wtorek, 19 kwietnia 2016

CZARODZIEJSKA GÓRA TEATR SYRENA


CZARODZIEJSKA GÓRA w reżyserii Wojciecha Malajkata zrealizowana na podstawie książki  Tomasza Manna o tym samym tytule w Teatrze Syrena  wizualizuje nam przedsionek piekła umierania przygotowujący do śmierci.  Widmo procesu żegnania się z życiem. Przyzwyczajania się do tego, że przyszłości już nie będzie, a jedyne, co się ma to przeszłość i pozbawioną złudzeń, radości, nadziei rzeczywistość. Człowiek boi się tego, czego nie zna. To naturalne. Oczywiste. Ale w tym wypadku ból rozstawania się z  życiem, bez względu na to jakie było, jakie jest, stres z nim związany, nieumiejętność radzenia sobie z nową, wyjątkową  sytuacją,  nieprzygotowanie do śmierci rodzi różne zachowania, reakcje, skutki. I tak naprawdę, prędzej czy później, dotyczy każdego z nas, bez wyjątku.

Czarodziejska góra to miejsce  wyjątkowe, szczególne, magiczne.  Zniewalające pięknem, urokiem majestatu gór- synonimu siły, potęgi, niewzruszenia. Jednak swym odosobnieniem, położeniem buduje nastrój uwięzienia, klinczu, osaczenia tych, którzy są w jej władzy. Jakby przyroda, miejsce i czas sprzysięgli się przeciwko człowiekowi. Zastygali razem z nim na zawsze. Osaczając go dają mu odczuć brutalnie ile traci, co opuszcza, z czego musi zrezygnować.  Izolując od przyziemności, marności ziemskiego świata, wynoszą go na inny, wyższy poziom wtajemniczenia przechodzenia życia w śmierć. Pozwalają mu oderwać się od tego, co go dotychczas definiowało, stwarzało. Przeprogramowują go kierując na ostatnią drogę. Bez możliwości manewru, ratunku, wyjścia.

Widz poddaje się atmosferze sennego letargu, zawieszenia między jawą a snem w rzeczywistości żegnających się z życiem. Jedni się buntują, walczą, wypierają świadomość choroby, inni cierpliwie czekają na cud, na szansę wyzdrowienia. Są też ci, którzy oswoili się z wyrokiem diagnozy i zadomowili w rewirze śmierci. Akceptują swój los i cieszą się z każdej ofiarowanej im chwili. Ale też do czasu, bo przychodzi moment buntu. Są i tacy, co korzystają intensywnie z życia. Histerycznie, kompulsywnie, szaleńczo rzucają się w jego wir, by w ten sposób choćby na mgnienie chwili oszukać przeznaczenie, stworzyć iluzję zdrowia poprzez generowanie pozorów witalności i siły. Nadpobudliwość, wzmożona aktywność, nieposkromiony apetyt na życie /jedzenie, picie, seks /ma zrekompensować stracony czas, unieważnić lęk przed śmiercią.  Zatracając się w zabawie, zaprzeczają swojemu stanowi zdrowia, odraczają nieunikniony wyrok. W końcu, osłabieni, osaczeni przez chorobę ulegają fascynacji śmierci. Celebrują ją. Oswajają. 

Mimo piękna przyrody zaprzeczającej śmierci, a może właśnie dlatego, atmosfera jest przytłaczająca. Potężne luksferowe płaszczyzny ścian, niczym pasmo niewzruszonych gór narzucają lodowaty klimat. Rozstawione leżaki czekające na pacjentów, to zapowiedź grobowców. Chorzy nieustannie leżą bez ruchu, otuleni w całuny koców, niektórzy po czubki głów. Zlewają się z otoczeniem, stanowią jego integralną część. Fortepian stoi centralnie gotowy wybić akord śmierci. Olbrzymi stół, obok krzesła nawet nie udają, że są częścią życia. Tylko pokój pacjenta obok sceny ożywia kolorem zieleni turkusu- łóżka, krzesła, szafki- przestrzeń martwiejącego życia sanatorium. Doktor, tego świata na wpół umarłego moderator, jak anioł śmierci nosi godnie czarny garnitur. Nadzoruje rytm życia, przebieg choroby, proces umierania. Pomaga i czuwa. Jest niezastąpiony. Pozostali ubrani są stosownie do swego statusu i stanu. Długie, strojne suknie noszą kobiety, sportowe stroje, garnitury, szlafroki mężczyźni. Jest też i siostra zakonna, czarno biała karlica. Elegancja jest pozorna, jak pozorem jest tu normalność życia. Pewność siebie jest czymś zaburzona, jak rozmowy zaburza zbyt głośny, nerwowy i długi śmiech pacjentki. Niby wszystko jest w porządku ale coś nieokreślonego wywołuje niepokój. Wnika poprzez zmysły.

Czarodziejska góra to miejsce zaczarowane. Melancholijne. Pomaga oswoić świadomość śmierci, przygotować się do niej. Doświadcza się tu silnego emocjonalnego napięcia,  bolesnych, ambiwalentnych  uczuć, przeżywa egzystencjalny niepokój, który przekształca się w stan afirmacji śmierci czemu sprzyja atmosfera wyczekiwania, sennych, niepośpiesznych rytuałów sanatorium. Bo jak żyć z  zatruwającą radość życia diagnozą, każdy musi rozstrzygnąć indywidualnie. Nikt tego nie uczy, nikt do tego nie przygotowuje. Dopiero doktor to robi jak ostatnią, miłosierną przysługę. Jest mądrym nauczycielem, uważnym przewodnikiem, dobrym człowiekiem. Ma dar tłumaczenia, wchodzenia w położenie chorego,  zna jego mentalność, oczekiwania, potrzeby. Jest doskonałym psychologiem. Dobiera argumenty, prowadzi rozmowy. Przekonuje do leczenia. Interweniuje. Ma w sobie sprawczą moc wiedzy i intuicji, doświadczenia i stanowczości. Łączy nonszalancję, pewność siebie, tajemniczość. Jest autorytetem ostatecznym. Przemysław Bluszcz jest w tej roli doskonały. Perfekcyjny. Wspaniały. Hipnotyzuje, uwodzi. Piękny brzydal.

Wszyscy mają świadomość nie tylko swojej choroby i zbliżającej się śmierci ale i nadchodzącego końca starego świata, bo wypaliła się jego siła, potencjał. Mieszają się w sanatorium jeszcze boje koncepcji społeczno-politycznych  w dyskusjach, sporach, postawach życiowych i czynach. Oświecony racjonalista poeta Settembrini wierzy w postęp i potęgę ludzkości, jego oponentem jest zwolennik terroru i mrocznego mistycyzmu, niedoszły jezuita – Naphta. Młody człowiek, Hans Castorp, którego trzytygodniowy, zdrowotny urlop w sanatorium rozrósł się do siedmiu lat, będąc w potrzasku takiej edukacji zetknął się jeszcze z postacią Mynheera Pietera Peeperkorna. Ów starszy jegomość, przybywający do sanatorium nie jako kuracjusz, a kochanek Kławdii Chauchat, w której Castorp się kocha, jawi się jako kipiący energią piewca życia. To witalny, schodzący w  strefę mroku Daniel Olbrychski. Lecz i on w końcu poddaje się śmierci. Popełnia samobójstwo. A w miłości Castorpa do pani Chauchat kryje się tęsknota do śmierci, bo cóż to mogłoby być innego?  Śmierć w końcu ma władzę nad każdym. W spektaklu Agnieszka Kruk gra panią Chauchat. Ale nie jest ani tajemnicza ani demoniczna ani nie uwodzi. Pojawia się, snuje, milczy i znika. Nie mamy szansy dowiedzieć się nic więcej. Trudno jest wniknąć w świat chorych, poznać ich rozterki, motywacje i lęki. Poczuć ich świat intymnych przeżyć.

Z oglądaniem tego spektaklu jest tak jak z czytaniem arcydzieła Manna. Trudno zaakceptować ten melancholijny, nieprzyjemny, zamknięty świat. Spowity tajemnicą. Naznaczony cierpieniem duszy, bólem ciała. Ale z czasem przyzwyczajamy się, poznajemy nawzajem. Wnikamy w ten świat choroby i śmierci. Ćwiczymy wraz z bohaterami różne opcje łagodzenia procesu umierania, doświadczamy uwięzienia, w którym razem tkwimy. Próbujemy różnych sposobów ratunku. Staramy się zrozumieć sytuacje, położenie bohaterów. Zastanawiamy się, co można czuć w traumatycznym momencie życia, na styku żywiołowego, cudownego, pełnego podniet, obietnic istnienia i tajemniczej, zimnej, nieprzyjaznej śmierci.  Bezsilność zaprzecza szczęściu. Nigdy nie jesteśmy gotowi na to, by odejść, zrezygnować ze swego życia, naszego w nim udziału. Boli myśl, że trwać będzie bez nas. Ale przecież przemijanie to normalna ludzka rzecz. Kolejny stan. Doktor śmierć zna dobrze. Wszystkie jej objawy, etapy, symptomy. Przyjrzał się jej z bliska, na wiele sposobów przybliżył się do niej. Jej wyjątkowość jest przereklamowana. Nie ma się czego bać. Uzbrojeni w tę pociechę, możemy żyć dalej. Cieszyć się sztuką. Każdą życia chwilą.

Zbliża się nieubłaganie wojna. Jej wybuchem kończy się spektakl.


CZARODZIEJSKA GÓRA Thomas Mann

adaptacja: Tomasz Chyła, Wojciech Malajkat, Marcin Brzozowski
przekład: Józef Kramsztyk, Władysław Tatarkiewicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz