Pełnia lata, pełnia księżyca. Pełna widownia, pełna zaklaskana
klapa. Znów w teatrze, tym razem Ateneum, na „Ja, Feuerbach” w reżyserii Piotra
Fronczewskiego standing ovation. Publiczność tak kocha teatr, że jeśli nie on,
to ona się unosi ponad zwyczajną miarę rzeczy. Czy zdaje sobie jednak sprawę,
jaki sygnał wysyła twórcom inscenizacji? Tym razem pociechy, nadziei, wsparcia.
Mam nadzieję. Bo na pewno nie pełni satysfakcji.
To, co zostało z przesłania sztuki Tankreda Dorsta w
wykonaniu Piotra Fronczewskiego, Grzegorza Damięckiego i Marii Ciunelis to za
mało na sukces, na triumf, na owacje. Za mało. Redukcja konfrontacji starego z
nowym do szaleństwa człowieka całkowicie bezbronnego wobec życia to za mało.
Ukonstytuowanie na tym konfrontacji starego teatru z nowym, to za mało. Konfrontacji
starego aktora z młodym „artystą”, to za mało. Bo wszystkie kłopoty Feuerbacha,
jak sugeruje inscenizacja, mają źródło w
człowieku, starym człowieku. Wynikają z jego słabości, z jego braku akceptacji
zmian, adaptacji do zmieniających się warunków i odrzucenia nowego teatralnego
ładu. Z jego choroby, przebytej
siedmioletniej kuracji w szpitalu psychiatrycznym. Z lęku otoczenia przed
uwalniającym się szaleństwem aktora na scenie.
Nie ma się co dziwić. Wszyscy boimy się tego nad czym
nie jesteśmy w stanie panować, czego nie możemy kontrolować. Wtedy nie razi, że
Feuerbach na scenie jest intruzem, zbędnym bytem artystycznym, anachronicznym dziwolągiem
niewartym nawet zwykłej ludzkiej reakcji. Irytuje, przeszkadza, traktowany jest
instrumentalnie i obojętnie, tak, że sam musi zejść ze sceny w skarpetkach, bez
butów, które są wyrzucone, niczym on sam,
na zatracenie, na śmietnik. Zostaje wykluczony, wypchnięty, wyrzucony w
najbardziej upokarzający sposób, bo bez słowa wyjaśnienia. Daje z siebie
wszystko, wychodzi szaleństwo.
To spłaszczona, strywializowana, zredukowana
interpretacja. Może wzruszać. I wzrusza, jak nieszczęście człowieka. Może
chwytać za serce. I chwyta, jak empatyczne pochylenie się nad straconym życiem.
Może budzić nostalgię za teatrem klasycznym. I budzi. Choć czujemy, że to
anachronizm świata przeszłego. Mimo swego uroku, piękna, wartości jest bezsilny
wobec nowego barbarzyństwa zawłaszczającego świat teatru.
Feuerbach Fronczewskiego jest całkowicie przegrany nie
przez szaleństwo zmieniającego się świata, lecz przez brak podjęcia z tym nowym
obliczem świata walki i przez brak akceptacji tego szaleństwa. Zło
nieakceptowanych przez Feuerbacha zmian niszczy go. Życie go niszczy. Sztuka,
wielka sztuka, której jest wyrazicielem i reprezentantem nie jest w stanie go
ocalić. Nie daje mu szansy na to, by mógł egzystować w teatrze i w życiu. Odarty
z godności jak może ocalić siebie? Jak może ocalić teatr i zmienić świat? Jak
może ocalić to przedstawienie? Nie może. I nie ocala.
Dowodzi to prawdy, że nie sposób przygotować się na
czas próby. Nie wystarczy być najlepszym, doskonałym, genialnym w swojej pracy,
w zawodzie. Trzeba potrafić nagiąć się, dostosować lub uporczywie walczyć, by
uniknąć klęski. Feuerbach poniósł klęskę sromotną. Nie dającą żadnej nadziei. Sztuka
teatru klasycznego ponosi klęskę. Również dziś. Rozszarpywana przez nowoczesne
próby tworzenia inscenizacji, niesie treści ideowe, lansuje modne trendy, które
wykorzystują środki teatralnej ekspresji, gry aktorskiej, wypowiedzi
artystycznej. Sztuka współczesna gubi człowieka pojedynczego składając go na
ołtarzu fałszywych bogów. Polityki, ideologii, ogłupiania. Tworzy nie dla niego
samego ale dla systemu.
A publiczność tęskni za prawdą, wzruszeniem,
intelektualno-artystyczną ucztą, mądrą rozrywką, która buduje, nie niszczy. Pełna
nadziei wierzy, że może znów doświadczy wtajemniczenia, katharsis, bo już raz,
kiedyś miała okazję poczuć dotyk wielkiej sztuki, wielkiej, zjawiskowej kreacji
teatru poprzez genialną kreację giganta aktora, Tadeusza Łomnickiego. Projekcja
wielkości na zaledwie poprawność uniosła publiczność do standig ovation. Fiasko
oczekiwań, fiasko Feuerbacha, fiasko Fronczewskiego.
Jego Feuerbach musi odejść. W niebyt, w szaleństwo. W
skarpetkach. Feuerbach Łomnickiego odchodzi w wielkości człowieka przegranego, który heroicznie
walczy do końca o swoje człowieczeństwo, o aktorstwo, o teatr i o każdego z nas.
W ostrogach.
Teatr Ateneum im. Jaracza
| ||||||||||||||||||||
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz