieprawdopodobnych motywacji, ideologicznych walk, wyrównywania osobistych rachunków krzywd i upokorzeń, środowiskowych wojen, nadmiaru rozsądku, chęci zysku. Osobistych interesów. Za pieniądze lub nie. Pisania dla siebie czy innych. Raz na jakiś czas czy codziennie. Nieważne, czy to hobby, pasja czy misja. A może tylko chęć sprawdzenia siebie. Czy autopromocja. Wypełniony czas pomiędzy jedna pracą a drugą. Albo nietyczne mieszanie porządków rzeczy/pracuję w teatrze i piszę o teatrze/. Cokolwiek dołożycie, nie popełnicie błędu. Lista na pewno będzie się wydłużać. Oby nie miała końca!
Bo cała ta różnorodność jest wartością samą w sobie. Jest bogactwem. Możliwością. I nie ma znaczenia czy się to komuś podoba czy nie. Czy oponent wydziera sobie włosy z głowy z powodu braku profesjonalizmu, niskiego poziomu tekstów, wiedzy blogera, pisania bez związku z kanonem recenzji. Czy gryzie palce z rozpaczy, że rośnie nowa konkurencja. A towarzystwo kosmetyków, porad, kuchni, reklamy wszystkiego na blogu odciąga uwagę od teatru. A może właśnie przyciągnie? Gdy najważniejsza jest sztuka. Teatr. Przywiązanie do niego. Szukanie kontaktu czy prowadzenie dialogu, dobijanie się do sensu, wartości, znaczenia. Wspólne błądzenie. Zresztą, co człowiek, to inna kombinacja motywacji lub zestawu tego, czego szuka. Informacji, wrażeń, potwierdzenia swoich racji. Dzięki różnorodności osobowości piszących jest to możliwe. Swój znajdzie swego.
I nowy blog ma szansę znaleźć nowych teatromanów. Bo blogerka ma pasję, chęci, plany. I zainteresuje tych, którzy są w tym samym punkcie swoich poszukiwań, potrzeb, zainteresowań teatralnych. Gratuluję odwagi, życzę powodzenia i szczęścia. Wytrwałości. Czasu na teatr, myślenie, składanie tekstów i pieniędzy na bilety. Każda pozyskana osoba dla teatru, dla sztuki warta jest wszelkich wysiłków. Potknięć. A nawet upokorzeń.
Bo jest to też strefa walki. I trzeba mieć skórę nosorożca, dziką pewność swego lub niewinność neofity. By przetrwać. Fusy, prztyczki, lekceważenie. I tą nieznośną pozorną wyższość siły profesjonalizmu nad uzurpatorską słabością zuchwalstwa. Powodzenia więc. Powodzenia.
Dziś prawdziwych krytyków już nie ma. To oczywiście prowokacyjne stwierdzenie. Super specjaliści piszą dla siebie samych, dla swych profesorów, innych super specjalistów. Język hermetyczny, naszpikowany słownictwem naukowym jak pieczeń słoniną. W prasie taniej, dotowanej, nieczytanej. Trzeba naprawdę być wytrwałym i ciekawym tego, co branżowy high management krytyczny ma do powiedzenia. Recenzenci etatowi muszą się streszczać do lapidarnych wypowiedzi w prasie kolorowej, tygodniowej. Kto ma szczęście lub czas może załapać się na wypowiedzi w radiu. Lub później odsłuchać audycję w wolnym czasie. Czekam aż pojawią się w końcu jednosłowne recenzje; tak, nie, koniecznie, obowiązkowo, hit, kit, klasyka, błoto, szambo, golizna, czerwono, piana, zwała, popdziadostwo, itd. Wszystko zmierza w tym kierunku. Zresztą niektórym bym uwierzyła, choć i tak chciałabym się przekonać osobiście. Sieradzki jeździ po Polsce, rzadko pisze. Baniewicz też. Majcherek rozsądnie tłumi swój talent recenzencki. Ze stratą dla nas, widzów. Starszy brat już tylko błyskotliwie, dostojnie odcina kupony z bazy pamięci. Wygodne to, trudne do sprawdzenia. Ale ciekawe. Zembrzuski, im bardziej jest petowany, tym bardziej czytany, czytany. Drewniak kołonotatnikuje, lawiruje, Miernik odmierza i bulwersuje, chamstwem zaprawia, jak ma tylko okazję, Mike Urbaniak reklamuje. Maciejewski, Pietrasik i inne nabytki multi-kulti mieszają kijem w Wiśle. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Można by tak długo. Pewnie niesprawiedliwie, zdawkowo, powierzchownie, prowokacyjnie. Ale pomyślcie sami. Zważcie sami. Czytajcie. Słuchajcie. Bo trudno rozplątać te węzły gordyjskich zależności, podległości, układów, interesów, celów dalekosiężnych uwikłanych w bieżącą taktykę. Coraz trudniej rozbrajać bekę z kultury.
A gdy widz chce się rozwijać, trzeba mu samotnie chodzić własnymi ścieżkami. Oglądać, przetrawiać, myśleć. I czytać wszystkich i myśleć, myśleć, zestawiać i wyciągać wnioski. I wracać do siebie. Do swojego osobistego oglądu i czucia teatru, sztuki. Kierować się instynktem, czym chce, umie, potrafi. Ale własnym. Własnym. I wracać do teatru, do sztuki. Do źródła.
I zanurza się widz, coraz częściej w potężnie rozwijającym się nurcie informacji pochodzącym od samych artystów. Coraz ciekawszym, bogatszym źródle wiedzy. Zwłaszcza w konfrontacji z tym, co się potem ogląda w teatrze. Wywiady, książki, skandale, informacje własne, cokolwiek się pojawia w jakiej formie i czasie. To znacznie poszerza pole widzenia i rozumienia. Im więcej informacji, czasem sprzecznych/reżyser kontra dramaturg kontra aktor/, tym jest ciekawiej a nawet zabawniej.
Wybaczajmy ale pamiętajmy. Wtedy łatwiej oddzielić ziarno od plew. Prawdę od reklamy. Promocję od emocji. Krytykę od manipulacji. Pawi ogon od mokrych, błotnych szmat przecierających nam oczy.
Gdyby tak jeszcze urzędnicy kulturalnie i systematycznie chodzili do teatru. Decydenci. Politycy. Sponsorzy. Gdyby włączali się czynnie w walkę o teatr, o sztukę. Wyzwalali z ograniczeń prawnych niemożności. Otwierali furtki, bramy, wybijali dziury w murze niechęci i inercji biurokracji. Gdyby tak pomyśleć chcieli, jak krytyce polskiej przywrócić moc autorytetu,..., finansową niezależność. Odpuściłabym i sobie powiedziała za obecnie krzyczącymi: FUCK YOU AND YOUR BLOG!
środa, 21 stycznia 2015
IWONA, KSIĘŻNICZKA BURGUNDA TEATR TELEWIZJI
Caroline Saulnier - by Rankin
IWONA, KSIĘŻNICZKA BURGUNDA Witolda Gombrowicza w telewizyjnej reżyserii Zygmunta Hübnera z 1987 zrealizowana w konwencji przerysowania i groteski, nadekspresji gry aktorskiej to już skamielina. Choć to klasyka. Punkt odniesienia. Kanon. Wybitna uczta teatralna, która mi jednak karaskiem w gardle stanęła. Niestety. Dławię się i krztuszę. I chętnie zamilkłabym, jak Danuta Stenka w KONCERCIE ŻYCZEŃ, bom w szoku pchającym mnie do depresji niechybnej. Ale resztką sił wyrzucę z siebie, że mnie zmęczyła. Irytowała. Odrzuciła.
Nie na tyle jednak skutecznie, by z trudem, a jednak, tego błyskotliwego, inteligentnego, dowcipnego tekstu, nie wysłuchać. Wybrzmiał wyraźnie, słyszalnie, dobitnie. Dziwacznie. Konsekwentnie charakterystycznie. Ale wykrzyczany, wykrzywiony, skręcony w całokształcie wynaturzył się. Wyobcował w recepcji. Wpadł w karykaturę samego siebie. Kojarzył się z historią kabaretową w złym guście. Wystarczyłoby jednak powiedzieć, że spektakl nie podobał mi się. Nie bawił, już nie zachwycił. Jego czas w takiej odsłonie przeminął. Jeśli się na to zjawisko spojrzy świeżym okiem, podkreślmy moim, dziś nadto czułym i drażliwie przewrażliwionym. Może niesprawiedliwym, może nieprofesjonalnym, może nieakademickim, bo pozbawionym historycznej, merytorycznej perspektywy. Ale zatrzymała mnie forma przyjętej koncepcji reżyserskiej na powierzchni wrażeń i brakuje mi argumentów na przebijanie tej skorupy i sięganie do głębi.
Podbija ten efekt gra aktorska, ruch sceniczny, tiki, miny, charakteryzacja jak z burleski. Dużo, bardzo dużo wysiłku, talentu, pracy jak na efekt krotochwili. Niepoważnego żartu o naturze ludzkiej. Miało być lekko, przystępnie, prosto. Zachęcająco, pod strzechy. Trafiło. Ale wyszło pokraczne, niepoważne dziwadło.
Wiem, wiem, narażam się. Podpadam. Ale nie stoczę się do kłamstwa. Śmierć, choć intruza, obcego, tylko kobiety, zobowiązuje. W końcu to morderstwo doskonałe. I tylko my, widzowie możemy o nim świadczyć. Uczestnicy dramatu będą milczeć. Z mocy swej pozycji i interesów. Literackiej fikcji.
Brawa, owacje na stojąco dla reżysera, który tak spójny, konsekwentny spektakl wyczarował. Z szacunkiem do autora, z zaufaniem do aktorów. Którzy nie zawiedli, którzy grają zespołowo koncertowo.
A Iwona pozostaje papierowym, symbolicznym, nie tylko jako osoba, ciałem obcym. Martwą naturą. Jest czarodziejskim lustrem, portretem Doriana Graya, każdego, z którym się zetknie. Kością w gardle całej teatralnej otuliny. Irytuje, kompromituje, prowokuje, ośmiesza, uwiera, przeszkadza. Jest obiektem uwalniającym prawdę z każdego kamuflażu, zakamarka, niepamięci. Musi być wyeliminowana, tak czy siak, bo sama świadomość, że istnieje żywy dowód na ludzką marność nad marnościami jest niemożliwa do zaakceptowania, do zniesienia. Dziewczyna wyczuwa to. I inteligencją instynktu, wchodząc w konwencję absurdu i groteski, będąc tak brutalnie instrumentalnie traktowana, popełnia samobójstwo karaskiem. Nie może przełknąć podłości pogardy. Dołączam do niej. Ogląd tej inscenizacji nie zaspokoił mych oczekiwań . Rozsądek przygasił, święty spokój zakłócił, słowa samobójcze na klawiaturze wymusił. Uwielbiam gombrowiczowskie iskrzące tekstowe wygibasy. Pochrząkiwania. Prychania. Pomruki. I inne niezidentyfikowane obiekty słowne. Ale czy to na ekranie czy w realu, w teatrze, bywają nie do przeżycia. Bywają.
IWONA, KSIĘŻNICZKA BURGUNDA
Autor: Witold Gombrowicz
Reżyseria: Zygmunt Hübner
Scenografia: Jan Banucha,
Realizacja TV: Barbara Borys-Damięcka,
występują: Daria Trafankowska (Iwona), Zbigniew Zapasiewicz (Król Ignacy), Mirosława Dubrawska (Królowa Małgorzata), Mariusz Benoit (Szambelan), Aleksander Machalica (Książę Filip) oraz Bogdan Szczesiak, Aleksander Trąbczyński, Wiesława Mazurkiewicz, Krystyna Froelich-Przybylska, Maria Robaszkiewicz, Grażyna Marzec, Anna Mozolanka, Maciej Szary, Zygmunt Sierakowski, Andrzej Grąziewicz, Andrzej Piszczatowski, Andrzej Wykrętowicz, Ryszard Żuromski,
PREMIERA: 24.09.1987
Reżyseria: Zygmunt Hübner
Scenografia: Jan Banucha,
Realizacja TV: Barbara Borys-Damięcka,
występują: Daria Trafankowska (Iwona), Zbigniew Zapasiewicz (Król Ignacy), Mirosława Dubrawska (Królowa Małgorzata), Mariusz Benoit (Szambelan), Aleksander Machalica (Książę Filip) oraz Bogdan Szczesiak, Aleksander Trąbczyński, Wiesława Mazurkiewicz, Krystyna Froelich-Przybylska, Maria Robaszkiewicz, Grażyna Marzec, Anna Mozolanka, Maciej Szary, Zygmunt Sierakowski, Andrzej Grąziewicz, Andrzej Piszczatowski, Andrzej Wykrętowicz, Ryszard Żuromski,
PREMIERA: 24.09.1987
wtorek, 20 stycznia 2015
AALST RADOSŁAW RYCHCIK TEATR POWSZECHNY
zdjęcie użytkownika Art People Gallery:Body Bags Oil Paintings
AALST to miasto w Belgii ale jednocześnie tytuł spektaklu przygotowanego w ramach roku polsko-tureckiego, oparty na tekście, który opowiada prawdziwą historię zabójstwa dwójki małych dzieci przez ich rodziców w motelu w 1999 roku. Propozycja realizacji projektu wyszła od aktora Adihana Senturka, poznanego w Turcji przez Radosława Rychcika, reżysera spektaklu, który pojechał tam na zaproszenie Instytutu Adama Mickiewicza. Adihan sam przetłumaczył tekst i szukał kogoś, z kim mógłby go wystawić. Obecnie w Turcji homoseksualizm, status i egzystencja ćpuna, mordercy, życie na marginesie jest gorącym tematem, medialnie nośnym, politycznie niepoprawnym i szuka swojego miejsca na scenie. Spektakl zaspokaja to zapotrzebowanie. Dla nas też jest interesujący.
Jest to sztuka dokumentalna Body Bags Oil Paintings na trzy głosy. Anonimowy głos przesłuchuje młode małżeństwo. Nie ocenia, nie szuka wprost, brutalnie odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało. Poznajemy okoliczności zbrodni. Przyglądamy się zabójcom. Ich pochodzeniu, dzieciństwu, okresowi dorastania i dorosłego życia. Obserwujemy zachowanie pary w czasie przesłuchania. Kiedy zbrodnia się dokonała a świadomość jeszcze za nią nie nadąża. Jakby sam czyn był wypadkową kim są i jakich wyborów dokonali, jak bardzo zostali skrzywdzeni, jak bardzo siebie nawzajem i dzieci krzywdzili. Jakby postępowali instynktownie, odwetowo, tak, jak ich świat nauczył a oni powielają tylko automatycznie wyuczone wzorce zachowań, kompensują wchłonięty ból i cierpienie, opresję, napięcie, które się uwalnia, które puszcza dopiero w momencie niekontrolowanej agresji, furii, uderzającej impetem w tych, których się ma pod ręką; w malutkie, bezbronne dzieci, w małżonka. W tych, których na pewno, na pewno się kocha. Może to ta świadomość wydobywająca się na powierzchnię zdarzeń jest ostateczną motywacją zbrodni; kocham z natury rzeczy, ze wspólnotowości losu, ot po prostu i muszę, muszę krzywdzić, by znieść życie, jakie mi zgotowano, jakie jest mi dane, jakie mam, jakie tworzę a więc zabijam, by skończyć ten korowód powielanych, wzmacnianych własną słabością i niemocą charakteru nieszczęść.
I zanurzamy się, my, łowcy sensacji, zbrodniożercy, w ich kloakę życia, która metodycznie kształtowała i utrwalała mechanizm autodestrukcji. Nurkujemy, z trudem poruszając się w tym szambie, przecierając oczy ze zdumienia, że zło triumfuje przechodząc z pokolenia na pokolenie. Jest dziedziczone i wzmacniane przez następców. Powstrzymać to może tylko śmierć. Morderstwo własnych dzieci. A potem podwójne samobójstwo. Trzeba zabić zbrodnię zbrodnią. Cokolwiek zdarzy się potem.
Zabijając, ale tak strasznie, tak bestialsko strasznie, mordercy kładą kres temu, nad czym nie są w stanie zapanować. Kończą wszystko. Bo zło, które w nich rosło przez całe życie, nie wypaliło się, nie zniknęło. Nie zostało wyparte, zagłuszone, stłumione. Żyło w nich i karmiło się przemocą wobec słabszych. Męża wobec żony. Rodziców wobec dzieci. To, co się z nimi działo, nie miało końca. To, jak postępowali z dziećmi żyło w nich i wzmagało cierpienie. Nie chcieli, by dzieci poszły tą samą drogą co oni. Z bagażem ich i swoich własnych win i cierpień oraz tych dokładanych w przyszłości przez świat. A na to, w rodziców odczuciu i na ich poziomie rozumienia, wszystko wskazywało. Nie chcieli do tego dopuścić. Choć nigdy się do tego nie przyznali.
To było dla nich logiczne. W tym szaleństwie była metoda. Ale jakby w sferze podświadomości. Po zbrodni nie są załamani, pogrążeni w depresji. Nikt nie wierzy im gdy mówią, że gdyby mogli cofnąć czas, to byłoby cudownie. Ale jest w tej deklaracji jakaś niespełniona nadzieja. Marzenie, że jeśli życie nie byłyby tak okrutne, mogło by być rzeczywiście cudownie. I ta tęsknota jest zrozumiała. Tym bardziej bolesna, że nie do spełnienia.
Krzywdzeni krzywdzą. Zabijana przez całe życie dobroć, empatia, miłość w końcu zabija. By powstrzymać siebie. By nie pozwolić zaszczepionemu złu w sobie przez świat, własną słabość i przyzwolenie na nią, przekazywanego w spuściźnie dzieciom, na triumfalny marsz w przyszłość. Póki ma się siłę i siebie nawzajem do czynu, który wydaje się być niemożliwy nawet do pomyślenia. Do zaakceptowania przez zdrowe zmysły. Przy zdrowych instynktach rodzicielskich. W obrębie prawa i wartości ludzkich. W tym bestialstwie jest konsekwencja. Choć my, obserwatorzy, chętnie wskazalibyśmy na niepoczytalność sprawców, której jednak w tym wypadku nie stwierdzono.
Pierwszy raz sztuka wystawiona była w Szkocji. W tym samym roku 2007 w Australii. Forma dramatyczna przypomina sztuki brytyjskie z początku roku 2000, brutalistów, in-yer face drama, rodzaj dramaturgii, która u nas była popularna 10-15 lat temu. Jest bardzo statyczna. Irytująco schematyczna. Może drażnić tak naturalistyczne, bezpośrednio 1:1 przeniesienie stenogramu przesłuchań do teatru. Kiedy nie ma ingerencji dramaturga, reżysera. Nie ma dystansu, nie ma poczucia bezpieczeństwa, nie ma sublimacji intelektualnej, skrótu dramatycznego. Rzuca nam się krwawym mięsem życia w wyobraźnię, wrażliwość, instynkt samozachowawczy. Sprawdza ścieżkę naszego ludzkiego myślenia domagającego się ostatecznego rozwiązania zagadki, odkrycia tajemnicy, odpowiedzi na fundamentalne pytania: dlaczego, jak to możliwe, jak mogło do tego mordu dojść, dlaczego nikt wcześniej nie zareagował na przemoc w rodzinie, itd. Jak zawsze pytania stawiane ex post.
Odpowiedzi nadal brak. Ale te pytania pozostają aktualne. Odnajdziemy je w każdym miejscu na świecie, w każdym kręgu kulturowym. Dlatego są ważne. Zasługują na uwagę, zastanowienie. Mamy się rozejrzeć wokół siebie. Zapytać o własną postawę wobec zła. Zła rządzącego nami i światem. Bo tak łatwo przychodzi nam się oburzać na przemoc, ekscytować zbrodnią. Zwłaszcza gdy dotyczy dzieci. Ale w gruncie rzeczy nic nie robimy. Nic z tego nie rozumiemy. A naznaczanie winą naturę ludzką jest najłatwiejsze, najprostsze. Ten wytrych do zrozumienia zbrodni, usprawiedliwienia naszej bezradności, bezsilności -objawu obojętności- zawsze mamy pod ręką.
Trop reżysera, który sam sugeruje, nawiązując do URODZONYCH MORDERCÓW Olivera Stone`a, w tym wypadku wiedzie lekko na manowce. Choć przybliża zrozumienie głębokiej więzi rodziców. Ich wzajemne wsparcie i konsekwencję w dokonaniu tej strasznej, nie do zrozumienia a przede wszystkim nie do zaakceptowania zbrodni. Spektakl nie gubi tego przekonania morderców, że postąpili w ich mniemaniu słusznie. A reszta świata nie chce przyjąć ich motywacji do wiadomości. Odrzuca ją. Nie rozumie. Bo musiałaby przyjąć część winy na siebie. Mentalny odjazd, brak asymilacji społecznej, silny imperatyw wewnętrzny nakręcający postępowanie bohaterów, ich głębokie, nie do nadwątlenia przekonanie o słuszności decyzji o morderstwie dzieci jest problematyczne dla świata.
A wyrodny ojciec i mąż, a przeklęta matka i żona wydają się być szczęśliwi, zadowoleni, spokojni. Jakby żyli w innym świecie. Jakby od zawsze żyli w innym świecie. Jakby tylko oni sami siebie dobrze rozumieli i czuli. Bo trafił swój na swego. I uderzenie w świat wartości się skumulowało, wzmocniło. Sami sobie poradzili, skazani na siebie tylko. Nic się poza tym nie liczy. Ani skutki ich czynów, ani nieszczęśliwy ciąg dalszy. Jakby wykonali kawał dobrej roboty. Koniecznej. Logicznej. Niezbędnej.
Sztuka wydaje się nudna, niezrozumiała, choć sensacyjna. Żywcem przeniesiona z prasy brukowej lub sali sądowej. Grająca na naszej podłej skłonności do biernego, śliniącego się podglądactwa. Muzyka wykonywana na żywo, kostiumy nowożeńców, w które ubrani są aktorzy, opary mgły, szampan i tort weselny, to te elementy inscenizacji, które przełamują teatralnie materiał narracyjny przesłuchania. Ale w swej warstwie istotności motywacyjnej wszystko, co najważniejsze odbywa się w naszych głowach. W naszej wrażliwości. W wyobraźni. I długo pozostaje w pamięci niczym robak przegryzający się ku światłu, do wyjścia.
Czy naprawdę wszystko jest na sprzedaż? Na początku rósł we mnie bunt wobec epatowania kolejną, tym razem teatralną, choć prawdziwą historią dzieciobójstwa. Tak chętnie celebrowaną zawsze we wszystkich mediach. Również polskich. Z czasem zniknęła niechęć i oburzenie. Zostało poszukiwanie prawdy. A ta naprawdę trudna jest do zaakceptowania. Zrozumienia. Ogarnięcia. Ciekawość zwyciężyła.
O tyle ten obraz teatralny jest interesujący i wart obejrzenia. Ale były tylko dwa spektakle w Teatrze Powszechnym. Co i gdzie dalej, nie wiem. Szukajcie w prasie, telewizji, internecie. Ciąg dalszy, nowe wcielenia tej historii, inne jej warianty, wariacje na temat z realu, na pewno tam znajdziecie. Znajdziemy. Znajdą ci, którzy zechcą wejść bezkarnie w białych rękawiczkach w strefę zła.
AALST
SCENOGRAFIA I KOSTIUMY - ANNA MARIA KARCZMARSKA ASYSTENT SCENOGRAFA - HEQI TONG
PROJEKCJE VIDEO - MICHAŁ LIS I PIOTR LIS
MUZYKA NA ŻYWO - MICHAŁ LIS I PIOTR LIS /NATURAL BORN CHILLERS/
OBSADA
BENGÜ ERGIN - CATHY
ADIHAN SENTÜRK - MICHAEL
ERTÜRK ERKEK - VOICE
PREMIERA POLSKA: STYCZEŃ 2015
Realizacja: Salon iKSV, Istanbul, Turkey i Teatr Powszechny
im. Zygmunta Hübnera w Warszawie
Wydarzenie realizowane w ramach programu kulturalnego obchodów 600-lecia polsko-tureckich stosunków dyplomatycznych w 2014 roku.
turkiye.culture.pl
poniedziałek, 19 stycznia 2015
KONCERT ŻYCZEŃ DANUTA STENKA TR WARSZAWA ŁAŹNIA NOWA
Czas sceniczny: godzina 20.20, kobieta 50+wraca do domu z zakupami: 2 kajzerki, 2 serki wiejskie, mleko, płyn do mycia naczyń, ketchup, ser żółty...Gdy je odkłada długo nie może rozprostować palców, odetchnąć, nabrać powietrza w płuca. Ręce drżą. Słania się, opiera o blat w kuchni, poręcz krzesła. Jednak zaraz energicznie zaczyna chować wszystko na swoje miejsce. Jest zmęczona, robi to w zapamiętaniu i nie zauważa, że płyn do mycia naczyń ląduje razem z ketchupem i mlekiem w lodówce. Szybko orientuje się gdzie jest i ustawia go na przypisanym mu miejscu. Składa plastikową torbę, wypycha z niej powietrze, chowa. Tak, ten etap ma za sobą. Włącza telewizor, kanał z Keeping Up with the Kardashians /kobiety są w Paryżu, w butiku przymierzają suknie ślubne, są na kolacji/. Rozbiera się, zdejmuje biżuterię w łazience, zakłada kapcie, odstawia buty na miejsce, przebiera w strój domowy /dresy=piżama/. Sprawdza czy ubrania śmierdzą potem. Obwąchuje pod pachami bluzkę, zbiera zdjęte rzeczy i niesie je do pralki, którą włącza. Resztę ubrań wiesza z pietyzmem na swoje miejsce.Tylko rajstopy pierze ręcznie, uprzednio sprawdziwszy czy są całe, bez dziur, oczek. Wyżyma je w ręczniku, dokładnie rozkłada na fotelu do wysuszenia. Myje twarz, sprawdza odrosty, wyciska krostę, nakłada krem na twarz, lekarstwo na opryszczkę przy ustach. Wyciera lustro. Z uwagą przygląda się swojej twarzy. Wraca do kuchni i zaczyna przygotowywać sobie posiłek. Dwie kanapki z chrupkiego pieczywa, posmarowane masłem, jedna z żółtym serem i pomidorem, z którego uprzednio zdjęła skórkę/wpierw zalała gotującą wodą/, a drugą z dżemem truskawkowym/?/. Herbata. Włączenie mikrofalówki. Jest już włączone radio i trwa KONCERT ŻYCZEŃ prowadzony przez Wojciecha Manna/ z jego poczuciem humoru, ciepłem, pogodą ducha, dystansem/, którego tematem są przypadkowe, ale cudowne miłosne spotkania. Słyszymy "I`m your man" Cohena, przebój Adele. Widzimy palącą papierosa kobietę, która dyskretnie, szybkimi ruchami wyciera łzy. Coś sobie przypomina, automatycznie, bezwiednie przeżywa. To piosenka przywołuje wspomnienia. Wzmaga falę ukrywanego, stłumionego cierpienia. Przywołuje, co wyparte. Wcześniej posprzątała sprawnie, szybko po kolacji. Zmyła naczynia, wytarła ręce, nasmarowała je kremem. Zresztą za każdym razem po umyciu natłuszcza ręce. A robi to wielokrotnie. Przy jedzeniu przegląda przyniesioną do domu korespondencję, reklamy. Ale niedbale, od niechcenia, jakby chciała odwrócić uwagę od jedzenia. Zerka na ekran telewizora. W końcu wyłącza go i przez jakiś czas słucha audycji radiowej. Reaguje uśmiechem na uwagi Manna, prycha niezadowoleniem, gdy woda się przelewa z napełnianego czajnika. Lub gdy się parzy przy zalewaniu pomidora wrzątkiem. Szum telewizora miesza się z audycją radiową, pracą pralki i mikrofalówki, gotującej się wody, później włączonego komputera z SIMSAMI. Tu przedmioty robią hałas, rumor, zamieszanie. Mówią. Są dowodem na toczące się życie. Kobieta siada na sedesie. Przez chwilę układa, składa, porządkuje, zagina urwane kawałki papieru toaletowego, by w końcu zdecydowanym ruchem podetrzeć się i podciągnąć gatki, spuścić wodę. Szoruje dokładnie szczotką kibel, w rękawicach/?/. By po nie za długim okresie zabawy na komputerze, piciu herbaty, umyciu i wytarciu naczyń, sztućców, kubka, ustawieniu na stole naczyń, sztućców , kubka na następny dzień, do śniadania, znów wetrzeć krem w ręce. Ułożyć okulary na stole w widocznym miejscu. Wszystko jest pedantycznie, dokładnie sprzątane, myte, ustawiane, czyszczone, przecierane, porządkowane. Czas na sen. Wyłączenie komputera, poszukiwanie opakowania na płytę, włożenie jej do szuflady. Rozłożenie łóżka, pościeli. Nałożenie czepka na głowę, prysznic ale tylko włączenie wody/bez mycia/, szorowanie zębów, kremowanie twarzy, przetarcie armatury, lustra. Kobieta nakłada siatkę na włosy. Idzie do pokoju, siada na łóżku, na stopy nakładkę korygującą haluksy.Przygotowuje ubrania na dzień następny. Wiesza je na fotelu obok suszących się rajstop. Nie zmienia dresów=piżamy, na których widnieje duża mokra plama po wytarciu rozlanej wody ze stołu gdy nalewała ją do kubka. W łóżku najpierw przegląda kolorowe pisma, ale ich nie czyta. Odkłada je. Czy miała okulary ? Chyba tak. Gasi światło. Kładzie się spać. Kręci się w łóżku jakby nie mogła zasnąć. Cierpi na bezsenność. Cały dzień do późna pracowała, wieczorem za mało czasu zostało na wyciszenie, choć milczała. Wszystko się działo, huczało w głowie, wzmagało i rosło w sercu. W końcu wstaje z łóżka, chyba jeszcze raz sięga po pisma ale natychmiast je odkłada, by pójść do kuchni. Tam bierze fiolkę z lekarstwem, wysypuje pigułki na talerz. Wkłada jedną pigułkę do ust, popija wodą. Siada, zakłada okulary, rozkłada olbrzymią płachtę ulotki o specyfiku, jaki zażyła i czyta. Czyta. Czyta. W końcu składa i chowa do pudełka. Twarz kieruje w stronę przestrzeni pozascenicznej. Wpatruje się uważnie, wodzi wzrokiem. Jakby przenikała ściany i dostrzegała stojące, siedzące, poruszające się osoby w półcieniu. Jakby szukała kontaktu. Jakby spodziewała się, wiedziała, że jest obserwowana przez otoczenie. Milczące jak ona. Nie reagujące jak ona. Nie ratujące jej, jak ona sama siebie. Po czym zaczyna "bawić się" pigułkami, układając je metodycznie we wzór, po kolei. Nie śpieszy się. Trwa to trochę, jakby robiła to w jakimś amoku, nieobecna lub w transie, w zastanowieniu, wahaniu. Znów połyka 2 lub 3 tabletki. Porządnie, solidnie popija. Wstaje, nalewa sobie wody ale natychmiast ją wylewa do zlewozmywaka. Podchodzi do lodówki, wyjmuje butelkę małego szampana, lub wina musującego, białego. Otwiera ja, nalewa płyn do szklanki. Pije. I zdecydowanym ruchem zgarnia resztę pigułek z talerza, bierze do ust, łapczywie popija alkoholem, przeciąga palcem po talerzu, by oczyścić go z niewidocznych nawet drobin. Znów nalewa sobie szampana i pije pośpiesznie, zdecydowanie. Stało się. Wykonała ruch, który ja zaskoczył, ale jakby jest uzasadniony, oczekiwany. Zaraz poprawia rzeczy pozostawione na stole, układa pustą fiolkę, pudełko, całą resztę /szklanka, butelka, fiolka pusta, pudełko po lekarstwach, okulary/. Lustruje przestrzeń. Sprawdza czy wszystko jest na swoim miejscu. Ona chyba też już znalazła swoje. Podchodzi do łóżka, poprawia pościel, pedantycznie wygładzając każdą fałdkę. Gasi światło. I schodzi w strefę widzów. Staje jak jedna z nich. Staje się jedną z nich. I jak oni obserwuje obszar sceny. Albo to widzowie, każdy z osobna, staje się, czuje się nią. Wszyscy i wszystko zastyga w bezruchu. To kulminacja. Panuje martwa cisza. Uporządkowana przestrzeń pozbawiona żywego pierwiastka. Tylko rzeczy na swoim miejscu pozostają. Przedmioty, sprzęty, kobieta. Widzowie. Ktokolwiek tam jest. Nieme, obojętne, uległe, bezwolne, bierne. Kobieta znika, wychodzi w kulisy aktorka. Oklaski. Przychodzi Danuta Stenka. Oklaski. Wychodzi gwiazda. Oklaski. 22.00 na zegarze scenicznym. Czas rzeczywisty jest zupełnie inny. Każdego z nas. Rzeczywistość prawdziwa jest zupełnie inna. Każdego z nas.
Ta suma słów nic nie znaczy. Może być nawet nie do końca zgodna z faktycznym przebiegiem zdarzeń scenicznych /kolejność, szczegółowość rzeczy i zachowań/. Jest inna i działa zupełnie inaczej u każdego widza. Byleby przekaz nie pozostał martwą literą, martwym znakiem, martwą przestrzenią, martwym bytem.
Bo żadne słowo nie wypełni pustki milczenia. Nie zastąpi go. Nie oszuka. Nie zwiedzie. Nie zagada. Nic nie załatwi. Nie rozwiąże. Nie uratuje. Nie pomoże. Nie wyjaśni. Żadne działanie rutyny, rytuału, obowiązku, potrzeby, konieczności wypełniającej czas, w jakimś sensie ważne i niezbędne, nie ratuje, nie uzasadnia życia, nie definiuje do końca jego sensu. Życie wśród przedmiotów i dla przedmiotów uprzedmiotawia. Nie daje wytchnienia. Spokoju. Nie daje szczęścia. Pozbawione radości degraduje. Gdy sami je wybieramy, bo chcemy, bo świadomie w to brniemy, nie ma alternatywy. Na koniec wyjścia.
Przechodzimy na pozycje biernych obserwatorów/bohaterka sztuki na końcu także/. To my, widzowie, bez przedmiotowego anturażu/niektórzy tylko wyjątkowo, z konieczności, siedzą na krzesłach/ krążymy wokół sceny snując gęstą, niewidzialną pajęczynę bezsilności, świadomi roli widza, konwencji zachowań, bierności wobec tego, co się dzieje z bohaterką sztuki. A jej milczenie, przesuwanie się po neutralnej, sterylnej przestrzeni jest kolejnym wariantem gry komputerowej, alternatywnym, wirtualnym, second i kolejnym lifem. Ta cisza, brak słów, powoduje, że każdy z uczestników tego spotkania może stworzyć własną, osobistą, sobie tylko właściwą projekcję zdarzeń, sensów, interpretacji.
Jak przy oglądzie abstrakcyjnego obrazu. Kiedy widzimy, co sami sobie wymyślimy, skomponujemy, wykreujemy. Przeniesiemy. Dokonamy projekcji. Z zasobów swojej wiedzy, własnych doświadczeń, skojarzeń, wspomnień, stanów świadomości, stanów społecznej, psychicznej i fizycznej kondycji. W kontekście. Oczywiście uzasadnionym, umotywowanym. Usprawiedliwiającym.
W tym sensie sztuka ta działa. Działa perfekcyjnie. Doskonale. A gra aktorska Danuty Stenki, cała ona, jako kobieta, człowiek i aktorka, mimo tego, że nie wypowiada ani jednego słowa, a ilustruje prozę życia, jego normalność i banał, idealnie tworzy tyle historii, ilu ją widzi obserwatorów. Współuczestników bytu scenicznego. Współtwórców spektaklu.
Bohaterka milczy, widzowie milczą. Tylko przedmioty hałasują, indywidualnie, mechanicznie. One wydają głos, mówią, śpiewają. A jednak sztuka gra pieśń życia. Zaciska pętlę na dobrym samopoczuciu cywilizacji posiadania, władzy nad rzeczami. Wyśpiewuje koncert życzeń. Życzeń, które spełniają się gdzieś, dla kogoś, tworząc ułudę istnienia miłości, trwania szczęścia. Są mirażem, marzeniem, tęsknotą za czuciem, wspólnotowością utraconą. Są poza zasięgiem.
Ale od samotności nie ma ucieczki. Kobieta wypełnia czas martwotą. Wybiera to, nad czym panuje. Co trzyma ją w pionie. Obowiązek, przyzwyczajenie, rytuał, obyczaj, kompulsywne dbanie o pedantyczny porządek i nienaganną czystość. Odrzuciła wysiłek kształtowania żywej relacji, podtrzymywanie jej. Bo to jest trudne, czasem niemożliwe. Z czasem zapomina się, wypiera, co boli, czego brakuje w sferze uczuć, w sferze emocji. Siły słabną, motywacje zanikają. Próg odporności się obniża. Neutralizowanie cierpienia, znoszenie bólu, wchłanianie ciosów wydaje się niemożliwe. Wystarczy sił tylko na tyle, by się ostatecznie wyłączyć. Ustawić na pozycji przegranego, martwego bytu. Z zuchwałością pana, któremu jeśli nie udało się zapanować nad życiem, to przynajmniej nad śmiercią.
Po tym przedstawieniu już nigdy zwyczajność czynności codziennych nie będzie bezrefleksyjna. Zwłaszcza dla osób z tendencją do depresji. Ten spektakl wzmaga uczucie beznadziei samotnej egzystencji /łącznie tą z wyboru/. Pokazuje brak oparcia w relacjach z ludźmi. W sobie. Brak oparcia w pracy. Czy posiadaniu rzeczy. Brak motywacji, sensu. Brak życia. Samo przywiązanie do jego definicji, jego objawów, nie wystarczy. Kobieta działa jak dobrze nakręcona maszyna. Jest krańcowo wykończona, wypalona, wycofana. Działa jak automat.
Spektakl nie rozstrzyga rozpoznania. Nie definiuje go. Nie uzasadnia. Pokazuje milczenie słów, znaczeń, emocji. Ale jest sugestywny. Niepośpiesznie buduje napięcie, które na koniec jest nie do zniesienia. A pozycja widza jako podglądacza szczególnie przykra, dwuznaczna, krępująca. Następuje połączenie sceny z widownią. Jedna z drugą jest komplementarna. Jedna bez drugiej nie istnieje. Publiczność podbija znaczenie wypowiedzi artystycznej. Poszerza interpretację. Bo widok egzystencji samotności w obecności obserwatorów mrozi krew w żyłach. Jednostka w świetle wobec tłumu w cieniu. Milczenie wobec milczenia. Bierność wobec bezsilności. Obojętność wobec wyczerpania. To mocna wypowiedź. Ważna. Dzięki powściągliwej, precyzyjnej, skupionej ale naturalnej grze aktorskiej i tego, co do niej z siebie odważnie wniosła Danuta Stenka. Niepozornie błaha, nudna, zrutynizowana, przewidywalna codzienność zacina się, zaciera. Kiedy to się stało, w których momentach było to widoczne, uchwytne, zauważalne, odkryć musi każdy sam. By nie przegapić u siebie, u innych już w realu tego maskującego się doskonale stygmatu śmierci.
Późnym wieczorem, po spektaklu, ja, 30+, wróciłam do pustego domu. Rozebrałam się, założyłam kapcie, ustawiłam na miejscu buty. Zmęczona oparłam się o blat w kuchni. Cała drżałam. Napięcie nie zelżało. Oszołomienie nie puściło. Gula w gardle nie pozwala mi nawet mówić do siebie w myślach. Milczałam bezsilna. Głęboko odetchnęłam, włączyłam telewizor na kanał z programem U Kardiaszanów, zaczęłam robić kolację, ......
KONCERT ŻYCZEŃ
tekst: Franz Xavier Kroetz
reżyseria: Yana Ross
dramaturgia: Aśka Grochulska
tłumaczenie: Danuta Żmij-Zielińska
muzyka: Aśka Grochulska / Tomasz Wyszomirski
kurator projektu: Marcin Zawada
prowadzący audycję radiową: Wojciech Mannreżyseria świateł: Mats Öhlin
scenografia i multimedia: Simona Biekšaitė
obsada: Danuta Stenka
Koprodukcja TR Warszawa i Łaźnia Nowa
zdjęcie:Holographic Portraits Painted on Delicate Layers of Fabric and Netting by Thai artist Uttaporn Nimmalaikaew #artpeople
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/197129.html
http://kulturaonline.pl/koncert,zyczen,herbatka,u,kardashianow,tytul,artykul,19595.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/195258.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/195398.html?josso_assertion_id=B755FE47AAAC17A2
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/195491.html
http://www.polskieradio.pl/8/3664/Artykul/1357278,Koncert-zyczen-Najdziwniejszy-debiut-Danuty-Stenki
sobota, 17 stycznia 2015
32 OMDLENIA CZECHOW STUHR JANDA GOGOLEWSKI POLONIA
Cokolwiek się napisze o tym spektaklu, nie ma znaczenia. Trzeba go zobaczyć. Przeżyć. Samemu poczuć dotyk doskonałego tekstu Antoniego Czechowa w mistrzowskim wykonaniu Jerzego Stuhra, Krystyny Jandy i Ignacego Gogolewskiego. Posmakować czystość formy wybitnego, dojrzałego, świadomego siebie aktorstwa. Kreacyjnego. Psychologicznego. Na żywo. Doświadczanego z bliska. Bezpośrednio. Wprost.
Jakbyśmy byli w szkole. A w niej trzy etiudy. Miniatury sceniczne. Klasyka z klasą. Wzorcowa, perfekcyjna, miarodajna. Jak punkt odniesienia. Wartość sama w sobie. Dla jednych nuda, dla drugich uczta. Wytchnienie. Pokaz umiejętności aktorskich, biegłości warsztatowej, doświadczenia, talentu szlifowanego przez całe życie. Popis imponujący. Naturalny. Lekki. Oczywisty.
Jakbyśmy byli w innym świecie. Innej stylistyce, estetyce. Wszystko się dzieje w obrębie osób, relacji między nimi. To one są wartością tego przekazu. Tego, co sobą niosą, co wyrażają i jak wypowiadają w przestrzeni pustej scenografii z nielicznymi jedynie akcentami/proste, przypadkowe krzesła, karafka, wieszak z ubraniami/. W kostiumie z epoki. Wszystko po to, by rozbudzić nasze apetyty na sztukę bardziej złożoną, rozbudowaną, skomplikowaną. To dopiero preludium, wstęp, wprawka, rozgrzewka mistrzów. Nie chcemy na tym kończyć, choć Stuhr zapewniał, ze kończy. Nie sposób uwierzyć. I słusznie. Trzeba mieć marzenia i nadzieję na to, że się spełnią. Potencjał jest ogromny. Oczekiwania też.
Spektakl nie jest krótki. Ale nie meczy. Nie ingeruje. Do niczego nas nie zmusza, nie nagina. Nie majsterkuje przy tekście, nie uwspółcześnia na siłę. Tym bardziej mu ufamy, wierzymy. Tym chętniej słuchamy. I zgadzamy się z aktualnością współczesnego nadal przekazu.
Spotkanie z klasyką zawsze wzmacnia. Upewnia o sile ponadczasowego tekstu, o prawdzie portretów psychologicznych postaci, niezmienności natury człowieka. Dobrze się przekonać, że nic, co ludzkie nie było i nadal nie jest obce.
Te żarty sceniczne są wyzwaniem dla aktora. Pozwalają się skupić na analizie studium człowieka, jego charakterystyce, osobowości osadzonej w epoce, w której żyje. Wyjątkowości. Ale wymaga niebywałej precyzji i koncentracji. Odwagi i intuicji. Doświadczenia i przygotowania. Umiejętności natychmiastowego skupienia uwagi widzów na przekazie. Ryzyko jest duże. Wysiłek ogromny. Jak w monodramie. To tworzy szczególne napięcie. Intensywność. Ale i moc przekazu.
Wieczór na pewno będzie udany. Dla zwolenników klasyki namiastką wielkiej uczty. Dla innowierców teatralnych lekcją pokory. Dla każdego elementarzem sztuki aktorskiej z najwyższej półki. Niejeden z nas odkryje niebywałą przyjemność czerpania z zasobów doskonale napisanych tekstów, skrojonych charakterystyk postaci, scen rodzajowych. Znów przyznamy, że w teatrze najważniejsze jest słowo. Odpowiednio ku nam wysłane. Co my z tym zrobimy, nasza rzecz. Ale chcę wierzyć, że ten trud mistrzów aktorstwa, wierzących w moc warsztatu, doświadczenia i talentu, nie pójdzie na marne. Nawet wbrew naszej woli pozostanie w pamięci na zawsze. I nie jeden raz będzie wracać. By nas pocieszyć. Zawstydzić. Wzmocnić.
Można mieć wrażenie, że aktorzy zdają jakiś egzamin. Podsumowują jakiś okres swej pracy. I tak jest, bo to benefisowy spektakl Jerzego Stuhra, przygotowany na 40-lecie debiutu scenicznego. Warunki są siermiężne, niewyszukane, surowe. Jakby wbrew nim chciano przekonać, że wielki aktor wystarczy. I to się sprawdza, działa. Bo wsłuchujemy się w wypowiadane słowo. Przyglądamy się obrazom słowem, gestem, mimiką, charakteryzacją postaci, sytuacją malowanym. Poza tym nic się nie liczy. Nic nie jest ważne. To wystarczy za cały anturaż sceniczny.
Należy mieć nadzieję, że spektakl będzie grany jak najdłużej. Bo to kawał solidnej roboty artystycznej. Z miłością serwowanej. Z szacunkiem do autora, tekstu, przekazu. A więc i do nas, widzów.
Dobrego wieczoru życzę. Wiem, bo wszystko wskazuje na to, że będzie co najmniej dobry a nawet wspaniały.
32 OMDLENIA Antoni Czechow
"Niedźwiedź", "Oświadczyny" i "Historia zakulisowa"
Reżyseria: Andrzej Domalik
Scenografia i kostiumy: Jagna Janicka
Światło: Katarzyna Łuszczyk
Producent wykonawczy: Rafał Rossa
Obsada:
Ignacy Gogolewski/Jerzy Łapiński (aktor Teatru Narodowego), Krystyna Janda, Jerzy Stuhr
Data premiery: 15 kwietnia 2011
środa, 14 stycznia 2015
JEŻYCJADA WERONIKA SZCZAWIŃSKA MAŁGORZATA MUSIEROWICZ
Jeżyce to dzielnica Poznania. Nigdy tam nie byłam. Nie znam życia w blokowisku. Na dzielnicy.
Jeżycjada to cykl książek dla młodzieży Małgorzaty Musierowicz. Nigdy żadnej nie czytałam. Nie znam klimatu jej stylu, przesłania ujęcia i poprowadzenia tematu. Aluzji i odniesień. Zdarzeń. Osób.
Ale JEŻYCJADĘ w reżyserii Weroniki Szczawińskiej obejrzałam. Byłam ciekawa, co nowego skomponowała teatralnie. Widziałam wcześniej jedynie JAK BYĆ KOCHANĄ i KOMORNICKĄ. BIOGRAFIĘ POZORNĄ /realizacja z Bartkiem Frąckowiakiem/. Ale nawet tak pobieżny ogląd pozostawił nieodparte wrażenie solidności roboty realizacyjnej, pietyzmu w przygotowaniu materiału scenicznego, nadawanie znaczenia każdemu gestowi, układowi, kompozycji treści i formy. Wszystko jest w jej spektaklach przetrawione i ujęte w pewnej kondensacji, napięciu znaczeń, sublimacji na uwięzi emocji kontrolowanej. Spontaniczność, przypadek, nie wchodzą w rachubę. Dominuje precyzja. Pewność. Terror wizji reżyserskiej. To rzuca się w oczy. Uderza w splot rozczapierzonych intelektualnie dywagacji. Szaloną wyobraźnię. W indywidualną, osobną wrażliwość i przygotowanie widza do odbioru tak uszczelnionego przekazu. Jakby nie zostawiał marginesu na nieprzewidziane skojarzenia. Jakby były nieuprawnione. Jakby złościły artystkę. Irytowały. Jakby to, co złożyła w demiurgicznym procesie twórczym, poszukiwawczym, poznawczym było doskonale skończone, ograniczone jej pewnością co do właściwego, jedynie przez nią samą możliwego zestawienia. Nawet jeśli dzieło ostatecznie nie działa. Choć to nie wchodzi w rachubę. Bo tak jest uzasadnione merytorycznie, podbudowane scenicznie i dopowiedziane aktorsko, że teoretycznie ma, nie, musi działać. I to niewątpliwie robi wrażenie. Ale zamyka usta widzowi. Zawłaszcza jego indywidualne spojrzenie. Obcina skrzydła wyobraźni. Już nie hula u widza myśl swobodna, szalona, skojarzeniem jakim nieprzewidywalnym sprowokowana. Nie może on mieć wątpliwości, momentów wahania, ambiwalencji. Nie ma jak uciec. Nie ma marginesu na dygresję. Swobodę. Błąd. Skrzywienie. Szaloną, nieprawdopodobną nawet interpretację. Bo nie wypada. Nie da się. Nie ma jak. Wszystko jest uszczelnione nawet w zawieszeniu. Jakby do końca było dopowiedziane, przewidziane. Skalkulowane. Gra aktorska zawsze jest tak perfekcyjna. Gładka. Dookreślająca. Podkreślająca, dopinająca, wieńcząca styl pracy reżyserki. Fanfary!! Jakby widz twórcy nie był potrzebny. Bo wystarczyło sił i ambicji do samego procesu tworzenia. Twórca jest świadomy swego talentu, możliwości i racji. Bo, że mógłby to być cel zamierzony-ta eliminacja odbiorcy z całego procesu teatralnego obcowania- włos się od takiej myśli jeży. To dopiero jeżycjada. Artysta uzbrojony, absolutnie zdeterminowany, na pozycji słusznej, swojej racji. Rugujący przypadek, eliminujący zaskoczenie, niekontrolowany strumień podświadomości, nieświadomości, wszystkiego, co nienazwane.
Z drugiej strony jest to wygodne dla widza. Przepracowany za niego, przeanalizowany solidnie temat. Profesjonalny. Wzorcowy. Uzasadniony. Pewny. Nic, tylko chłonąć, uczyć się, korzystać. I to poczucie, ze w ogóle tak można teatralnie wyłożyć, uzasadnić dzieło. Skomponować. Zagrać. Imponujące! Budujące uczucie. Wbijające w pychę. Poczucie wyższości. To wyniesienie na intelektualny olimp. I przekonanie, że tylko ja to rozumiem. Odczytuję intencje, tropy, nawiązania. Podążam śladem myśli artysty. Odgaduję jego zamysł. Doceniam wysiłek. Podziwiam erudycję. I odwagę obciosywania sęków, szlifowania nierówności, zakopywaniu dziur, szczelin. Tak, to imponujące, satysfakcjonujące przeżycie. Wbijające w próżność. Zabijające emocje w zarodku. Bo wszelka kalkulacja doskonała konsekwentnie przeprowadzona absorbuje umysł, zaspokaja jego potrzeby a znieczula, wyłącza serce. Myślimy, myślimy, myślimy. Kojarzymy, aktualizujemy, zapamiętujemy i porównujemy. Nie mamy czasu czuć. Mózg płonie, serce lodowacieje. To popis ludzkich możliwości intelektualnych. Błysk doskonałości skończonego dzieła. Całkowitego panowania pod kontrolą totalną.
To jednostronny monolog artysty. Lśnienie jego kreacji wykluczające dialog. Bez zaskoczenia. Bez tajemnicy. Bez wzruszenia. Bez czucia. Niestety. Niestety. Niestety.
Ja jestem widzem rozdartym. Wyjącym zachwytem nad doskonałością konstruktu intelektualnego i sprawności warsztatowej ale umierającym z tęsknoty za niedopowiedzeniem przeczucia, ciekawością przemilczenia, znaczeniem znaku nierozpoznanego.
JEŻYCJADA jest o tyle swobodniejsza, a przynajmniej takie sprawia wrażenie, bo jest punkowo wyśpiewana od początku do końca. Z aluzjami, podtekstami, kontekstami myślowymi. Co książka to interpretacja, wariacja na temat. Celna, współczesna. Atrakcyjna. Można przeżyć ten godzinny koncert bez względu na to czy znamy z książek czy autopsji świat, z którym konwersuje. Słucha się tego dobrze, bez zgrzytów, bez oporu. Piosenka jest dobra na wszystko. Punk pozwala na wiele. A wiemy już, że Weronika Szczawińska, tym wypadku z Agnieszką Jakimiak, to solidna merytorycznie firma. Aktorzy perfekcyjnie wielofunkcyjni, swobodni. Muzyka wyostrza, podkręca. Miejsce akcji, gdziekolwiek sobie pomyślimy. Tym razem to WARSZAWA/KOMUNA. Luz, punk. Wolność i swoboda. Możesz wejść, możesz wyjść. Możesz śpiewać. Gra muzyka. Jest sztuka.
I tak, znając sztukę reżyserską Weroniki Szaniawskiej, sama zapewniłam sobie to, czego mi w jej realizacjach zawsze brakowało. W tym wypadku świat PRLu w konfrontacji z naszym obecnym, książki Musierowicz czytane ex post, wycieczka do dzielnicy Jeżyce w Poznaniu, konteksty środowiskowe, zaczernianie białych plam sztuki. Mam wiele do zrobienia. Mam wiele do porównania. Rozległy teren badań. Nie pozwoliłam całej pracy wykonać artystce. Artystce, która mi imponuje. Intryguje. Ale i przeraża. Bo w jakimś sensie czuję, czuję tylko, że dla jej satysfakcji, ja, widz, nie jestem jej potrzebny. Ona ma świadomość wartości tego, co tworzy a może tylko konstruuje. I pewność. A ja , ja jestem widz niepewny, nieprzewidywalny, niesubordynowany, najeżony. Absolutnie najeżony.
Teren badań: JEŻYCJADA
Komuna/Warszawa (d. Komuna Otwock)
dramaturg: Agnieszka Jakimiak
reżyseria: Weronika Szczawińska
muzyka:Krzysztof Kaliski
obsada:
Natasza Aleksandrowitch
Romuald Krężel
Piotr Wawer jr
Krzysztof Kaliski
data premiery: 2014-05
https://fraukeil.wordpress.com/
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/205360.html
środa, 7 stycznia 2015
JA SIĘ NIE BOJĘ BRACI ROJEK GAŁCZYŃSKI LIPIŃSKA TEATR TELEWIZJI
PIOSENKA O BRACIACH ROJEK
(z Wycieczki do Świdra)
Muzykanci:
Chwile wolne nad „Przekrojem”
ja spędzam w dezabilu,
tam piszą bracia Rojek,
lecz nie wiadomo ilu;
podobno to opoje,
a jeden, mówią, mnich —
a ja się nie boję,
ja się nie boję,
ja się nie boję,
ich.
JA SIĘ NIE BOJĘ BRACI ROJEK,
no bo jak się braci bać?
Ja w drodze im nie stoję,
a dlaczego miałbym stać?
Ten kosz to wszystko moje,
ma dwie koszule w nim.
Ja się nie boję braci Rojek.
RYM. CYM. CYM.
Potworna cały Szczecin
historia poruszyła:
jedna pani miała dzieci,
Ślimakowska Ludmiła.
Niewątpliwie z braćmi Rojek,
bo ten główny zaraz znikł —
a ja się nie boję,
ja się nie boję,
ja się nie boję,
ich.
JA SIĘ NIE BOJĘ BRACI ROJEK,
no bo jak się braci bać?
Ja w drodze im nie stoję,
a dlaczego miałbym stać?
Ten kosz to wszystko moje,
ma dwie koszule w nim.
Ja się nie boję braci Rojek.
RYM. CYM. CYM.
Czasem sny nas męczą straszne,
aż człowiek się poci
i krzyczy, i na szafce
przewraca kompocik.
To śnią się bracia Rojek,
co drugi jest jak byk —
a ja się nie boję,
ja się nie boję,
ja się nie boję,
ich.
JA SIĘ NIE BOJĘ BRACI ROJEK,
no bo jak się braci bać?
Ja w drodze im nie stoję,
a dlaczego miałbym stać?
Ten kosz to wszystko moje,
ma dwie koszule w nim.
Ja się nie boję braci Rojek.
RYM. CYM. CYM.
1949
I ja też się nie boję braci Rojek i tego, co mam do powiedzenia. Choć to nic szczególnego właściwie. Ani ciekawego. Jak cały ten spektakl, który już na samym początku najpierw mnie zniechęcił, później rozzłościł, w końcu wkurzył. Zupełnie nie bawił, nie śmieszył, nie rozczulał. Ani to podróż sentymentalna, ani relaks, tym bardziej rozrywka. Archaiczna ramota, zmurszała stylizacja na Kabarecik Olgi Lipińskiej/bez przegięcia, zadęcia, zgrywy/. Do tego stopnia, że wyłączyłam fonię, zostawiając wizję. WIZJĘ. Fundując sobie niemy film teatralny. Burleskę teatralną. Ni to śmieszną, ni to nieszkodliwą. I tak ten kolorowy, kabaretowy świat, perfekcyjny reżysersko, aktorsko i tekstowo ale zupełnie mi obojętny, spłynął po mnie jak woda po kaczce czy po gęsi. Gdybym była w teatrze, wyszłabym, może nawet trzaskając drzwiami, w tonacji głupiej gęsi, zielonej ze złości.
Może się jednak boję braci Rojek. I Pani Profesor w szkole, która mnie o nich zapyta i każe dowodzić dlaczego Gałczyński Teatrzykiem Zielona Gęś tak wielkim poetą był. Choć właściwie nie mam nic do stracenia. Nie mam nic a nic. Poza niezależnością i przemożną chęcią mówienia prawdy i tylko prawdy. Kiedy to trzeba ściemniać i chwalić, i promować, reklamować i się zarzekać, że się bardzo ale to bardzo podobało, bo musi się podobać jak innym się podoba. Bo inaczej być nie może. I będzie kara, połajanka, a nuż ekstra modne wykluczenie, ostracyzm wszech środowiskowy. Pała. A tak! WOW!
Dość powiedzieć, że to nie moja bajka, nie moja estetyka, nie mój kabarecik czy teatrzyk/jak dla innych na przykład teatr postdramatyczny/. Smakowanie tej gęsi jest dla mnie niestrawne. Ograniczam się do degustacji. Wychodzę. Oczywiście z siebie, by wytrwać do końca.
Bo to i młodzi i starzy utalentowani aktorzy, o których zapominamy powoli ale konsekwentnie. Kobuszewski w formie siebie samego doskonałego, Michnikowski w zenicie, Wawrzecki niepozornie perfekcyjny, Tyniec w swoim żywiole, Barciś w wielokrotnie ujmującym wcieleniu. I piękna Śleszyńska cud mocno śpiewająca. I uroczy, piekielnie nadal zdolny Zamachowski, rozkładający skrzydła swego talentu do wysokich, ponad poziomami, lotów . I to jakiś tam kulturalny, finezyjny groteską, humorem, prawdą nie do zaprzeczenia świat zza przeszłości. Mający coś na celu. Prosto o prostych sprawach ale nie wprost mówiący.Niby więc prosto ale jednak do nieprostych widzów skierowany. Target ku pokrzepieniu, poprawie i prostowania narodu sobie wyznaczający. Obierający formę krotochwilną, zabawową, lekką. I baleciki, chórki, zbiorówki kabaretowe absolutnie absorbujące oko, nie co inne. A wszystko to w ostrym kolorze utopione, mimo że nie nie jest mokro i nie tylko na czerwono.
Olga Lipińska swój styl na przekazie odciska. Ku pamięci, ku przypomnieniu, że działał, bawił, się sprawdzał. I pewnie niejedną łezkę wzruszenia wyciska u tych , którzy w nim zasmakowali. Jest też niepodważalnym dowodem na to, że doskonale pani reżyser sprawdziłaby się w stylu ala Kolada. Tyle tylko, że na poziomie nie tak prymitywnie zbanalizowanym. Mamy więc swoją polską szkołę koladowych klimatów. Szkoda, że sami swego dobrze nie znamy i nie kontynuujemy, nie rozwijamy. Cudze chwalimy i wynosimy ponad rzeczywistą wartość. Publiczność potrzebuje rozrywki, tego przeplatania dowcipnego, mądrego tekstu z piosenką i tańcem. Tego oszołomienia kolorami tęczy spektaklu w mistrzowskim wykonaniu aktorów. Stworzyła się nisza na teatralnym rynku, którą nie jest w stanie zapełnić swoją produkcją POŻARu W BURDELU Teatr WARSawy. Pani Olga nie ma kontynuatorów. A widzowie czekają. A widzowie szukają. Teatru lekkiego, łatwego, przyjemnego. O nich samych, dla ich tylko rozrywki. Słobodzianek, Glińska próbują w swoich teatrach wystawiać przekładańce w schemacie: tekst, piosenka, taniec. Ale są to próby nieudane, ciężkie, toporne. Skutkujące zakalcem. Ciężarem na wątrobie.
Tak więc obowiązkowo bym gawiedź szkolną i resztę całą przed telewizorami posadziła i przepytała na okoliczność zabawy w zielone. Podoba, nie podoba się. W guście czy nie. W smak czy w zgagę. Ogląd i pogląd musi być i już. Jak artysty się wysiliły i przedstawiły a telewizja puściła. Potem to już można se jak gęś niekoniecznie zielona skubać i smakować, co dusza potrzebuje a rozum podpowiada. Co w smak i gust trafia. I co inne. I co dziwne i dziwniejsze dziwa. Już mu zielona gęś nie zaimponuje i nie zadziwi. Żaden brat Rojek nie podskoczy. Choćby się i w legion jaki zmultiplikował. Nie przestraszy. Nie wytrąci cierpliwości z ryzów sztuki.
Wtedy porównanie z dzisiejszym kabaretem tym czy owym cięgiem idącym na każdym chyba kanale tv rozrywki wizji byłoby, oj było. Samo by się nasunęło, podsumowało i rachunek zysków i strat wystawiło. Kiepskiego w margines błędu ujęło. I inne, zielone w porównaniu z tekstem wielkiego poety, grafomanie.
Tak więc widzicie. JA SIĘ NIE BOJĘ BRACI ROJEK. Bo jak się braci bać? Ja w drodze im nie stoję, a dlaczego miałabym stać? Głównym nurtem płynę pod prąd ale i wspak. Ten tekst to wszystko moje, instynkt i czucie w nim. Ja się nie boję braci Rojek. RYM. CYM. CYM.
JA SIĘ NIE BOJĘ BRACI ROJEK
Autor: Konstanty Ildefons Gałczyński
Scenariusz i reżyseria: Olga Lipińska
Scenografia: Tatiana Kwiatkowska
Kostiumy: Irena Biegańska, Tatiana Kwiatkowska
Muzyka: Krzysztof Knittel
Aranżacja: Roman Czubaty
Kierownictwo muzyczne: Ryszard Poznakowski
Choreografia: Zofia Rudnicka
Obsada: Jan Kobuszewski, Wiesław Michnikowski, Artur Barciś, Krzysztof Tyniec, Hanna Śleszyńska, Agnieszka Suchora, Robert Rozmus, Zbigniew Zamachowski, Władysław Grzywna, Kacper Kuszewski, Paweł Wawrzecki, Monika Dryl, Tomasz Pałasz
PREMIERA 2003
http://filmpolski.pl/fp/index.php?film=521794
http://www.teatrtelewizji.tvp.pl/rekomendowane/zobacz/ja-sie-nie-boje-braci-rojek-zwiastun_18329794/
niedziela, 4 stycznia 2015
CHŁOPI WOJCIECH KOŚCIELNIAK TEATR TELEWIZJI
A więc CHŁOPI najechali nasze domy? Tak po prostu, dzień po dniu!
To poważne zaproszenie na polski artystyczny musical. Cóż z tego, że dla wielu najpierw w telewizji? Bo wytracony jest impet, zredukowany obraz, stłumiony rozmach? Jakby wyrywkowy, okrojony, fragmentaryczny. Ułamek całości. Zdystansowany pośrednictwem oka kamery. Wybrany, wyselekcjonowany, ocenzurowany. Bo to nie samo oko widza decyduje za czym podąży, na co zwróci uwagę, co przykuje jego uwagę. Nie szkodzi. W bonusie otrzymuje piękne kompozycje układów tanecznych, których urok widoczny jest tylko z górnych ujęć kamery. Zbliżenia, które pozwalają dostrzec szczegóły, przyjrzeć się wnikliwiej portretowi psychologicznemu postaci. Dokładniej ocenić efekty pracy charakteryzatora. Docenić złożoność artystycznego teatralnego rzemiosła składającego się na niezwykle wiarygodny efekt końcowy. Mądrze zmontowana realizacja telewizyjna podbija wartość artystycznego przekazu. Choć w musicalu nie jest to do końca jednak możliwe. Coś zyskujemy, coś tracimy. W tym wypadku osłabienie siły oddziaływania całokształtu barwnej, dynamicznej, energetycznie wyśpiewanej i zatańczonej inscenizacji. Tego tsunami skali, proporcji. Brakuje żywego, płynącego prosto ze sceny uderzenia sztuki w nasze zmysły. W naszą wrażliwość. Ta emisja jest świetną zachętą, preludium do wizyty w teatrze. W pełni udaną. Apetyty są doskonale pobudzone. Oczekiwania rozpoznane. Potrzeby niezaspokojone. To doskonała rozrywka. Wspaniale przygotowana. Zagrana. Wyreżyserowana.
Wszystko tu się sprawdziło. Doskonały tekst na podstawie powieści Władysława Reymonta. Dobrze znany, bez tajemnic i zaskoczeń. Świetna muzyka, kompozycja, reżyseria. Doskonała gra aktorska, dyspozycja wokalna, sprawność dramatyczna. Skrót scenograficzny, kostiumy, układy taneczne, ruch sceniczny, pomysły inscenizacyjne/dziewczyny w chmurze pierza/. Wszystko gra!! Ta sztuka nie nuży, nie smęci, nie męczy. Mimo, że dotyczy przeszłości, relacji społecznych dawnych, to jednak mocno osadzona jest w tym, co ponadczasowe, stałe w człowieku i co pomiędzy ludźmi niezmienne. Sięgnięcie do źródeł tożsamości, systemu wartości, naturalnego porządku, kulturalnych korzeni /tradycja, rytuał, obrządek/ to atut reżyserskich wyborów. Wysmakowanych estetycznie. Wystylizowanych symbolicznie.
To nowoczesny choć w przeszłości osadzony musical. Dzieło kompletne, zbalansowane. Po prostu piękne, mądre, wspaniałe. To cudowne, że Telewizja Polska nam go udostępniła. Pokazała. Rozbudziła tęsknotę za doskonałością w teatrze. Przypomniała po raz kolejny, że cuda trafiania sztuki pod strzechy się zdarzają. Wypełniła swą publiczną misję rozbudzania w nas, widzach, potrzeb wyższych. Smakowania niezwykłości sztuki. Podziwiania jej kunsztu przygotowania i wykonania. Poddawania się jej urokowi. Ulegania tajemnicy tworzenia.
Bo tak naprawdę cudem jest, gdy powstaje dzieło znaczące. Takie, które rozbudza w nas ciekawość ludzi i świata. Zachęca do działania. Otula prawdą, czułością, troską. Takie, co nas żałuje i nami wstrząsa. Pokazując piękno w każdym przejawie upadku, głupoty, cierpienia podaje nam rękę, myśl, przeczucie, że wszystko ma swoją cenę i wartość. I nie jest bez znaczenia. Cokolwiek z nami robi, sztuka prawdziwa, zawsze obraca się w dobro. Teatr to jej narzędzie. Sposób na nas. Szansa.
Nie marnujmy więc okazji, by z niej skorzystać. Jeśli nie teatr żywy, to w telewizji. Jeśli nie za pieniądze, to za darmo. Ten też ma moc sprawczą przerabiania nas, zwykłych zjadaczy chleba, w anioły. A że często upadłe? No cóż, życie samo. Samo życie. Jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz. Kto, nie zaznał goryczy ni razu ... Sami dobrze, jeszcze lepiej niż ja, naprawdę dobrze to wszystko wiecie.
W pewnym sensie, to powinien być ogląd obowiązkowy. Tak, byśmy nie mówili, że nie wiemy, nie znamy, nie znamy. Tak, byśmy nie mieli poczucia straty teatralnego hitu. Wydarzenia. Na wieki wieków. Jednym więc przyjdzie czekać na powtórkę w telewizji, drugim wypad do Teatru Muzycznego w Gdyni. Wszystko jest jeszcze w zasięgu możliwości. Powodzenia.
Piotr Wyszomirski * też pisze o realizacji telewizyjnej CHŁOPÓW. Ale zupełnie z innej pozycji. On najpierw spektakl widział w realu, a to daje zupełnie inny ogląd, spojrzenie na ocenę efektu końcowego obrazu telewizyjnej rejestracji. Zazwyczaj jest to wrażenie rozczarowujące. Wielkie sceny, bogactwo inscenizacyjne mają atut totalnego oddziaływania na widza. Poza tym, siedząc w teatrze skupieni jesteśmy tylko i wyłącznie na sztuce czemu sprzyja wyciszenie otoczenia, zaciemnienie, widownia trzymająca nas w kleszczach bezruchu. W domu, przed telewizorem, jest zupełnie inaczej. Ilość bodźców docierających do nas jest znacznie bogatsza, różnorodna. Nie wyłączamy telefonów, nie eksmitujemy domowników czy nie zmuszamy ich do wspólnego oglądania. Mały ekran, naprawdę mały w porównaniu z nawet najmniejszą sceną pozwala uciec od narracji scenicznej. Dekoncentracja często jest prowokowana, oderwanie od sztuki często praktykowane zupełnie niezależnie od nas. Ogląd w teatrze, zwłaszcza w przypadku opery, musicalu, znacznie sugestywniej zawłaszcza widza. Przykuwa jego uwagę. Prowokuje skupienie. Im bardziej rozbudowana inscenizacja, bogata, różnorodna, na wielkiej scenie, tym trudniej upakować ją w przekaz telewizyjny. Tak było w przypadku APOLONII, tak jest w przypadku CHŁOPÓW. APOLONIĘ widziałam kilka razy na ogromnej scenie Teatru Nowego/gdziekolwiek by nie była/, w rozbuchanej przestrzennie, wielowątkowo jednocześnie prowadzonej akcji. W telewizji wydała mi się klaustrofobiczna, ograniczona, stłamszona. Pozbawiona rozmachu, oddechu, wieloznaczności. To był zupełnie inny teatr. Zupełnie inny obraz. Konfrontacja jednak jest interesująca. Ze względu na środek przekazu, percepcję, możliwość porównania.
CHŁOPI na pewno tracą w telewizji, bo jest to przedstawienie wybitnie wielkoformatowe. Może i można było je zarejestrować ciekawiej, inaczej. Jestem jednak pewna, ze nigdy nie odda, nie przeniesie tego bezpośredniego oddziaływania, jakiemu jesteśmy poddani w teatrze. To tylko rejestracja telewizyjna gotowego spektaklu. To nie jest spektakl od początku do końca tworzony na potrzeby Teatru Telewizji. Bo inaczej byłby pomyślany, inaczej filmowany. To jest działanie reżyserskie ex post. A to robi wielką różnicę. Tego nie zauważa w swym omówieniu Piotr Wyszomirski. Nie oczekujmy cudów z upakowania maksymalnie rozbuchanego przedstawienia do rozmiarów ekranu telewizyjnego, bez względu na to, ile ma cali. Bez względu na to jak wielką mamy wyobraźnię. Możliwości rekompensowania sobie ograniczeń przekazu filmowego teatru.
Gdy obejrzę CHŁOPÓW w realu, zyskam nowe doświadczenie, nowy ogląd. Ale już dziś jestem pewna, że obraz telewizyjny i teatralny to zupełnie różne światy. W odbiorze. W oddziaływaniu We wrażeniach. Jeden wart drugiego. Dobrze, że zaistniały. Dobrze, że są. A jeden z nich zostanie na zawsze. Przynajmniej ma szansę na bardzo długo. Zgadnijcie który. To, co w nas się zakotwiczy, jaki sztuki kształt wypali się we wspomnieniu, też będzie się zmieniał w czasie. Ale zawsze warto mieć obraz własną wrażliwością rejestrowany. I ten żywy. I ten telewizyjny. Od przybytku głowa nie boli. Szczególnie kulturalnego.
* http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/194894.html
CHŁOPI
Adaptacja i reżyseria: Wojciech Kościelniak
Muzyka: Piotr Dziubek
Teksty piosenek: Rafał Dziwisz
Scenografia i animacje: Damian Styrna
Choreografia: Ewelina Adamska-Porczyk
Kostiumy: Katarzyna Paciorek
Występuje: zespół Teatru Muzycznego im. D. Baduszkowej w Gdyni
http://www.teatrtelewizji.tvp.pl/teatr_tv/aktualnosci/artykul/chlopi-cz2_18296866/
http://filmpolski.pl/fp/index.php?film=1236613
sobota, 3 stycznia 2015
JAN KARSKI TEATR TELEWIZJI
Cieszę się, że powstał w Teatralnym Studiu Dwójki "Karski" w reżyserii Magdaleny Łazarkiewicz. Jak by go nie oceniać. Każdy pretekst jest dobry, każdy impuls uzasadniony, wysiłek ważny, by pokazywać takich ludzi jak Jan Karski. Zwłaszcza, że po teatrze telewizja mądrze wyemitowała film "Daremna misja. Opowieść Jana Karskiego-Kozierewskiego" z 1993r. w reżyserii Janusza Weycherta. Powstał mocny, wiarygodny przekaz, świadectwo na istnienie wartości wyższych w człowieku. Mimo, że nie wypełnia do końca swej misji. Mimo, że nie osiąga celu. Ważna jest postawa człowieka, dokonany przez niego wybór, pewność, że porażka nie jest klęską, bo to co należało zrobić, co było w jednostkowej ludzkiej mocy, zostało wypełnione. I ten spokój wynikający z akceptacji, zadumy nad tym, że na co nie mamy wpływu- nie zrujnuje, nie zniszczy, nie unicestwi nas samych- jest budujący. Jakby wystarczyło próbować i próbować bez końca. A tak właśnie trzeba postępować. Choć to indywidualny bardzo wybór. Decyzja głęboko osobista. Przed którą stają kolejne pokolenia.
Czy mówić prawdę. Świadczyć. Jak ją przekazywać, chronić przed kłamstwem, wypaczeniem, skrzywieniem. Jakich argumentów użyć, by była wiarygodna. Czy w ogóle jest ważna. Sprawcza. Nośna. Czy się angażować w walkę o nią.
Najbardziej w tej historii interesuje mnie sam Jan Karski. Choć, jak na nowoczesny, ambitny przekaz artystyczny przystało, akcja toczy się na kilku poziomach. W różnym czasie, miejscu. Dotyczy różnych osób i ich życia. Łączy fikcję z dokumentem. Teraźniejszość z przeszłością. Historię z interesem i polityką. Indywidualny los i wybór z losem i brakiem wyboru milionów. Dlaczego tak mało o tym wiemy? Kończy się Rok Jana Karskiego ogłoszony w setną rocznicę urodzin legendarnego emisariusza Polskiego Państwa Podziemnego a nas stać tylko na spektakl i emisję dokumentu z jego udziałem.
Niestety ten spektakl, sprytnie skądinąd pomyślany, nie daje szansy na wydarzenie artystyczne. Znów musimy się cieszyć samym faktem, że w ogóle powstał. Zaistniał. Ale to kiepski teatr. Choć ma potencjał. Może za dużo tu wszystkiego. Teatr z historyczną literaturą faktu. Nowoczesne techniki opracowywania zdjęć dokumentalnych. Estetyczna stylizacja na telewizyjną scenę faktu. Zmiksowanie, poszatkowanie, splątanie osłabia zamiast wzmacniać dramaturgiczną wymowę przekazu. Zaznacza, wyodrębnia tropy, którymi powinniśmy podążać. Ale mimo oczywistej świadomości ważności tematu, skali zjawiska łatwo przychodzi zbagatelizowanie tej sieczki materiału, pulpy postaw, miazgi problemów. Montaż zgrzyta, drażni, irytuje. Powinien się złożyć ale nie składa w jednię. Jedynie Julia Kijowska jest czytelna, zrozumiała, autentyczna. Reszta rozmywa się w niebyt bylejakością aktorskiego warsztatu, braku pomysłu na rolę. Epizodyczność, wypunktowanie, zdawkowe potraktowanie problemów, rozmydla wagę zjawiska, osłabia siłę rażenia tematu. Przekaz jest rozśrodkowany, nijaki, letni, a więc obojętny, mało istotny. Rozbrojony. Utopiony.
Jakby miał się tak naprawdę toczyć nie w teatrze a w naszych głowach i sercach. Poza sceną. Oto dostaliśmy zabałaganiony materiał do przemyśleń. Sami z tym musimy sobie poradzić. Wszystko od nowa poskładać, ułożyć, przewartościować. Nadać rangę i znaczenie. Przepuścić przez siebie, swoje życie, poglądy, zaangażowanie w sprawy świata. Tak, to surowy, nieobrobiony materiał. Ten spektakl to work in progress. Praca, która nigdy się nie skończy. Nie znajdzie rozstrzygnięcia. Rozbudzi być może poczucie winy, obciąży sumienie, jeśli się je jeszcze ma. Uzmysłowi małość jednostki, jej brak znaczenia dla świata. Triumf interesu polityki. Wygody i spokoju nic nierobienia. A to w tym zaangażowaniu jest ratunek dla poczucia, że zrobiło się wszystko, co można było, by ocalić, nagłośnić prawdę, by przynieść ratunek ludziom. Bo tak po prostu trzeba. Bo tak być musi.
Dopiero sam dokument z udziałem skromnego, powściągliwego, rzeczowego Jana Karskiego uzmysławia, że warto jednak zrobić wszystko, co w indywidualnej ludzkiej mocy, by na miarę własnych wyborów i możliwości ratować ten niedoskonały świat, tak bardzo nie liczący się ze świadectwem jednostki. Prawda obiektywnie istnieje, bez względu na jej przemilczanie, zniekształcanie, przerabianie w fałsz poprzez wykorzystywanie dla politycznych czy innych celów. Konformizm, obojętność, wycofanie z działania stoi po stronie zła. Brak reakcji, milczenie jest przyznaniem się do winy. Liczy się działanie, zaangażowanie. Ale czy jesteśmy odpowiedzialni za losy innych? Czy jesteśmy na tyle prawi i odważni, dobrze przygotowani, by podjąć wysiłek, znieść trud syzyfowej pracy dochodzenia do prawdy, odkrywania jej dla siebie, innych i bezkompromisowego, niezmanipulowanego głoszenia ? Nikt dziś nie jest tego pewny. Bo chce być skuteczny. Chce przetrwać bez podejmowania ryzyka. W komforcie słodkiego, miłego, miałkiego życia. Bez wychylania się. Bez narażania. Bez zobowiązań. Transparentnie. Bez właściwości. Dziś meandruje się. Dystansuje od powagi wartości wysokich, wyższych i najwyższych. Przynajmniej oficjalnie. Przynajmniej na pokaz. Wartością jest beka. Głośny, nośny beki bek.