środa, 19 grudnia 2018
HYMN DO MIŁOŚCI
HYMN DO MIŁOŚCI to przewrotny spektakl na chór i orkiestrę w towarzystwie pluszaków, skomponowany i dyrygowany przez Martę Górnicką. Jest wypowiedzią społeczności- szerokiej reprezentacji różnorodności: kobiet i mężczyzn, dorosłych i dzieci, ludzi o różnym kolorze skóry, amatorów i profesjonalnych aktorów, osób z zespołem Downa- o Europie tu i teraz w kontekście współczesnych niepokojów, lęków, zagrożeń. Gdy indywidualny człowiek podporządkowuje się jednobrzmiącemu wielogłosowi. Gdy synchronizuje się JA z MY. W czsach przepisywania historii, tworzonej z wybiórczej, wyrwanej z kontekstu informacji. Wypierania błędów, przemilczania wypaczeń. Narastania nietolerancji i niedostatecznej epatii wobec innych, obcych. Budowania narracji niekoniecznie zgodnej z prawdą czy całej w prawdzie. Niekoniecznie nawet zmierzającej do prawdy.
Efekt HYMNU DO MIŁOŚCI ujawnia zwarcie szyku dla działania we wspólnej sprawie ale czy słusznej? W tym wypadku wybrzmiewa grupowym zgraniem w tonacji niebezpiecznego nacjonalizmu, terroryzmu, rasizmu. Tekstowy kolaż - wypowiedzi fundamentalistycznych bojowników i terrorystów /np. 2083. Europejskiej Deklaracji Niepodległości – manifestu Andersa Breivika, przemówienia przywódcy ISIS Abu-Bakra i Ben Ladena/, przykłady z internetowych forów społecznościowych/heit, język nienawiści/, fragmenty liturgii, wystąpień polityków, popowych piosenek, znanych patriotycznych, narodowych, religijnych czy ludowych pieśni-wybrzmiewa niebezpieczną nutą. Wyraziste układy choreograficzne, kostiumy, które są ubraniem powszednim, swobodnym, prywatnym przeciętnego obywatela, czyni tę wypowiedź mocną, sugestywną. Natychmiast zrozumiałą. HYMN DO MIŁOŚCI jest komunikatywny. Przejrzysty. Odwołuje się do uczuć prostych, motywów rozpoznawalnych, treści doskonale znanych. Wykorzystuje naturalną potrzebę wyrażania siebie, dążenie do szukania ludzi sobie podobnych, stawania się wspólnotową jednią. Bo to daje moc, siłę, napęd. Poczucie ważności, poczucie bezpieczeństwa, poczucie przynależności. Łatwo przychodzi się z tym utożsamić. Bez trudu można się do chóru przyłączyć.
Kompozycja HYMNU DO MIŁOŚCI ujawnia niebezpieczeństwo manipulacji. Odwołuje się do miłości. Nawiązuje do uczuć, idei pochodzacych z różnych obszarów, często odległych, nieadekwatnych do współczesnych kontekstów, które w efekcie tworzą podział na MY lepsi i ONI gorsi. Rozbudza kontrowersyjne emocje wokół trudnych tematów/migracje, różne rasy, wyznania, orientacje/. Budzi demony wojny. Demaskuje podprogowe działanie presji, przymusu, poprawności wobec jednostki przez wypowiadanie się jednym, wspólnym, zgodnym głosem w niewinnym poczuciu wypełniania misji. Słusznej, bo zbiorowej, demokratycznie ukształtowanej, misji.
Marta Górnicka chciałaby, byśmy w gromadnym rozśpiewaniu nie gubili pamięci Zagłady, Holokaustu, przestrogi wynikającej z gorzkiego doświadczenia, gdy sztuka /orkiestra obozowa/ perfidnie wykorzystywana przez posiadających władzę, miała podkreślić upadek człowieczeństwa, na wieki wieków upodlić rodzaj ludzki władzy pozbawiony. Bo Niemcom nie chodziło tylko o to, by zabić. Zależało im, żeby złamać, zniszczyć, upokorzyć w człowieku, wszystko, co ludzkie tak, by świadomość o tym nigdy nie pozwoliła się mu już podnieść. Nie ma wyzwolenia od tej pamięci. Reżyserka dyryguje chórem, który ostrzega. Pokazuje, jak HYMN DO MIŁOŚCI, który demaskując niebezpieczną manipulację zarządzania lękami, emocjami, potrzebami człowieka, stać się może HYMNEM DO NIENAWIŚCI. Sposobem zniewolania jednostki formatowanej według politycznych potrzeb rządzących. Dla kształtowania zbiorowości karnej, podporządkowanej, ubezwłasnowolnionej. Pozbawionej poglądów własnych, światopoglądu otwartego, swego indywidualnego brzmienia, wyrazu. Bez prawa do sprzeciwu, do buntu.
HYMN DO MIŁOŚCI
W chórze śpiewają: aktorzy i aktorki Teatru Polskiego w Poznaniu, aktorzy i aktorki Chóru Kobiet, amatorzy z Poznania, dzieci, dorośli z zespołem downa, seniorzy.
koncept, reżyseria, tekst libretta: Marta Górnicka
muzyka: Teoniki Rożynek
choreografia: Anna Godowska
dramaturgia: Agata Adamiecka
scenografia: Robert Rumas
kostiumy: Anna Maria Karczmarska
lalki: Konrad Czarkowski (Kony Puppets)
reżyseria świateł: Artur Sienicki
produkcja: Izabela Dobrowolska, Agnieszka Różyńska
fotografie: Magda Hueckel
obsada:
Sylwia Achu, Pamela Adamik, Anna Andrzejewska, Maria Chleboś, Konrad Cichoń , Piotr B. Dąbrowski, Tymoteusz Dąbrowski , Maciej Dużyński, Anna Maria Gierczyńska, Paula Głowacka, Maria Haile, Wojciech Jaworski, Borys Jaźnicki, Katarzyna Jaźnicka, Ewa Konstanciak, Irena Lipczyńska, Kamila Michalska, Izabela Ostolska, Filip Piotr Rutkowski, Michał Sierosławski, Ewa Sołtysiak, Ewa Szumska, Krystyna Lama Szydłowska, Kornelia Trawkowska, Anastazja Żak
Koproducenci: Fundacja CHÓR KOBIET, Teatr Polski w Poznaniu, Ringlokschuppen Ruhr, Maxim Gorki Theater
Partnerzy: Goethe-Institut, Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski
Projekt współfinansuje Urząd m.st. Warszawy, Kunststiftung NRW
Warszawska premiera spektaklu 17.06.2017.
Polska premiera odbyła się 21 stycznia 2017 w Teatrze Polskim w Poznaniu
wtorek, 18 grudnia 2018
STRACH ZŻERAĆ DUSZĘ TEATR POWSZECHNY
Teatr czerpie w spektaklu STRACH ZŻERAĆ DUSZĘ pełnymi garściami z filmu Rainera Wernera Fassbindera. Konfrontuje się z nim. Wykorzystuje go. Wypracowuje własny język, by mówić o potrzebie wolności, tolerancji, miłości. Przede wszystkim jednak o strachu, wielkim irracjonalnym strachu przed innym, obcym, nieznanym. Nieoswojonym, pozanormatywnym, nieprzewidywalnym. Zaskakujacym. Podstępnie, perfidnie, podle zżerającym duszę. W tym wypadku związek dojrzałej kobiety z dużo młodszym od niej emigrantem prowokuje bardzo negatywne emocjonalne reakcje otoczenia. Wywołuje swiętą wojnę oburzenia, sprzeciw i wykluczenie. Dotychczasowa szczerość, bliskość, serdeczność, ufność okazała się płytka, pozorna, fałszywa.
Może dlatego przestrzeń sceniczna, będąca przeciętnym, mieszczańskim salonem, jest tu zresetowana bielą. Na nią można projektować to, co w duszy poszczególnych bohaterów, całej zbiorowości gra, co jest uśpione, co się w niej kryje. I trzeba przyznać, że nic dobrego. Wychodzą z ludzi karły, potwory, kreatury. Przestraszone karykatury człowieka współczesnego, nieznające tolerancji, otwartości, rozsądku. Ich groteskowe, pastiszowe, komediowe działania podszyte są hipokryzją, głupotą, kołtunerią najgorszej prowieniencji. Neutralna, bez wyrazu biel scenografii jest sztuczną powłoką jak sztuczne i nienaturalne jest zachowanie bohaterów. Wzmaga dodatkowo wrażenie, że ludzie wypełniający przestrzeń stają się jej kontrastem. Są w swych zachowaniach brudni, okrutni i źli. Nienaturalni.
Aktorzy, każdy wchodzi w różne role, grają szeroko, charakterystycznie. Powtarzają sekwencje, śpiewają, nawiązują rozmowy z widownią, prowokują ją. Kreślą swoich bohaterów grubą kreską. Po to, by wywlec i ośmieszyć, skrywaną pod warstwą kultury i dobrego wychowania, małość, bezduszność, brak empatii w relacjach międzyludzkich. I robią to z temperamentnym przytupem. Spektakl jest żywym, barwnym ale bardzo krytycznym obrazem mentalnej kondycji konserwatywnej, betonowej, chrześcijańskiej/olbrzymia postać Chrystusa na krzyżu w kącie mieszkania/ społeczności. Pozostawia nas z zadaniem odkrycia i przepracowania, co jeszcze tak naprawdę dla każdego z nas zasłania sterylna biel całunu. Jaki świat zaprzeszłych ale nieśmiertelnych lęków, idei, antywartości.
Spektakl Jakimiak kpiarsko demaskuje kruchość relacji międzyludzkich. Pokazuje, jak łatwo, jak szybko przychodzi człowiekowi zapomnieć o wartościach, które oficjalnie deklaruje, wyznaje, próbuje wcielać w życie. Wystarczy, że zaskoczy go coś, na co nie jest przygotowany. Ten stan pozbawia go poczucia bezpieczeństwa. Wybija z kolein spokoju. Nawet jeśli tylko hipotetycznie mu zagraża. Wtedy pokazuje swoje prawdziwe oblicze, swoją barbarzyńską naturę, która wyzwala perfidną niszczycielską siłę, zżerającą jemu i przez niego prześladowanej, zaszczuwanej ofierze, duszę. Może to być członek rodziny, stary dobry przyjaciel, dalszy lub bliski znajomy. Każdy.
Biel to neutralność, tajemnica, obietnica. Wszystko się może zdarzyć. Czerwień to gorączka, desire piekła. Sztuka udowadnia, że nieba nie ma. Bo prawda ma zawsze brudny walor podłości, skazę, coś nieprzewidywalnego nawet pod czystą intencji powierzchnią.
STRACH ZŻERAĆ DUSZĘ
scenariusz na podstawie filmu Rainera Wernera Fassbindera
reżyseria: Agnieszka Jakimiak
dramaturgia, scenografia, światła, wideo: Mateusz Atman
przekład: Iwona Nowacka
choreografia: Agata Maszkiewicz
muzyka: Łukasz Jędrzejczak
asystentka reżyserki i scenografa: Emilia Korsak
kuratorka: Marta Keil
produkcja: Kuba Olszak
obsada: Karolina Adamczyk, Klara Bielawka, Grzegorz Artman, Julian Świeżewski
niedziela, 9 grudnia 2018
SATURN I MEL KLUB KOMEDIOWY
W kameralnym, nastrojowym KLUBIE KOMEDIOWYM przy Placu Zbawiciela można obejrzeć zabawny, lekki, świetnie napisany spektakl SATURN I MEL, czyli człowiek, który chciał być rzeczą. Urzeka sprawczość językowa inteligentnego tekstu Michała Sufina o tematyce, która nas dotyczy, kręci, bawi. Mówi o uzależnieniu współczesnego człowieka od przedmiotów, przejmowanie przez nie kontroli nad ludzkim, z krwi i kości, światem. Maszyny, gadżety, roboty, przedmioty codziennego użytku, coraz piękniejsze, sprawniejsze, doskonalsze, nie tylko pomagają, wyręczają ale i już całkowicie zastępują ludzi. Od galopujacej technicyzacji nie ma już ucieczki. Wiemy wszyscy o tym doskonale. Wystarczy się wokół siebie rozejrzeć.
Teatr przepracowuje ten temat w sposób zdumiewająco pomysłowy, dowcipny, żartobliwy. Idzie krok do przodu i pokazuje wersję futurystyczną, gdy istnieje prawdopodobieństwo uzyskania przez rzeczy prawa wyborczego, a Gwarancyjna Karta Praw ma zapewnić im status przedmiotów nieprzestawialnych, myślące wyposażenie jest coraz śmielsze, bezczelniejsze, samodzielne. Rzecz się dzieje w miasteczku Gestalt, w mieszkaniu jednego z zamkniętych osiedlu przyszłości. Do gospodarzy, ludzi wpływowych, bogatych przybywa mężczyzna, któy odpowiedział na ofertę pracy. Obserwujemy ludzi w kryzysie relacji, tożsamości, określenia własnego status quo. W schzofrenicznym stanie potrzeb. Chcą zachować dominujacą rolę w świecie, który sami dynamicznie uprzedmiotowiają. Nie chcą stracić kontroli a jednocześnie doprowadzają do tego, że jest to możliwe. Chcą być wolni, mieć więcej wolnego czasu dla siebie, dla najbliższych a jednocześnie używając coraz większej liczby gadżetów, uzależniają się od nich. Paradoksalnie ubezwłasnowolniają się na własna prośbę. Pozbawiają dystansu na własne życzenie.
Spektakl nie pozwala nam na szczęście zbyt poważnie się tymi problemami przejąć. Wykorzystuje środki znieczulające, osłaniające. Stosuje absurd, piosenki, zabawne neologizmy. Buduje dowcipne scenki. Aktorstwo jest mocno charakterystyczne, przerysowane, co podkreślają rekwizyty, kostiumy. Minimalistyczna scenografia pobudza wyobraźnię. W efekcie jest dużo śmiechu, beztroski zabarwionej refleksją, że w gruncie rzeczy tekst opowiada bliską rzeczywistości prawdę. Bo przecież świat zmierza ku technicyzacji, mechanizacji, cyfryzacji. Ku uprzedmiotowieniu człowieka, relacji międzyludzkich. Ku samotności. Braku szczęścia. Ważne jest więc, żeby wiedzieć na czym nam naprawdę zależy. Warto przewartościować, choćby w teatrze, swoje relacje z przedmiotami, stopień naszego od nich uzależnienia. Powodzenia:)
SATURN I MEL
tekst i reżyseria: Michał Sufin
muzyka: Bartosz Weber
światło: Filip Kabulski
scenografia: Michał Jońca
obsada: Karolina Bacia/ Matylda Damięcka, Michał Meyer, Mateusz Kwiecień,
Mateusz Lewandowski
Spektakl powstał w ramach festiwalu Przemiany 2018 (Centrum Nauki Kopernik).
sobota, 8 grudnia 2018
Języki przyszłości / Future Tongues NOWY TEATR
Choreografka, tancerka, performerka Ania Nowak zainspirowana futurystycznym filmem porno CAFE FLESH/1982/ przygotowała w Nowym Teatrze w ramach cyklu „Teatr.2118” przedstawienie, w którym ciało- jego ruch, dynamika, zmysłowość, ciekawość- jest podstawowym narzędziem poznawczym, komunikacyjnym, twórczym. Scala, bada, godzi to, co jest różne, odmienne, sprzeczne. Pozwala współistnieć.
Na podwyższeniu-scenie przykrytej dywanem, która jest pracą "Mother Tongues and Father Throats" /"Języki macierzyste i ojcowskie gardła"/ autorstwa kolektywu Slavs and Tatars, znajdują się kobiety i mężczyźni w identycznych białych, długich, zwiewnych sukniach, koronkowych, cielistych majtkach, czerwonych japonkach, co sprawia, że postacie z rozmazaną na ustach krwistą szminką, pozbawione cech indywidualnych, podmiotowości, są do siebie podobne. Płeć, tożsamość, światopogląd, cechy indywdualne mają neutralny status. Stłoczone na scenie ciała, sprowadzone do obiektów podlegających obserwacji, rozpoczynają intymny, seksualny, poznawczy taniec. Dotykają się, całują, gryzą, smakują, plują, prychają, gulgoczą, mruczą, charczą, by w końcu mogły zacząć wypowiadać coraz więcej i więcej dźwięków, liter, sylab, słów, zdań. I wspólnie wybierać ze spontanicznego słowotoku te, które uznają dla siebie za ważne.
Obserwujemy narodziny języka, relacji, porozumienia. Proces poznawania siebie poprzez innych. Demonstrację indywidualizacji i zachowań społecznych. Ewolucję. Przejście od jednolitej struktury do jej rozśrodkowania, zróżnicowania, samookreślenia. Od materii ciała po świadomość ducha. Odkrywamy na nowo stary rytuał wyrażania, zaspokajania, nazywania swoich potrzeb. W sposób instynktowny, spontaniczny, intuicyjny. Zmianę od sytuacji po prostu być po kreację siebie i świata wokół. Podejmowanie próby okreśalania co jest obce, nieznane, inne i oswajanie tego poprzez zmianę mentalności. I jest to lekcja elementarna, podstawowa. Aktualna w każdym miejscu i czasie.
Na scenie platformie, dryfującej po morzu czasu i przestrzeni, pulsuje życie pragnące wyrazić siebie w pełni na wiele sposobów. W pierwotnym przymusie eksperymentowania, próbowania, odkrywania coraz to nowych jego smaków, komunikatów, możliwości- najpierw pozawerbalnych, indywidualnych z czasem dźwiękowych, społecznych, najpierw w działaniach indywidualnych, później wspólnych, zbiorowych. Ciała się poruszają ale i wybrzmiewają różnymi językami. Każde z nich, samo w sobie ,jest wieżą Babel. Wypracowanie zrozumiałego dla wszystkich kodu komunikacji dokonuje się poprzez nieustanną selekcję, wieczną walkę. Tak naprawdę globalny konsensus jest sztucznym tworem, zredukowanym przekazem, kruchym kompromisem. Bo jak dowodzi scenografia, praca Slavs and Tatars poświęcona głosce „Khhhhhhh”, która nie występuje w zachodnim obiegu cywilizacyjnym i tym samym radykalnie oddziela wschód od zachodu, każdy język może zawierać stałe macierzyste elementy, obszary niezrozumiałe, nie do nauczenia przez wszystkich ludzi. Ostatecznie nie wiadomo, co jest ważniejsze dla przyszłości-indywidualne, różnicujące cechy czy tendencja scalająca, redukująca, prowadząca do ujednolicenia.
Ania Nowak z całym zespołem odważnie, bezkompromisowo, z dystansem ale i poczuciem humoru zrealizowała projekt o powrocie do źródeł poznania, które zależne są od natury pierwotnych instynktów człowieka i sytuacji kiedy jest on częścią zbiorowości. Języki przyszłości mocno zakorzenione będą w przeszłości, ukształtowane przez to jak my rozumiemy i czujemy, nazywamy i definiujemy teraźniejszą rzeczywistość. Język ciała, jego poznawcza i sprawcza moc, pozostanie podstawową materią performatywnego działania, każdej zmiany, wszelkiego tworzenia.
Języki przyszłości / Future Tongues
Performans, kreacja: Oskar Malinowski, Aleksandra Osowicz, Rafał Pierzyński, Jaśmina Polak
Dramaturgia: Mateusz Szymanówka
Dźwięk: Justyna Stasiowska
Kostiumy: Grzegorz Matląg/ Wsiura
Światło: Jędrzej Jęcikowski
Czytanie tarota: Samuel Draper
Kurator projektu TEATR 2118: Tomasz Plata
W scenografii spektaklu wykorzystana jest praca "Mother Tongues and Father Throats" by Slavs and Tatars.
Premiera: 6 grudnia 2018
fot. Maurycy Jan Stankiewicz
środa, 5 grudnia 2018
WARTO BYŁO COLLEGIUM NOBILIUM
To spektakl z tezą w tytule, w przygnębiającej scenografii zapyziałej prowincji Europy, w anturażu pikniku politycznego z fetorem kiełbasek z grilla, gdzie patriotyzm mierzy się na metry dysonansem mentalnym. Nie będzie przyciągać widzów szukających łatwej, przyjemnej, lekkiej rozrywki. Uniesienia świętowania kolejnej rocznicy odzyskania niepodległości ukochanej ojczyzny. Mimo że ma formę musicalu a typy bohaterów są wyraziste, typowe, czytelne, pozostanie świadectwem rozjazdu przeszłości z teraźniejszością, przykładem zerwania ciągłości spójnej narracji, dowodem braku twórczego dyskursu na temat jak należy celebrować święta narodowe. Pokazuje błędne, bo wypaczone rozumienie spuścizny historycznej, brak pomysłu na jej mądre wykorzystanie. Wizualizuje skutki szukania uproszczonych wzorców do naśladowania, formatowania zachowań, kształtowania postaw, tworzenia nowej tradycji. Przedstawia fiasko nawiązywania do tożsamości Polski z roku 1918 w przygotowywanych rekonstrukcjach/co zawsze nie jest proste, łatwe/. Spektakl dowodzi jak współcześni architekci zbiorowej mentalności zapominają, że przeszłość ma swój niepowtarzalny kontekst, nie do podrobienia zapach i smak. Cokolwiek się zechce z niej czerpać i przerobić kongenialnie na współczesną modłę, okaże się ciałem obcym, straszącym duchem, przebrzydłą zmorą. Koszmarną karykaturą. Wybrzmiewać będzie fałszywą nutą.
Te mielizny patriotycznego świętowania wskazuje spektakl. Sam też jest jedną z nich.
Autentyczne teksty źródłowe postaci historycznych, dzienników, dokumentów przywoływane w scenariuszu Michała Pabiana stają się satyrą, sarkazmem, parodią. Nieprzetłumaczalną na współczesny język relacją. Niezrozumiałym dla widza przekazem. Efekt stylistyczny spektaklu wprawia w konsternację. Mimo pomysłowego ruchu scenicznego Leszka Bzdyla, obiecujących wiele interesujących interpretacji znanych piosenek przez młodych, zdolnych aktorów, reżyserskiej koncepcji Cezi Studniaka, całość jest przygnębiającą krytyką rodzących się obecnie nurtów patriotyczno- konserwatywnych. Jakbyśmy mieli się w teatrze przekonać, że kultywowanie przeszłości nie ma w ogóle sensu, bo jest wypaczone upływem czasu, ograniczane wymogami budowania nowoczesnego, otwartego, tolerancyjnego, liberalnego społeczeństwa. Należy patrzeć w przyszłość i jedynie pamiętać o szczytnej przeszłości, szanować i czcić jej bohaterów a nie instrumentalnie narzucać wyidealizowane martwe wzorce, bezmyślnie jeden do jednego je patetycznie powielać. Bo to nie przybliży nikogo do prawdy, nie nawiąże do ducha przedstawianych w teatrze czasów. Bo to nie działa.
I choć dobrze wiemy, wiemy dobrze, że warto było walczyć, a nawet ginąć za odzyskanie nieodległości Polski, to niekoniecznie przynosi pożądany efekt wcielanie w dzisiejsze życie postaw i wartości zaprzeszłych. Spektakl pokazuje jak trudne a czasem niemożliwe jest zrozumienie naszych przodków, ich losów, działań. Pozostaje wiara, że były wyborem koniecznym, jedynym. Świadomym. Chociaż również dla wielu kontrowersyjnym, trudnym, niechcianym.
Doskonale to ilustruje plakat spektaklu. Flaga Polski, sama Polska uchwycona została w procesie układania w spójną całość. Rozsypują się jednak białe i czerwone puzzle(części/idee/obywatele), jakby w ogóle do siebie nie pasowały. Wszystko w tym obrazie zgrzyta, nie jest kompatybilne. Jak realia przeszłości z potrzebą jej celebrowania współcześnie. Jak chęć czerpania ze źródła, które dawno wyschło. Ale to Polska właśnie! Polska wyraźnie podzielona, w politycznym, mentalnym, społecznym chaosie. W budowie, w scalaniu. W wysiłku dopasowywania szlagwortów historii do melodii naszych nowych wspaniałych czasów. Również w teatrze.
Warto było jednak spróbować. Zawsze próbować warto.:)
WARTO BYŁO
Reżyseria, światło: Cezi Studniak
Scenariusz: Michał Pabian
Scenografia: Michał Hrisulidis
Kostiumy: Katarzyna Adamczyk
Muzyka: Krzysztof Wiki Nowikow
Ruch sceniczny: Leszek Bzdyl
Asystent reżysera: Agata Zdziebłowska
Obsada:
Karolina Gwóźdź – Lela
Magdalena Howorska – Zofia K.
Maria Juźwin – Potoczanka*
Aleksandra Lechocińska – Bernacia
Julia Szewczyk – Zofia N.
Paulina Wróblewska – Lunia
Mikołaj Kłosiewicz – Marek Kosiuszek
Robert Mróz – Józek
Oraz aktorzy Teatru im. Ludwika Solskiego w Tarnowie
Matylda Baczyńska – Polonia Restituta
Ewa Sąsiadek – Generał Joanna Barchan
Monika Wenta – Potoczanka*
Stefan Krzysztofiak – Franek
Kamil Urban – Tutejszy
Spektakl dyplomowy studentów IV roku Wydziału Aktorskiego kierunku aktorstwo teatru muzycznego.
Koprodukcja Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza w Warszawie oraz Teatru im. L. Solskiego w Tarnowie.
Premiera warszawska: 25 września 2018
Koprodukcja Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza w Warszawie oraz Teatru im. L. Solskiego w Tarnowie.
Premiera warszawska: 25 września 2018
niedziela, 2 grudnia 2018
BURZA Williama Szekspira TEATR NARODOWY
To nie jest BURZA, jaką znamy, jakiej byśmy się spodziewali. Ale jaką powinniśmy zobaczć, nauczyć się. Przeżyć. To wariacja na temat dramatu Szekspira, wsobna, autorska interpretacja współczesnego artysty, który wykorzystuje klasykę, teksty, które uznaje za ważne w temacie, by zastanowić się nad rolą władzy, władcy, ceną zdrady, winy i kary, sensem powinności i obowiązku polityka, ojca, brata, na końcu człowieka jako takiego, odpowiedzialnego za swoje zobowiązania w stosunku do siebie samego, drugiego człowieka i społeczeństwa. To droga świadomych i przypadkowych wyborów, konsekwencji decyzji, postaw, zachowań, które decydują o losie własnym, innych ludzi/obcych i bliskich/. To w końcu o dojrzewaniu do afirmacji życia, akceptacji siebie w harmonii z porządkiem świata, służbą wobec niego i ludzi. Musi się do końca doskonalić i uczyć/dojrzały Prospero w szkolnym mundurku, skrępowany ledwie widocznymi ograniczeniami, w strefie mroku=plakat/. Bo Szekspir zawsze, w więc i w tym przypadku, pokazuje człowieka w stanie burzy, którą sam w sobie i wokół siebie wywołuje. Bo jest ambitny, bo może, bo stworzony na obraz i podobieństwo boskie, jest potężną, złożoną siłą sprawczą. Dla władania nad sobą i światem, posługując się wiedzą i sztuką. Rozumem i sercem. Całym swym ludzkim i boskim jestestwem. Jakby był to bój sprawdający na ile go ostatecznie stać, ile wytrzyma, czy sprosta wyzwaniom swoich własnych marzeń, pragnień, aspiracji, ambicji, potrzeb. To czas próby, kiedy człowiek mierzy się z sobą i światem. W przypadku tego dramatu wygrywa, bo przeżywa, porządkuje wszystkie przeszłe i teraźniejsze sprawy. Nadaje im oczekiwany, na mgnienie przecież szczęśliwy bieg. Ceną jest kompromis, pogodzenie się z rzeczywistością, gdy wie, że to najwłaściwsze rozwiązanie dla wszystkich. bez samozniszczenia. Prospero jest mędrcem, władcą, urodzonym politykiem, ale równie dobrym, zdolnym, kreatywnym artystą. Szekspir mówi, że trzeba łączyć magię, siłę sztuki z realiami w jakich przyszlo żyć. Szukać złotego środka. Nie ma wyboru pomiędzy tylko JA lub tylko MY. Jedno istnieje, rozwija się dzięki drugiemu, poprzez drugiego. Płynne przenikanie się ja z my, marzenia z realiami, przypaku żywiołu i pełną kontrola nad nim przynosi pozytywne, porządane efekty. Ocalenie na chwilę. Szczęście na mgnienie. Spokój, harmonię na moment . Ze skutkami trzeba się pogodzić. Znieść rozczarowanie, ból rezygnacji. Pokonać depresję, porażkę. Nie można mieć wszystkiego.
Ogromne to brzemię, jakie musi nieść człowiek dojrzały, rozumny, odpowiedzialny. Świadomy nicości świata i życia. Który miłością musi panować nad zemstą. Sensu musi szukać w wybaczeniu. Godzić się musi z rezygnacją z siebie. Tym, co kocha i ceni. Do czego jest przeznaczony. A winiem zrobić, co powinien, co należy, czego się od niego oczekuje.
Paweł Miśkiewicz opowiada poprzez Szekspira, innych autorów swoją historię. Przedstawia nam w bohaterach, w każdym z nich, człowieka, który musi przetrwać, który chce zwyciężyć grając z losem, sobą kartami jakie ma. Nie poddaje się. Walka o istnienie jest najważniejsza i wszystko winno być temu podporządkowane. Człowiek jest, kim jest i nie ucieknie przed sobą, przed swoim przeznaczeniem. Nawet na bezludnej wyspiepozostanie soba. Może się nagiąć, podporządkować, uczyć, rozwijać, doskonalić, zrobić co należy w dopuszczalnych granicach, które są zawsze wytyczone, akceptowane, zrozumiałe. Dobrą wolą lub siłą. Całkowita wolność, wyzwolenie jest niezrozumiałą fanaberią, niezasłużonym luksusem, prowadzi donikąd. Jest przyczyną destrukcji, zła, które czyni krzywdę, prowadzi do upadku. Zaburza. Burzy. Niszczy. Unicestwia.
Prospero, rezygnując z władzy z pobudek osobistych, ambicjonalnych, dla rozwoju swej wiedzy, sztuki, winien przewidzieć zachowanie brata uzurpatora, znał go przecież bardzo dobrze. Zignorował konsekwencje decyzji o abdykacji, które musiał brać pod uwagę, bo był człowiekiem mądrym, inteligentnym, wrażliwym. Doprowadził do swego i córki nieszczęścia, przyczynił się do kryzysu królestwa, które było rządzone przez władcę gorszego, niż był on sam. Winien był, bo z pychy, pobudek egoistycznych zaniedbał swoje obowiązki wobec poddanych, córki. Ludzi, którzy nie dorównywali mu wiedzą, doświadczeniem, wyobraźnią. Musiał ponieść karę, w jej ramach zrezygnować z zemsty. Wybaczył bratu, by nie pozwolić złu ostatecznie zwyciężyć. Mieszkając na wyspie, nie wyrzekł się władzy nad innymi. Uwolnił Ariela, był jego panem, władcą. Jakby był nim samym. Sztuka, umiejętności mu nie wystarczały, rozczarowały go, córka dorosła. Musiał znów coś zrobić. Lata wygnania były dostateczną karą, upokorzeniem, udręką. Kresem. Końcem pewnego doświadczenia. Pozwoliły ostatecznie dojrzeć do myśli, że nie umknie swemu przeznaczeniu i musi postępować zgodnie z powinnością. Nie ucieknie od siebie samego. Od odpowiedzialności, robienia tego, co inni /słusznie/ oczekują, czego sytuacja, okoliczności, warunki wymagają. Należy postępować elastycznie, roztropnie. Robić co trzeba, co należy. Prospero uwolnił się od obowiązku, odpowiedzialności, władzy, Ariel został przez niego uwolniony a mimo to obaj nie mieli poczucia pełnej wolności. Bo tak naprawdę jest ona nieosiągalna, niemożliwa.
Burza to stan emocjonalny, gwaltowny, groźny, nieprzewidywalny, który stawia człowieka w sytuacji krytycznej, w konieczności instynktownej walki o przetrwanie, ratowania się, czynienia, co należy. Bywa, że człowiek ją świadomie prowokuje, podobnie jak Prospero. Wywołany zamęt, strach, przerażenie, przywraca porządek świata, przestawia losy ludzkie na własciwe koleiny. By panować nad złem, trzeba zrezygnować z myślenia tylko o sobie, zawrzeć kompromis z naturą świata, z naturą ludzi, ich słabościami, ograniczeniami, wymogami. Poddać się żywiołowi, nauczyć się panować nad nim, kontrolować go. Z burzy rodzi się ład, spokój, szczęście. Zwycięża zgoda, wybaczenie, miłość. Mimo ogromnego poczucia straty, cierpienia, depresji wynikającej z konieczności rezygnacji z zaspokajania wyłacznie siebie. Ale trzeba znaleźć w sobie tę siłę fatalną, wzmocnić ją determinacją, nagiąć wolą i tak postępować, by mądrość pokierowała głupotą, rozsądek brał w karby lekkoyślność, rozwaga kontrolowała szaleństwo. Dlatego Prospera zwycięstwo ma gorzki smak porażki, depresji, nihilizmu. Samoświadomości bólu, konieczności rezygnacji. Śmierci marzeń o rozwiązaniu doskonałym, dla wszystkich szczęśliwym.
Nie ma wątpliwości, że jest to rewir męskich zasad i wyborów, decyzji. Kobieta jest istotą z innego świata-zjawiskową, hermetyczną, niezrozumiałą. Pięknym, mrocznym, tajemniczym obiektem pożądania, miłości, troski, który warto przy sobie, dla siebie na wyłączność mieć. Nie musi nic rozumieć, nie musi nic robić, choć przeczuwa i wyraża na swój fascynujący i przejmujący sposób naturę życia, śmierci, miłości. Jest tu materiałem do ukształtowania, któremu odmawia się prawa do samostanowienia/przechodzi z rąk do rąk, męskich rąk/, choć Miranda Mai Kleszcz wyraża interesująco niepokojacy, silny, znaczący potencjał.
Można przyjąć, że sztuka dotyczy położenia, wyborów czlowieka, który ma zobowiązania wobec społeczności. Jest jej potrzebny,niezbędny jako przewodnik, przywódca. Ojciec swgo dziecka, ojciec narodu. Zmęczony, znurzony porzuca jednak wszystko, chce realizować osobiste plany. Lekkomyślnie, nieodpowiedzialnie. Bo myśląc o sobie samym, pozostawia tych, którym jest niezbędny, potzrebny. Cudem przeżywszy zamach na swoje i córki życie, przez 12 lat jest wyeliminowany z życia publicznego, uwięziony na wyspie. Towarzyszy mu córka i osoby, które stwarza, uczy, wykorzystuje. Które mu służą. Wszyscy są od niego całkowiecie zależni. Znów jest niepodzielnym władcą. Gdy to zrozumie, wywołuje burzę, która jest jego wewnętrznym butem przeciw temu, że nic się nie zieniło. Czy pragnie córkę przywrócić swiatu, czy pragnie dla siebie powrotu? Może znów zmiany, kolejnej próby. Konfrontacja z Antonio jest bolesna. Ma przyjąć, że sam jest sobie winny. Prawda jednak nie wyzwala a niszczy radość wyzwolenia, szczęście istnienia. Celem było nie pojednanie, wyrzeczenie się zemsty ale w prawdzie, szczerości, po kres poznanie samego siebie. Prospero, mimo całej mądrości, biegłości, odwagi musiał w końcu się podporządkować. Dla innych, i chyba dla siebie. Pogodzić się z tym, że jest tym, kim jest i nie może żyć jak i gdzie chce. Nie ma więc wyboru. By nie doprowadzać do tragedii, minimalizuje ją do własnego, choć głębokiego, przejmującego wymiaru. Jest postacią tragiczną. Świadomą, sprawczą. Wiedzącą, że największa wiedza i talent posługiwanie się nią, serce czułe i wrażliwe nie ochronią człowieka przed bólem egzystencjalnym. Nie ma szczęśliwych wyborów. Nie ma optymalnych rozwiązań. Zawsze jest cena, którą trzeba zapłacić. Pozostaje pytanie, czy da się ją zaakceptować, ostatecznie znieść. Nadzieja umrze ostatnia.
Inscenizacja jest powściągliwa, zredukowana do niezbędnego minimum. Zanurzona w depresyjnej, mrocznej czerni scenografii Barbary Hanickiej/miękka, odsłaniajaca inne obrazy, inne swiaty kamienna kurtyna jak ściana płaczu, połyskujące księżycowym blaskiem morze jak mroczne marzenie spełnienia, zaspokojenia, wirujące, rozświetlone żyrandole jak piękne pojazdy kosmiczne obiecujące ratunek, ostateczne wyzwolenie, miraż majaka ludzkiego/ i ubrana w zgrzebny, niepokojący kostium aktorów/oprócz jasnych, choć zbrukanych niepokojacym, zaburzającym harmonię dysonansem sukni Mirandy/. Eksploruje talent, doświadczenie, biegłość aktorskiego warsztatu Jerzego Radziwiłowicza/władczy, tragiczny Prospero/, Mariusza Benoit/Ariel, Kaliban/, Jana Frycza/przebiegły Antonio/, Mariusza Bonaszewskiego/zabawny, charakterystyczny Trinkullo/, Daniela Namiotko/świeży, odrębny Ferdynand/. Oryginalny, fenomenalny, nie do podrobienia wokal Mai Kleszcz genialnie wybrzmiewa swym dramatyzmem, wymową kobiecego uwięzienia, uzależnienia od męskiego porządku. Choreografia, widownia na scenie, część sceny na widowni kwestionuje nawyki, przyzwyczajenia, proponuje widzom nową perspektywę, mówi, że są na wyspie zmultiplikowanym wcieleniem Prospera. Jednak nade wszystko koncepcja i zamysł reżyserski Pawła Miśkiewicza łączący teksty różnych autorów w spójną myślowo całość, decyduje o przejmującym, mocnym interpretacyjnym sukcesie BURZY. Tak naprawdę jego BURZY. Naszej BURZY.
BURZA WILLIAMA SZEKSPIRA
reżyseria: Paweł Miśkiewicz
scenografia: Barbara Hanicka
muzyka: Maja Kleszcz, Wojciech Krzak
choreografia: Dominika Knapik
dramaturgia: Joanna Bednarczyk
reżyseria światła, projekcja wideo: Marek Kozakiewicz
Ogromne to brzemię, jakie musi nieść człowiek dojrzały, rozumny, odpowiedzialny. Świadomy nicości świata i życia. Który miłością musi panować nad zemstą. Sensu musi szukać w wybaczeniu. Godzić się musi z rezygnacją z siebie. Tym, co kocha i ceni. Do czego jest przeznaczony. A winiem zrobić, co powinien, co należy, czego się od niego oczekuje.
Paweł Miśkiewicz opowiada poprzez Szekspira, innych autorów swoją historię. Przedstawia nam w bohaterach, w każdym z nich, człowieka, który musi przetrwać, który chce zwyciężyć grając z losem, sobą kartami jakie ma. Nie poddaje się. Walka o istnienie jest najważniejsza i wszystko winno być temu podporządkowane. Człowiek jest, kim jest i nie ucieknie przed sobą, przed swoim przeznaczeniem. Nawet na bezludnej wyspiepozostanie soba. Może się nagiąć, podporządkować, uczyć, rozwijać, doskonalić, zrobić co należy w dopuszczalnych granicach, które są zawsze wytyczone, akceptowane, zrozumiałe. Dobrą wolą lub siłą. Całkowita wolność, wyzwolenie jest niezrozumiałą fanaberią, niezasłużonym luksusem, prowadzi donikąd. Jest przyczyną destrukcji, zła, które czyni krzywdę, prowadzi do upadku. Zaburza. Burzy. Niszczy. Unicestwia.
Prospero, rezygnując z władzy z pobudek osobistych, ambicjonalnych, dla rozwoju swej wiedzy, sztuki, winien przewidzieć zachowanie brata uzurpatora, znał go przecież bardzo dobrze. Zignorował konsekwencje decyzji o abdykacji, które musiał brać pod uwagę, bo był człowiekiem mądrym, inteligentnym, wrażliwym. Doprowadził do swego i córki nieszczęścia, przyczynił się do kryzysu królestwa, które było rządzone przez władcę gorszego, niż był on sam. Winien był, bo z pychy, pobudek egoistycznych zaniedbał swoje obowiązki wobec poddanych, córki. Ludzi, którzy nie dorównywali mu wiedzą, doświadczeniem, wyobraźnią. Musiał ponieść karę, w jej ramach zrezygnować z zemsty. Wybaczył bratu, by nie pozwolić złu ostatecznie zwyciężyć. Mieszkając na wyspie, nie wyrzekł się władzy nad innymi. Uwolnił Ariela, był jego panem, władcą. Jakby był nim samym. Sztuka, umiejętności mu nie wystarczały, rozczarowały go, córka dorosła. Musiał znów coś zrobić. Lata wygnania były dostateczną karą, upokorzeniem, udręką. Kresem. Końcem pewnego doświadczenia. Pozwoliły ostatecznie dojrzeć do myśli, że nie umknie swemu przeznaczeniu i musi postępować zgodnie z powinnością. Nie ucieknie od siebie samego. Od odpowiedzialności, robienia tego, co inni /słusznie/ oczekują, czego sytuacja, okoliczności, warunki wymagają. Należy postępować elastycznie, roztropnie. Robić co trzeba, co należy. Prospero uwolnił się od obowiązku, odpowiedzialności, władzy, Ariel został przez niego uwolniony a mimo to obaj nie mieli poczucia pełnej wolności. Bo tak naprawdę jest ona nieosiągalna, niemożliwa.
Burza to stan emocjonalny, gwaltowny, groźny, nieprzewidywalny, który stawia człowieka w sytuacji krytycznej, w konieczności instynktownej walki o przetrwanie, ratowania się, czynienia, co należy. Bywa, że człowiek ją świadomie prowokuje, podobnie jak Prospero. Wywołany zamęt, strach, przerażenie, przywraca porządek świata, przestawia losy ludzkie na własciwe koleiny. By panować nad złem, trzeba zrezygnować z myślenia tylko o sobie, zawrzeć kompromis z naturą świata, z naturą ludzi, ich słabościami, ograniczeniami, wymogami. Poddać się żywiołowi, nauczyć się panować nad nim, kontrolować go. Z burzy rodzi się ład, spokój, szczęście. Zwycięża zgoda, wybaczenie, miłość. Mimo ogromnego poczucia straty, cierpienia, depresji wynikającej z konieczności rezygnacji z zaspokajania wyłacznie siebie. Ale trzeba znaleźć w sobie tę siłę fatalną, wzmocnić ją determinacją, nagiąć wolą i tak postępować, by mądrość pokierowała głupotą, rozsądek brał w karby lekkoyślność, rozwaga kontrolowała szaleństwo. Dlatego Prospera zwycięstwo ma gorzki smak porażki, depresji, nihilizmu. Samoświadomości bólu, konieczności rezygnacji. Śmierci marzeń o rozwiązaniu doskonałym, dla wszystkich szczęśliwym.
Nie ma wątpliwości, że jest to rewir męskich zasad i wyborów, decyzji. Kobieta jest istotą z innego świata-zjawiskową, hermetyczną, niezrozumiałą. Pięknym, mrocznym, tajemniczym obiektem pożądania, miłości, troski, który warto przy sobie, dla siebie na wyłączność mieć. Nie musi nic rozumieć, nie musi nic robić, choć przeczuwa i wyraża na swój fascynujący i przejmujący sposób naturę życia, śmierci, miłości. Jest tu materiałem do ukształtowania, któremu odmawia się prawa do samostanowienia/przechodzi z rąk do rąk, męskich rąk/, choć Miranda Mai Kleszcz wyraża interesująco niepokojacy, silny, znaczący potencjał.
Można przyjąć, że sztuka dotyczy położenia, wyborów czlowieka, który ma zobowiązania wobec społeczności. Jest jej potrzebny,niezbędny jako przewodnik, przywódca. Ojciec swgo dziecka, ojciec narodu. Zmęczony, znurzony porzuca jednak wszystko, chce realizować osobiste plany. Lekkomyślnie, nieodpowiedzialnie. Bo myśląc o sobie samym, pozostawia tych, którym jest niezbędny, potzrebny. Cudem przeżywszy zamach na swoje i córki życie, przez 12 lat jest wyeliminowany z życia publicznego, uwięziony na wyspie. Towarzyszy mu córka i osoby, które stwarza, uczy, wykorzystuje. Które mu służą. Wszyscy są od niego całkowiecie zależni. Znów jest niepodzielnym władcą. Gdy to zrozumie, wywołuje burzę, która jest jego wewnętrznym butem przeciw temu, że nic się nie zieniło. Czy pragnie córkę przywrócić swiatu, czy pragnie dla siebie powrotu? Może znów zmiany, kolejnej próby. Konfrontacja z Antonio jest bolesna. Ma przyjąć, że sam jest sobie winny. Prawda jednak nie wyzwala a niszczy radość wyzwolenia, szczęście istnienia. Celem było nie pojednanie, wyrzeczenie się zemsty ale w prawdzie, szczerości, po kres poznanie samego siebie. Prospero, mimo całej mądrości, biegłości, odwagi musiał w końcu się podporządkować. Dla innych, i chyba dla siebie. Pogodzić się z tym, że jest tym, kim jest i nie może żyć jak i gdzie chce. Nie ma więc wyboru. By nie doprowadzać do tragedii, minimalizuje ją do własnego, choć głębokiego, przejmującego wymiaru. Jest postacią tragiczną. Świadomą, sprawczą. Wiedzącą, że największa wiedza i talent posługiwanie się nią, serce czułe i wrażliwe nie ochronią człowieka przed bólem egzystencjalnym. Nie ma szczęśliwych wyborów. Nie ma optymalnych rozwiązań. Zawsze jest cena, którą trzeba zapłacić. Pozostaje pytanie, czy da się ją zaakceptować, ostatecznie znieść. Nadzieja umrze ostatnia.
Inscenizacja jest powściągliwa, zredukowana do niezbędnego minimum. Zanurzona w depresyjnej, mrocznej czerni scenografii Barbary Hanickiej/miękka, odsłaniajaca inne obrazy, inne swiaty kamienna kurtyna jak ściana płaczu, połyskujące księżycowym blaskiem morze jak mroczne marzenie spełnienia, zaspokojenia, wirujące, rozświetlone żyrandole jak piękne pojazdy kosmiczne obiecujące ratunek, ostateczne wyzwolenie, miraż majaka ludzkiego/ i ubrana w zgrzebny, niepokojący kostium aktorów/oprócz jasnych, choć zbrukanych niepokojacym, zaburzającym harmonię dysonansem sukni Mirandy/. Eksploruje talent, doświadczenie, biegłość aktorskiego warsztatu Jerzego Radziwiłowicza/władczy, tragiczny Prospero/, Mariusza Benoit/Ariel, Kaliban/, Jana Frycza/przebiegły Antonio/, Mariusza Bonaszewskiego/zabawny, charakterystyczny Trinkullo/, Daniela Namiotko/świeży, odrębny Ferdynand/. Oryginalny, fenomenalny, nie do podrobienia wokal Mai Kleszcz genialnie wybrzmiewa swym dramatyzmem, wymową kobiecego uwięzienia, uzależnienia od męskiego porządku. Choreografia, widownia na scenie, część sceny na widowni kwestionuje nawyki, przyzwyczajenia, proponuje widzom nową perspektywę, mówi, że są na wyspie zmultiplikowanym wcieleniem Prospera. Jednak nade wszystko koncepcja i zamysł reżyserski Pawła Miśkiewicza łączący teksty różnych autorów w spójną myślowo całość, decyduje o przejmującym, mocnym interpretacyjnym sukcesie BURZY. Tak naprawdę jego BURZY. Naszej BURZY.
BURZA WILLIAMA SZEKSPIRA
reżyseria: Paweł Miśkiewicz
scenografia: Barbara Hanicka
muzyka: Maja Kleszcz, Wojciech Krzak
choreografia: Dominika Knapik
dramaturgia: Joanna Bednarczyk
reżyseria światła, projekcja wideo: Marek Kozakiewicz
https://narodowy.pl/repertuar,spektakle,388,burza_williama_szekspira.html
https://narodowy.pl/aktualnosci,781,w_zamecie_swiata_rozmowa_z_pawlem_miskiewiczem.html
https://narodowy.pl/aktualnosci,781,w_zamecie_swiata_rozmowa_z_pawlem_miskiewiczem.html
premiera:1 grudnia 2018
W spektaklu wykorzystano fragmenty następujących utworów: Morze i zwierciadło Wystana Hugh Audena; Ryszard II, Ryszard III, Henryk IV, Henryk V, Jak wam się podoba, Sonet XXX Williama Shakespeare’a; Tygrys Williama Blake’a – wszystkie w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka; Wyspa skazańców Stiga Dagermana w tłumaczeniu Anny Topczewskiej; Z genealogii moralności Friedricha Nietzschego w tłumaczeniu Grzegorza Sowinskiego.
Fot. Maciej Landsberg, koncepcja ELIPSY
W spektaklu wykorzystano fragmenty następujących utworów: Morze i zwierciadło Wystana Hugh Audena; Ryszard II, Ryszard III, Henryk IV, Henryk V, Jak wam się podoba, Sonet XXX Williama Shakespeare’a; Tygrys Williama Blake’a – wszystkie w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka; Wyspa skazańców Stiga Dagermana w tłumaczeniu Anny Topczewskiej; Z genealogii moralności Friedricha Nietzschego w tłumaczeniu Grzegorza Sowinskiego.
Fot. Maciej Landsberg, koncepcja ELIPSY
sobota, 1 grudnia 2018
GNIEW TEATR POWSZECHNY
GNIEW w Teatrze Powszechnym, podobnie jak PIŁKARZE w TR Warszawa jest wyłącznie rodzaju męskiego. Inaczej niż DZIEWCZYNKI w STUDIO teatrgalerii. Jakby reżyserka, Małgorzata Wdowik, z przedstawienia na przedstawienie, zmierzając ostrożnie, konsekwentnie ku performansowi, posługując się ciałem, definiowała tożsamością płciową, wiekiem, charakterystyką mentalną stan nie/świadomości. Również, a może przede wszystkim, publiczności. Ta pozostaje za każdym razem w stuporze zaskoczenia, zdziwienia, konsternacji zaprawionej poczuciem humoru, podszytej ciekawością, podkręconej oczekiwaniem. Uporczywie docieka, z czym tak naprawdę się spotkała, jak ma to ocenić, co to dla niej samej znaczy. Bo konsekwentnie udaje się Wdowik odseparować widzów od działań scenicznych, mimo że akcja GNIEWU dzieje się bezpośrednio wśród nich-aktorzy z amatorami chłopcami ocierają się, przedzierają przez zgromadzonych, ciągle są wśród nich, tuż tuż. Jest to zabieg ryzykowny, trudny technicznie do wykonania, ciężko wypracowany, niekoniecznie zakończony osiągnięciem celu, uzyskaniem zamierzonego efektu. To widzowie - choć są całkowicie wolni, pozostawieni samym sobie, mogący swobodnie się przemieszczać, chować, ukrywać, wybierać perspektywę, obiekt badań - ostatecznie wzajemnie przeszkadzają sobie w możliwości maksymalnego zbliżenia się do działań scenicznych zaproponowanych przez autorów spektaklu.
Zespół twórców krok po kroku wizualizuje w przestrzeni teatralnej definicję gniewu. Widzowie mogą obserwować narodziny, fazy narastania, wybuchu emocji, okoliczności powstania gniewu. Poznają jego istotę, indywidualne, zespołowe, pokoleniowe i wiekowe wcielenia. Trudno jest uchwycić przesłanie całości. Czy w ogóle jest to możliwe? Poszczególne scenki są zajmujące ale nie składają się w czytelną, spójną całość. Ale może chodzi tylko o bardzo ogólną charakterystykę gniewu. Każdy widz uświadamia sobie, czego mu brakuje w rozwinięciu tematu. Bo w wymowie scenicznych działań poznać można tylko gniewu negatyw lub rozbrajające jego ośmieszenie. Widz nie jest bezpośrednio angażowany w akcję, nie podejmuje ryzyka i to, co się dzieje na nie jest dla niego groźne czy niebezpieczne, może jedynie zabawne, zawadiackie.
Próbują więc aktywni, ciekawi obserwatorzy podążać za bohaterami wydarzeń, performatywnych akcji. Oglądają scenki, demonstracje, prezentacje, działania, które pozbawione dramatycznego, logicznego ciągu, nie wzbudzają oczekiwanych emocji. Zwierzęca, niszczycielska, infekująca siła gniewu /aktor w zwierzęcej masce rozbija, łamie, rozrzuca gipsowe płyty/już na samym początku rozładowuje napięcie. Później nie jest lepiej. Wyznaczanie granicy, zaznaczanie terytorium, tworzenie kryjówek, stref rozładowania/plaża krzyku/, rozbrajania niszczących emocji, nazywanie tego, co się czuje, propozycje podpowiedzi radzenia sobie z lękiem, strachem, napięciem jest luźnym, pozbawionym powiązań ciągiem chaotycznych stanów, których przyczyny nie są tu nazwane, odkryte. Pozostają tajemnicą. To, co miałoby siłę terapii, rozczarowuje. Właściwie widzowie obserwują pojawianie się i dojrzewanie gniewu do demonstracji jego dojrzałej, niszczycielskiej siły. Tyle tylko, że nie kumulują się te performatywne zabiegi, nie rosną konsekwentnie w zwartą, mocno oddziałującą całość. Pozbawione energii, autentyczności, motywacji, kontekstu nie prowokują identyfikacji.
Szkoda, bo temat jest dobry, scenografia ciekawa, forma otwarta. Uczestnictwo zawodowych aktorów i bardzo młodych amatorów, czyli zwarcie dojrzałości i niewinności, to celna i uzasadniająca konfrontacja pokazjąca uczenie się gniewu poprzez naśladownictwo, presję wychowawczą, środowiskową, płciową. Zaangażowanie znanych artystów nie zaowocowało konsekwentnie angażującą widza akcją. Nie prowokuje, nie drażni, nie wstrząsa, nie wciąga. W konsekwencji w pamięci pozostają rozśrodkowane, chaotyczne, indywidualne stany uwięzienia, uzależnienia, opresji: osuwanie się wyalienowanego indywidualisty w depresję depresji, brak krzyku na plaży krzyku, samotna agresja rozładowywanej furii, wykluwanie się emocji, uczucia, które należy dopiero zdefiniować, nazwać, zespołowe uczenie się plucia/opluwania, rozładowanie złości, triumfalny, bezwstydny, demonstracyjny taniec gniewu w dojrzałej, kompromitującej męskość formie.
Twórcy zafundowali widzom formalnie nietuzinkową ale jednak szkolną, teoretyzującą dykteryjkę, teatralną układankę scenicznych puzzli, którą mogą, jeśli tylko zechcą, indywidualnie złożyć w ciąg elementarnych, dobrze sobie znanych sytuacji, stanów, emocji, które sa źródłem wielu współczesnych, niebezpiecznych zjawisk. Niewątpliwie ma ten performatywny seans wartość poznawczą, edukacyjną, prewencyjną ale paradoksalnie widz będąc najbliżej jak tylko można akcji, pozostaje -bezpieczny, zdystansowany, obojętny, rozbawiony lub zeźlony- poza nią. I gniew go moze ogarnąć, że zespół uznanych, doświadczonych, kreatywnych artystów zmarnował szansę na rozwinięcie, przepracowanie drapieżnego, ważnego tematu, zarówno gniewu siłę niszczącą, jak i budującą. Destruktywną ale i kreatywną. Jednoznaczność wypowiedzi artystycznej osłabia moc oddziaływania. Monotematyczność poza kontekstem również. Może kolejnym razem Małgorzacie Wdowik uda się podjęty temat potraktowac szerzej, mocniej, kooedukacyjnie. Powodzenia:)
GNIEW
reżyseria – Małgorzata Wdowik
dramaturgia – Szymon Adamczak
scenografia i kostiumy – Dominika Olszowy
druga scenografka – Małgorzata Nawrot
ruch sceniczny – Marta Ziółek
muzyka – Paweł Kulczyński
reżyseria światła – Aleksandr Prowaliński
asystentka scenografki – Sara Szostak
inspicjentka – Barbara Sadowska
obsada – Grzegorz Artman, Mateusz Łasowski, Oskar Stoczyński (aktorzy Teatru Powszechnego) oraz Sebastian Koncewicz, Kajetan Dąbrowski, Łukasz Ludwiniak i Aleksander Kwiatkowski (czworo nastolatków wybranych podczas warsztatów teatralno-ruchowych Małgorzaty Wdowik i Marty Ziółek)
premiera: 21 września 2018
niedziela, 25 listopada 2018
TCHNIENIE TEATR NARODOWY
TCHNIENIE to piękny, poetycki, adekwatny tytuł dla sztuki o miłości. Inaczej chyba interpretowany niż ten oryginalny, LUNGS /płuca /, który ma pretensjonalną, dosłowną, przewrotnie ekologiczną wymowę i kojarzy się tylko z fizjologiczną, umożliwiającą oddychanie funkcją. Tchnienie doskonale oddaje, co się naprawdę z bohaterami dzieje. Jest sumą impulsu, działania, motywacji, bodźca, która prowokuje reakcje, uruchamia ciąg zdarzeń. Wyzwala prawdę o uczuciach, emocjach, relacjach, naturze kobiety i mężczyzny dążących do tego samego celu różnymi ścieżkami, szukających wspólnych znaków, drogowskazów, kodów. W rygorze słuszności i pełnej poprawności
definiujących nieustannie świat, w nim siebie, swój związek.
Tu jednak nie wystarczy być. Nie wystarczy kochać gorąco, mocno, szczerze.Tak po prostu, instynktownie, szaleńczo. Nadbudowa rozsądku, odpowiedzialności za świat, ludzkość, świadomości zagrożeń przeludnienia, zanieczyszczania środowiska, wygórowanych oczekiwań skutecznie niszczy delikatną tkankę uczucia. Pozbawia je spontaniczności, naturalności, siły. Unieważnia bełkotem, ogromem ograniczeń. Wygasza niepotrzebnym słowotokiem, nieustającym sporem, przekonywaniem się, że ratunek świata jest ważniejszy niż przyszłość związku. Jakby bardzo młodzi ludzie nie czuli się jeszcze na siłach być razem, szukali pretekstu do zerwania. Przesuwają na dalsze miejsce realizację planów związanych ze wspólnym życiem. Wyhamowują zaangażowanie w rozwój relacji. Tłumią odruchy czułości, wypierają intymność, niszczą bliskość. Wybierają wygodną, bezkonfliktową, niezależną drogę samorealizacji, podążanie indywidualną ścieżką kariery, fokusują się na osiąganie wyłącznie własnych celów.
Ujawnia to ich niedojrzałość, nieumiejętność komunikowania, brak rozumienia. Mimo, że oboje niustannie mówią o sobie, szczegółowo analizują problemy, wspólnie uzgadniają działanie, to w istocie zagadują, udziwniają, komplikują swoje relacje. Tak trudno, zgodnie z oczekiwaniami, przychodzi im właściwe reagowanie, mówienie, co chce, co powinna usłyszeć druga strona. Wydaje się, ze parze nie uda się wypracować kompromisu, osiągnąć konsensusu, dopasować się do siebie. Wybaczyć. Przeprosić za błędy. Zapomnieć o rzeczach błahych, nieistotnych. Po prostu milczeć.
Obserwujemy młodą parę w fazie wzajemnego poznawania, sprawdzania, testowania. Pokonywania przeciwności. Uczenia się siebie nawzajem. Odkrywania kim są, chcą być. W warunkach gdy mogą polegać tylko i wyłącznie na sobie. Brakuje w tym procesie dostrajania się ich bliskich, znajomych, przyjaciół. Indywidualnych historii, niezbędnego kontekstu. Jakby stwarzali swój świat od nowa, oparty wyłącznie na ich uczuciu, systemie wartości. Jakby mieli wystarczyć sami sobie, i to najpierw dla siebie a potem dopiero dla innych. Dlatego znajdują się w czarnej, zupełnie pustej przestrzeni. Brakuje tu wszystkiego /scenografii, rekwizytów, kostiumów, muzyki, światła/, co mogłoby zakłócić, zniekształcić lub ułatwić budowanie związku. Muszą polegać tylko na sobie.
Aktorzy- błyskotliwa, temperamentna, zmienna w nastrojach Justyna Kowalska i jakby w tle, zagubiony, niepewny, defensywny, przestraszony Mateusz Rusin- mają bardzo trudne, wymagające od nich kondycji, talentu i przygotowania, zadanie. Grają w ascetycznych warunkach. Uwaga widzów skupiona jest wyłącznie na nich, na komunikatach ich ciał i słów. Na sposobie wypowiadania kwestii, gestach, mimice, intonacji, które stwarzają sytuacje, budują napięcie, nastroje. Charakteryzują relacje, opisują związek. Ilustrują, co ich bohaterów łączy i dzieli, co różni. Jakie mają problemy młodzi, zakochani w sobie ludzie, próbujący określić rolę, miejsce i powinności współczesnego człowieka, zakres jego odpowiedzialności. Dziewczynę i chłopaka zastanawiających się nad tym, dokąd zmierza świat, jaki jest, czy warto mieć dziecko, co znaczy kochać.
O wymowie sztuki zdecydował debiutujący w roli reżysera Grzegorz Małecki. Postawił na to, co zna najlepiej: na siłę, magię aktorstwa. W pustej, czarnej scenicznej przestrzeni wyczarował poruszającą, energetyczną, zabawną opowieść o naturze kształtującego się związku. Sprawnie wyreżyserował kameralny spektakl z bohaterami szukającymi własciwych słów, odruchów, reakcji, gestów. Tchnienia cudu, który umożliwi współczesnemu człowiekowi kompatybilne ze sobą samym, z parterem, światem w ufności, nadziei trwanie.
TCHNIENIE Duncan Macmillan
reżyseria: Grzegorz Małecki
osoby:
Justyna Kowalska
Mateusz Rusin
KILKA DZIEWCZYN TEATR NARODOWY
KILKA DZIEWCZYN to banalny ale celny tytuł sztuki Neila LaBute'a. Wynik eliminacji podbojów miłosnych, usytuowanego poza emocją, uczuciem, etyką lub moralnością bohatera, który jest wcieleniem zła, banalnego zła. Mężczyzny pozbawionego elementarnej przyzwoitości, żerującego na pragnieniu miłości, ignorującego potrzebę szacunku i godności drugiego człowieka. Bez wstydu, poczucia winy w stosunku do tych, których bezrefleksyjnie, na zimno używa, wykorzystuje, krzywdzi. I odpowiada mu rola Don Juana, emocjonalnego kanibala, energetycznego wampira, karła, szui kierującego się zachcianką, ciekawością, impulsem, diabła biorącego kogo, kiedy i jak chce, Sinobrodego kontrolującego swoje kobiety w oprawie górnolotnych argumentów, uzasadnień. Wydaje się być zupełnie przeciętnym facetem. Do tego stopnia, że zastanawia jego tak wielkie powodzenie u kobiet. Te kilka dziewczyn, które sam wyselekcjonował spośród bardzo wielu swoich ofiar, po wielu latach są z nim emocjonalnie związane. Nadal kochają go i nienawidzą. Ciągle się zastanawiają, spekulują, myślą o mężczyźnie swojego życia, o związku, którego tak naprawdę nigdy nie było. Bo zauroczenie, oddanie, zaangażowanie było jednostronne, wyłącznie rodzaju żeńskiego. On był tylko ciekawym, interesownym, rozkapryszonym tchórzem. Mężczyzną dzieckiem porzucającym kobiety zabawki, gdy go znudziły, za bardzo pociągały. Gdy sytuacja go zaskakiwała lub przerosła.
Grzegorz Małecki tworzy swego bohatera z drobnych ale charakterystycznych gestów, mikro grymasów, zachowań, z palety póz, tików, poszarpanych fraz, zawieszonych pytań i bardzo nieszczerych intencji, podszytych egoistyczną, merkantylną motywacją. Gra znakomicie! Zadanie ma trudne, bo w gruncie rzeczy musi pokazać lalusia, czarusia z ambicjami, żądnego pisarskich sukcesów. Człowieka wykształconego ale pozera, karierowicza, krętacza realizującego zamysł bezczelny, plan prostacki. Przyjmującego postawę głupkowatą, Naiwnie bezradną i przebiegłą. Nie ma jeszcze w tej grze głębi, finezji, lekkości. Spójnej gładkości. I odnieść można wrażenie, że jest to dopiero bardzo solidny szkic portretu psychologicznego bohatera posiadający potencjał i siłę ciekawej mentalnej konstrukcji, która ujawnia konsekwencję w demaskowaniu zawoalowanej podłości, wypływającej z niskich pobudek, tak że mimo dystansu czasu i sytuacji, w jakiej znalazły się dziewczyny, znów mocno je zachowanie mężczyzny dotyka, upokarza, dręczy.
Kobiece role wypadają aktorsko naturalnie, zwycięsko. Są zróżnicowane, chatrakterystyczne, subtelne, zbudowane na solidnych osobowosciowych, warsztatowych autorskich podstawach, walorach, kontekstach. Każda z dziewczyn, naznaczona piętnem spontanicznej, impulsywnej, nieodpowiedzialnej męskości, w podświadomości kocha swoje o niej idealizujące marzenie, ma jeszcze nadzieję, ze się jakimś cudem stara, zdradzona miłość odnowi, powtórzy, dopełni. Lub zemści. Każda tęskni za szansą straconą, czasem minionym. Emocjonalnie dotknięta, trwającym uczuciem zniewolona, czuje się głęboko zraniona. Przed laty lekceważąco potraktowana, bez wyjaśnienia porzucona znów podejrzewa, że jest manipulowana, instrumentalnie wykorzystywana/i słusznie!!/. Ból rozczarowania, zawodu nie mija, jest indywidualny/każda z dziewczyn ma imię, Mężczyzna go nie posiada/. Jego sprawca się nie zmienił, buja w obłokach, oszukuje siebie i innych. Lawiruje. Prowokuje wyznania. Gra wyłącznie na siebie. Pozostanie tanim, odpornym na uczucia innych, bez wyrzutów sumienia, bez poczucia winy, draniem. Niegroźnym, ale zadajacym ból, bezrefleksyjnym, o dziwo!, z ambicjami pisarskimi, psychopatą. Lub zwykłym tchórzem.
Skromna, powściągliwa, dobra ale nudna, pospolita, przewidywalna Sam Anny Grycewicz/wzruszająca kobiecość/ jest jego pierwszą miłością i, niestety, jak kolejne dziewczyny, tylko erotycznym doświadczeniem. Wolna, szalona, spontaniczna, artystyczna dusza, seksowna, prowokująca natura Tyler Justyny Kowalskiej/wściekle zdolna, znakomita kameleonica/pozwala mu eksperymentować, poznawać siebie. Podbój żony przełożonego, Lindsay Beaty Ścibakowny/pociągająca dojrzałość/, pomaga mu w karierze naukowej na uczelni. Dzięki związkowi z nią może awansować, realizowac się zawodowo. Idealną, wymarzoną, kochającą go mocno Bobbi Patrycji Soliman/tajemnica wierności, uzależnienia/, wymienia na młodszy model, z którym chce, jak deklaruje, się ożenić. Dla Mężczyzny liczy się wyłącznie ON sam, JEGO potrzeby, marzenia. Reszta jest stymulacją, pożądaniem, drogą do osiągania celu. Dla dziewczyn liczy się wyłącznie Mężczyzna. On je definiuje, wpływa na ich życie. Spotkanie z nim pogłębia uczucie zawodu, prowokuje chęć zemsty, jest okazją zaspokojenia ciekawości. Ostatecznie bardzo głęboko rozczarowuje.
Sztuka jest studium wykorzystanej, zlekceważonej kobiecości. Jej ślepej, ufnej, bezwarunkowej wiary w uczciwość mężczyzn. W szczerość intencji, zwykłą ludzką przyzwoitość. Pokazuje skutki naiwności/on, że nic złego nie robi, one, że trwałość uczucia można zbudować z fałszywym, niewłaściwym partnerem/. Jednak przede wszystkim spektakl oferuje interesujące, zróżnicowane aktorstwo. Daje możliwość obserwacji, jak od początku do końca aktorzy tworzą swoje role, charakteryzują bohaterów, odsłaniają prawdę o nich. Jak kilka dziewczyn dojrzało do roli kilku kobiet.
Anonsujący spektakl plakat jest monochromatycznym zdjęciem osób łudząco podobnych do siebie, wtłoczonych w kąt pustej przestrzeni. By zrozumieć Meżczyznę trzeba poznać kilka dziewczyn /kilka kobiet, bo to co je z nim w przeszłości łączyło choć było krótkie, płaskie, płytkie, pozostało świeże, intensywne. Pozbawione rozwinięcia, ciągu dalszego nie miało szczęśliwego zakończenia. Oszczędna scenografia, muzyka zmieniająca nastrój tylko pomiędzy scenami, minimalna ilość rekwizytów, dominacja czerni przełamanej bielą, szarością i ultramaryną podkreśla to, że wszytko co najważniejsze, rozgrywa się w psychice, uczuciach. W emocjonalnej narracji pamięci bohaterów, ich wyobrażeń, domysłów, konfabulacji na temat tego, co i dlaczego się zdarzyło, obecnie dzieje. W sztuce tej rozpoznać prawdę i fałsz można wyłącznie w mgnieniach. Poprzez wolty, powtórki wyuczonych trików, zaklęć, gier i podchodów. Nietrudno zauważyć, że Mężczyzna nic, kompletnie nic z tego, co sam sprowokował, nie zrozumiał. Jak szczęśliwy, zakochany w sobie Narcyz, ignorujący resztę świata, chyba że ten świat jest dla niego lustrem, jego słusznością, wcieleniem, wersją, wyobrażeniem.
KILKA DZIEWCZYN Neil LaBute
reżyseria: Bożena Suchocka
scenografia: Agnieszka Zawadowska
muzyka: Agnieszka Szczepaniak
Premiera 24 listopada 2018
poniedziałek, 12 listopada 2018
THIS IS THE REAL THING NOWY TEATR
THE IS THE REAL THING, czyli „to jest to / to jest prawdziwa rzecz” , spektakl taneczny w koncepcji i wykonaniu Anny Nowickiej, przedstawia CIAŁO budzące się do życia. Świadomego, giętkiego, stwarzającego siebie i otoczenie bycia, egzystencji, istnienia. Tworzy rzeczywistość widzialną i niewidzialną. Ewoluującą. Poszukującą. W ciągłym rozwoju i zmianie. Przetwarzaniu, tworzeniu.
Na początku dominuje statyka. Minimalizm. Napięcie oczekiwania. Artystka w, wydawać by się mogło białym płaszczu i mięsistych niczym zbroja adidasach, siedzi na podłodze w zupełnie pustej, neutralnej przestrzeni. Wszystko postrzegamy, jakim nam się przedstawia. Ale ten świat nie jest ani pusty, ani jednoznaczny, zadany raz na zawsze. Zmienia się światło, kształty jaki tworzy i kolor, znaczenie, jakie podpowiada. Zmienia się muzyka, dźwięk, jego nasycenie, nastrój, jaki swym brzmieniem, intensywnością niesie. Przede wszystkim jednak zmienia się figura artystki, to co sobą reprezentuje, przedstawia i znaczy. To ona niczym martwy robot, zastygła materia ożywa. Najpierw od drgnienia mięśni, delikatnego ruchu dłoni, mechanicznego tiku głowy nabiera sił do dalszego uruchamiania całego ciała. To ono niezdarne, automatyczne, spastyczne jeszcze, jakby pozbawione wystarczającego napędu z trudem komunikuje się z samym sobą. Uczy się, próbuje, ćwiczy, trenuje w kompletnej ciszy. Najprostszy gest rozwija się w bardziej złożone formy, układy, sekwencje. Ciało poznaje swoje możliwości ale też ograniczenia. Nadal ruchy są mechaniczne, niezborne, toporne. Muszą być powtarzane, doskonalone, rozszerzane. Bo wyraźnie poczuć można opór materii, hamujących, ograniczających ją przyzwyczajeń. Raz po raz wysiłek kończy się całkowitym wyczerpaniem, zastygnięciem w martwym bezruchu, w położeniu doświadczanego niepowodzenia, upadku, porażki. Jednak ostatecznie pozornej, bo zawsze po chwili wytchnienia impuls wewnętrzny, może siła woli, moc zaprogramowana albo nadprzyrodzona ożywia na powrót to, co wydawało się wyczerpane, zużyte, pozbawione siły, życia. I ciało zmartwychwstaje, budzi się, ożywa. Dalej się uczy, przeobraża i poznaje siebie. Normalnieje normatywnie, rozpoznawalnie. To co ukryte odsłania, odrzuca wszystko, co je zasłania, więzi, ogranicza, przeobraża. Wizualnie to wszystko zmienia. Ciało odrzucające normy, kody kulturowe, po prostu takie jakie jest, obojętne, naturalne nie przejawia ani wstydu, ani uczuć, ani emocji. W tym względzie pozostaje niewzruszone, zdystansowane, zimne choć piękne, idealne, sprawne. I sprawdza widzów. Spogląda kontrolnie im prosto w oczy. Lub chce naśladować, małpować, szukać inspiracji. Wsuwa się pod dotąd prawie niewidoczną płachtę i pod nią znika. Ale uwidacznia się nowej formy ruch, wizualizuje ekspresja, która w końcu wypycha, wyrzuca się nowy kształt ciała, tym razem w czarnej powłoce. To nie ciała a jej ruchy porodowe, pulsowanie, witalność znów prowokuje akcję. Ale też wydane na świat sprawne, giętkie, nowe ciało rodzi/przepuszcza przez siebie/tworzy nową powłokę, będącą integralną częścią siebie. Na scenie cały czas leżał obok porzucony płaszcz, adidasy, to co wcześniej okrywało, maskowało ciało. Ta materia bez niego stała się martwa, pusta, bez wyrazu, jak porzucony, zużyty kokon.
Co więc tak naprawdę stwarza nas, życie, nadaje mu kształt, znaczenie, napędza rozwój, inicjuje poznanie? Wskazówką jest ruch, jego dynamika, kolor, dźwięk i światło. Obrót materii. Tchnienie niewiadomego. Naśladownictwo. Przez siebie przetwarzanie. Budzenie w sobie nowego. Dążenie do wtopienia się w otoczenie, z nim harmonijne współistnienie. Wzajemne na siebie oddziaływanie. Zwrotne stwarzanie, rodzenie, ożywanie. Dlatego ciało ewoluuje. Dlatego materia staje się nowym choć wyraźnie podobnym poprzedniemu, z ciała narodzonym okryciem, kamuflażem, ubraniem. Zbroją. Wtedy Anna Nowicka się owija urodzoną/przetworzoną przez siebie materią, siada na scenie tyłem do widzów, jest wyodrębnioną ale integralną otoczenia częścią. Patrzy przed siebie na linię świetlistego horyzontu. Podobnie jak my wszyscy w swych ubraniach, mentalnych powłokach na scenie życia, przez chwilę obecni na widowni.
Artyści, z Anną Nowicką w roli głównej, skomponowali piękny estetycznie, hipnotyzujący przekaz. Niesłychanie prosty, czysty, przekonujący. Choć na pewno niejednoznaczny, bo bez słownej narracji pozostaje abstrakcyjnym, ruchomym obrazem, otwartą opowieścią, którą każdy z nas ma prawo interpretować indywidualnie. Proszę więc spróbować, bo warto.:)
THIS IS THE REAL THING
pomysł, realizacja: Anna Nowicka
dramaturgia: Mateusz Szymanówka
muzyka: Adam Świtała
kostiumy: Tanja Padan / Kiss the Future
reżyseria światła: Aleksandr Prowaliński
Spektakl powstał w ramach programu choreograficznego Nowego Teatru i Art Stations Foundation POSZERZANIE POLA
fot.Maurycy Jan Stankiewicz
Na początku dominuje statyka. Minimalizm. Napięcie oczekiwania. Artystka w, wydawać by się mogło białym płaszczu i mięsistych niczym zbroja adidasach, siedzi na podłodze w zupełnie pustej, neutralnej przestrzeni. Wszystko postrzegamy, jakim nam się przedstawia. Ale ten świat nie jest ani pusty, ani jednoznaczny, zadany raz na zawsze. Zmienia się światło, kształty jaki tworzy i kolor, znaczenie, jakie podpowiada. Zmienia się muzyka, dźwięk, jego nasycenie, nastrój, jaki swym brzmieniem, intensywnością niesie. Przede wszystkim jednak zmienia się figura artystki, to co sobą reprezentuje, przedstawia i znaczy. To ona niczym martwy robot, zastygła materia ożywa. Najpierw od drgnienia mięśni, delikatnego ruchu dłoni, mechanicznego tiku głowy nabiera sił do dalszego uruchamiania całego ciała. To ono niezdarne, automatyczne, spastyczne jeszcze, jakby pozbawione wystarczającego napędu z trudem komunikuje się z samym sobą. Uczy się, próbuje, ćwiczy, trenuje w kompletnej ciszy. Najprostszy gest rozwija się w bardziej złożone formy, układy, sekwencje. Ciało poznaje swoje możliwości ale też ograniczenia. Nadal ruchy są mechaniczne, niezborne, toporne. Muszą być powtarzane, doskonalone, rozszerzane. Bo wyraźnie poczuć można opór materii, hamujących, ograniczających ją przyzwyczajeń. Raz po raz wysiłek kończy się całkowitym wyczerpaniem, zastygnięciem w martwym bezruchu, w położeniu doświadczanego niepowodzenia, upadku, porażki. Jednak ostatecznie pozornej, bo zawsze po chwili wytchnienia impuls wewnętrzny, może siła woli, moc zaprogramowana albo nadprzyrodzona ożywia na powrót to, co wydawało się wyczerpane, zużyte, pozbawione siły, życia. I ciało zmartwychwstaje, budzi się, ożywa. Dalej się uczy, przeobraża i poznaje siebie. Normalnieje normatywnie, rozpoznawalnie. To co ukryte odsłania, odrzuca wszystko, co je zasłania, więzi, ogranicza, przeobraża. Wizualnie to wszystko zmienia. Ciało odrzucające normy, kody kulturowe, po prostu takie jakie jest, obojętne, naturalne nie przejawia ani wstydu, ani uczuć, ani emocji. W tym względzie pozostaje niewzruszone, zdystansowane, zimne choć piękne, idealne, sprawne. I sprawdza widzów. Spogląda kontrolnie im prosto w oczy. Lub chce naśladować, małpować, szukać inspiracji. Wsuwa się pod dotąd prawie niewidoczną płachtę i pod nią znika. Ale uwidacznia się nowej formy ruch, wizualizuje ekspresja, która w końcu wypycha, wyrzuca się nowy kształt ciała, tym razem w czarnej powłoce. To nie ciała a jej ruchy porodowe, pulsowanie, witalność znów prowokuje akcję. Ale też wydane na świat sprawne, giętkie, nowe ciało rodzi/przepuszcza przez siebie/tworzy nową powłokę, będącą integralną częścią siebie. Na scenie cały czas leżał obok porzucony płaszcz, adidasy, to co wcześniej okrywało, maskowało ciało. Ta materia bez niego stała się martwa, pusta, bez wyrazu, jak porzucony, zużyty kokon.
Co więc tak naprawdę stwarza nas, życie, nadaje mu kształt, znaczenie, napędza rozwój, inicjuje poznanie? Wskazówką jest ruch, jego dynamika, kolor, dźwięk i światło. Obrót materii. Tchnienie niewiadomego. Naśladownictwo. Przez siebie przetwarzanie. Budzenie w sobie nowego. Dążenie do wtopienia się w otoczenie, z nim harmonijne współistnienie. Wzajemne na siebie oddziaływanie. Zwrotne stwarzanie, rodzenie, ożywanie. Dlatego ciało ewoluuje. Dlatego materia staje się nowym choć wyraźnie podobnym poprzedniemu, z ciała narodzonym okryciem, kamuflażem, ubraniem. Zbroją. Wtedy Anna Nowicka się owija urodzoną/przetworzoną przez siebie materią, siada na scenie tyłem do widzów, jest wyodrębnioną ale integralną otoczenia częścią. Patrzy przed siebie na linię świetlistego horyzontu. Podobnie jak my wszyscy w swych ubraniach, mentalnych powłokach na scenie życia, przez chwilę obecni na widowni.
Artyści, z Anną Nowicką w roli głównej, skomponowali piękny estetycznie, hipnotyzujący przekaz. Niesłychanie prosty, czysty, przekonujący. Choć na pewno niejednoznaczny, bo bez słownej narracji pozostaje abstrakcyjnym, ruchomym obrazem, otwartą opowieścią, którą każdy z nas ma prawo interpretować indywidualnie. Proszę więc spróbować, bo warto.:)
THIS IS THE REAL THING
pomysł, realizacja: Anna Nowicka
dramaturgia: Mateusz Szymanówka
muzyka: Adam Świtała
kostiumy: Tanja Padan / Kiss the Future
reżyseria światła: Aleksandr Prowaliński
Spektakl powstał w ramach programu choreograficznego Nowego Teatru i Art Stations Foundation POSZERZANIE POLA
fot.Maurycy Jan Stankiewicz
YOU ARE SAFE NOWY TEATR
To spektakl skierowany do widzów dorosłych. Chodzi o kontrowersyjną sceniczną dominantę- naturalną, swobodną, odważną ekspozycję nagości. Uzasadniony, sensowny, znaczący kostium tego projektu, który hipnotyzuje, jest konieczny, niezbędny, uzasadniony. Dodaje smaku, ostrości, głębi. Szokuje mimo to, bo w bardzo wyszukanym ruchu/choreografii/tańcu odsłaniają się wszelkie szczegóły anatomiczne ludzkiego ciała. Niepokoi, bo jednoznacznie kobiece ciała mają niepokojąco męskie rysy twarzy. Intryguje, bo nie można być pewnym ich tożsamości. Wydaje się, że nic co ludzkie nie jest dojrzałym widzom obce, a jednak każdy ma własne zdanie na temat dopuszczalnej, indywidualnie tolerowanej obecności nagości w teatrze, w sztuce.
Widzowie wkraczając do sali są jak niezależne światy, eony przenikające dzieła artysty naturę, istotę, przesłanie. Komunikat. Emocję. Tajemnicę. Spotykają na swej drodze w teatralnym wszechświecie zieloną wyspę pokrytą szczelnie plastikową folią a na niej niewielką górkę piasku i siedzące wokół niej trzy androgeniczne postacie, człekokształtne mutanty, które wydają nieokreślone gwiżdżące, charczące, cmokające, mlaskające, mruczące dźwięki ni to ptaków, ni zwierząt, ni ludzi. Z czasem postacie powoli poruszają się. Niezbornie, z trudem szukają miejsca oparcia, możliwości przemieszczenia w szczególnym, pokręconym tańcu swoich ciał. Jakby one same stanowiły problem, stawiały opór, bo są takie z natury lub nie znają swoich możliwości, potencjału i dopiero się uczą, sprawdzają.
Miejsce to jest wizją zdegenerowanego, sztucznego, plastikowego, sterylnego, pustego świata, które próbują poznać i przywrócić do życia człekokształtne, jakby dopiero narodzone istoty bez właściwości, języka, komunikacji. Noszą w sobie śladową, instynktowną pamięć normalnego, znanego nam tu i teraz, życia. Zagłębiają się ciałem w resztki ziemi, reanimują ją jak ludzi, rozsypują w barwne pióropusze chcąc ją ożywić, poznać jej istotę. Obsypują nią swoje ciała, krocza, licząc na jej życiodajny potencjał /brzuchy pulsują, gwałtownie ożywają/ jakby nadal była jedyną nadzieją na przetrwanie. W końcu przykryte piaskiem zastygają. Czekają. Nie są nasionami roślin. Otulone plastikiem jak błoną płodową znikają, by po chwili móc się ponownie pojawić/narodzić. Tym razem dla odtworzenia rytuału sadzenia roślin w doniczkach. Tyle, że wszystko- kolorowe, przyjemne dla oka, sterylnie czyste -jest z plastiku, sztuczne i zimne. Martwe. Postacie umorusane ziemią, jak dzieci uporczywie na nowo tworzą świat, wyśpiewują: "Gdybym ja była słoneczkiem na niebie...". Komponują plastikowy obraz przeszłej rzeczywistości niemożliwy do wskrzeszenia. Bezrefleksyjnie.
Ironicznie, przewrotnie, groźnie w tym kontekście wybrzmiewa tytuł projektu, deklaracja: YOU ARE SAFE. Horror zanieczyszczania środowiska, mimo świadomości oczywistych zagrożeń i podejmowanych przeciwdziałań, nadal trwa. Plastik, zawarte w nim śmiertelne związki przenikają z powietrzem, jedzeniem, poprzez ubranie do ciała ludzkiego i go zatruwają. Wywołują choroby, uszkadzają kod genetyczny. Modyfikując udziwniają. Obraz istot próbujących przywrócić świat do życia jest alarmem, mocnym ostrzeżeniem, ważną przestrogą. Nikt jest bezpieczny, na pewno nie.
Koncepcja tego krótkiego spektaklu jest bardzo interesująca, szczerość i odwaga przedstawienia niepodważalna. Jego wymowa jasna i przejmująca. Komponuje sugestywny obraz konsekwencji działalności człowieka, który sam sobie gotuje pozornie bezpieczny, wygodny, czysty, kolorowy ale bezrefleksyjnie martwy, głęboko zatrważający, w efekcie nieludzki los.
YOU ARE SAFE
pomysł: Agata Siniarska / choreografia: Agata Siniarska, Ania Nowak, Kasia Wolińska / dramaturgia: Mateusz Szymanówka / konsultacje: Jeanine Durning, Julia Rodriguez, Karolina Grzywnowicz / reżyseria światła: Joanna Leśnierowska
POSZERZANIE POLA / choreograficzny program Nowego Teatru i Art Stations Foundation / kuratorka Joanna Leśnierowska
premiera: 12 lipca 2018
foto: Jakub Wittchen
niedziela, 11 listopada 2018
KAŻDY MUSI KIEDYŚ UMRZEĆ PORCELANKO, CZYLI RZECZ O WOJNIE TROJAŃSKIEJ COLLEGIUM NOBILIUM
Agata Duda-Gracz ze studentami Akademii Teatralnej w Warszawie skomponowała mocny, nasycony negatywną emocjonalną paletą barw obraz śmiercionośnej, zaszczepiającej w ludziach autodestrukcyjny gen beznamiętnie pożerającej wszystko wojny. Piękno, witalność, dobro, młodość/wszyscy, oprócz Priama, są bardzo młodzi/ zbrukane jest wpływem działania jej przyczyny, skutku, złej natury. Naznaczone piętnem słabości, cierpienia, bólu, straty, żałoby. Totalnej klęski.
,
Rzecz o wojnie trojańskiej zaczyna się nonszalancko, buńczucznie, prześmiewczo. Wydaje się być- rozbuchaną światłem i kolorem, kostiumem, przerysowaną charakteryzacją - halloweenową zabawą, konwencją, grą. Z czasem zaczyna przerażać, rozpraszać jasność i jednoznaczność wszelkich racji. Wchodzi w poważną tonację. Pozwala przedstawić wszystkim bohaterom swoją traumę, trudną prawdę, która pozbawia złudzeń, powoduje rozpad więzi, prowadzi do samozniszczenia. Burzy wszelki spokój, pozbawia poczucia bezpieczeństwa. Nie daje żadnego usprawiedliwienia dla agresji, nienawiści, konfliktów zbrojnych. Odrażająca, brudna, zła wojna degraduje, niszczy, uśmierca brutalnie, okrutnie, na zimno bez wyjątku wszystko i wszystkich. Do cna.Intensywność kolorów zabałaganionej zużytymi sprzętami podzielonej przestrzeni/scenografia i światło/, ostentacja prowokacyjnych zachowań, karykatura nieszczęśliwych, walczących ze sobą Greków i Trojan gasi każdą nadzieję na uzasadnienie sensu wszelkiej walki, zarówno ataku, jak i obrony. Po scenie poruszają się zombie, karykatury bogów, bohaterów, wojowników, herosów, kobiet i mężczyzn, ojców i matek, ich dzieci. Wyjałowione, zużyte, puste archetypy postaw, ról, relacji, które przedstawiają sugestywny, zaczepny, przegrany świat ludzi, napędzają dynamiczną wizualizację rozpadu, głupoty, brzydoty wiecznej wojny, każdej wojny /politycznej, rodzinnej, rasowej, płciowej/.
Spektakl buduje konsekwentnie mocno argumentowaną tezę, że wojna wpisana jest w każdy czas, w każde życie, w każdą relację. Powoduje zatarcie różnic pomiędzy walczącymi stronami/ katem a ofiarą, agresorem a broniącym się, upokarzającym a upokarzanym/. Wszystkich boleśnie dotyka, nieuchronnie naznacza, głęboko udziwnia. Zmienia. Nie ma zwycięzców, bo wszyscy są w równym stopniu pokonani, okaleczeni, martwi. Bohaterowie budzą ambiwalentne uczucia obrzydzenia i współczucia, podziwu i krytyki, uwielbienia i pogardy, miłości i nienawiści. Nikt nikomu nie ufa, nie może lub nie chce pomóc. Każdy każdego wykorzystuje, instrumentalnie traktuje. I choć z góry widzowie sami zdecydowali, po czyjej, Greków czy Trojan, chcą być stronie, okazało się, że w swym wyborze przegrają. Każdy musi kiedyś umrzeć bez szansy na odrodzenie, zmartwychwstanie. Nie ma powrotu do czasu niewinności. To, co wydaje się w wojnie słuszne, konieczne, uzasadnione, zabawne, zawsze jest wynikiem manipulacji, n ieczystych, interesownych ambicji, intencji, zamiarów. Podszyte jest grozą. Skutkuje wyrachowaną brutalnością i wyrafinowanym okrucieństwem. Wulgarnością i wyuzdaniem. Rozpasaniem kumulacji szaleństwa, absurdu, brzydoty. Głupoty i otępienia. Bezradności i uwięzienia.
KAŻDY MUSI KIEDYŚ UMRZEĆ PORCELANKO, CZYLI RZECZ O WOJNIE TROJAŃSKIEJ
scenariusz inspirowany „Troilusem i Kressydą” Williama Shakespeara
reżyseria, scenariusz, scenografia, kostiumy: Agata Duda-Gracz
muzyka: Maja Kleszcz, Wojciech Krzak,
światło: Katarzyna Łuszczyk
choreografia: Tomasz Wesołowski
asystenci reżysera: Katarzyna Post, Wiktor Stypa
obsada: Klaudia Kulinicz. Konrad Szymański, prof. Aleksandra Górska, Kamila Brodacka, Mateusz Burdach, Szymon Owczarek, Jakub Kordas, Jakub Gąsowski, Marta Sutor, Katarzyna Gałązka, Aleksander Kaźmierczak, Aleksandra Boroń, Maja Szopa, Vanessa Aleksander, Monika Szwajnos, Marcin Franc, Karol Biskup, Małgorzata Kozłowska
premiera 27 października 2018
fot.Bartek Warzecha
premiera 27 października 2018
fot.Bartek Warzecha
SEN NOCY LETNIEJ TEATR DRAMATYCZNY
SEN NOCY LETNIEJ Williama Shakespeare'a wyreżyserował Gábor Máté w tonacji ekscesu, absurdu, współczesnego horroru erotycznego. Rzecz dzieje się nie w lesie ale w przestrzeni obskurnej, brzydkiej, pustej. Nie magia, miłość, tajemnica bohaterów szukających spełnienia czeka ale wyuzdanie, zagubienie, uczuć a może tylko emocji pomieszanie. Nic nie jest w stanie się ukryć, wszystko, co przedstawiają aktorzy jest namacalne, przerysowane, dosadne. Boleśnie jednoznaczne. Co w marzeniach, snach, osobowościach, skłonnościach, preferencjach bohaterów jest zdefiniowane i stłumione ma całą przestrzeń dla wyrażenia, wyzwolenia, zaspokojenia swej ekspresji. I tak się dzieje ale w pozbawionej poezji, finezji, smaku formie. Nie mając wzmocnienia kontekstu, z pustki w pustkę się obraca. Trwoni całą swoją energię. Potencjał.
Natura nie istnieje, jest scancelowana. Może więc i snu nie ma, jest niemożliwy w czasach epidemii bezsenności. Czary, zioła, eliksiry to dopalacze, narkotyki, triki podkręcające tylko ostrość bezwstydu przeżywania. Puk jest posłusznym dealerem. Elfy są tetrykami śliniącymi się na widok zjawiskowej, bezpruderyjnej, rozpalonej pożądaniem, ziołem Tytanii/Zuzanna i starcy/. Oberonowi zależy tylko na młodzieńcu. Miłość, zazdrość, wiedza o sobie młodych jest płytka, bezradna, infantylna. Naiwna. Zdeklarowana i wyrażona ostentacyjnie. Przygotowania i prezentacja sztuki przez robotników, stanowiących amatorską trupę aktorów, pozbawione sensu, komizmu. Z trudem są znoszone, tolerowane przez dwór Tezeusza/Oberona i Hipolity/Tytani.
Pozbawiani jesteśmy złudzeń. Wszystko, wbrew pozorom, dzieje się na jawie, jest proste, nieskomplikowane, jasne. Dosłowne. Namacalne. Boleśnie realne. Nic nie jest trudne, bo w zasięgu zaspokojenia, zdobycia. Przywileje Nocy świętojańskiej są nieograniczoną niczym normą. Nie poznajemy natury miłości a wyuzdanie rozpasanego pożądania, zaspokajanie każdej bezwstydnej, wulgarnie wyrażonej żądzy. Bezwzględne, wyrachowane dążenie do osiągania egoistycznych celów. Erotycznie podszyte upojenie władzą.
Reżyser zimno patrzy na bohaterów, surowo ich ocenia. Bezceremonialnie obnaża. Tekst Shakespeare'a zaprawia goryczą, traktuje poważnie. Zapewne rozczarowany swoim rozpoznaniem współczesności nawet w komedii geniusza nie znajduje pocieszenia, nadziei, światła. Spontaniczności zachowań, czystości uczuć, prawdziwych porywów miłości. Świat jest karykaturą. Brudny, okrutny i zły, pusty. Żyjący w nim ludzie, stworzeni na jego obraz i podobieństwo, są tacy sami. Bo nawet magia jest na służbie zepsucia. Nie uczy a upadla. Nie znieczula a boleśnie doświadcza.
Reżyser zimno patrzy na bohaterów, surowo ich ocenia. Bezceremonialnie obnaża. Tekst Shakespeare'a zaprawia goryczą, traktuje poważnie. Zapewne rozczarowany swoim rozpoznaniem współczesności nawet w komedii geniusza nie znajduje pocieszenia, nadziei, światła. Spontaniczności zachowań, czystości uczuć, prawdziwych porywów miłości. Świat jest karykaturą. Brudny, okrutny i zły, pusty. Żyjący w nim ludzie, stworzeni na jego obraz i podobieństwo, są tacy sami. Bo nawet magia jest na służbie zepsucia. Nie uczy a upadla. Nie znieczula a boleśnie doświadcza.
Agnieszka Warchulska, wystarczy, że jest na scenie. Piękna w swych rolach hipnotyzuje. Sławomir Grzymkowski pozostaje władczym, samolubnym egoistą. Tyranem. Agnieszka Wosińska intryguje tajemniczą, wypełnioną cierpieniem postacią. Zabawną grupę stanowią panowie grający robotników/starych elfów/amatorów aktorów. Ale to pusta, brzydka, odpychająca przestrzeń dominuje, narzuca wrażenie, że cała sfera działalności, uczuciowości, marzeń, pragnień człowieka nie jest w stanie wypełnić, zmienić, przekształcić w pozytyw jej negatywnego charakteru, który do końca smuci, gasi nadzieję, ostatecznie przygnębia. Dlatego SEN NOCY LETNIEJ okazał się mrocznym snem marą. Męczącym majakiem. Zawodem. Obrazem straconych nadziei na piękno miłości, transparentność władzy, szlachetność natury ludzkiej. Ta jest albo irytująco naiwna, albo perfidnie bezwzględna. Nieskończenie przebiegła lub głupia. Tak, ta wersja świata nie ma pozytywnych bohaterów, szczęśliwego zakończenia. Niestety, nie ma.
SEN NOCY LETNIEJ William Shakespeare
przekład: Konstanty Ildefons Gałczyński
reżyseria: Gábor Máté
scenografia: Balázs Cziegler
kostiumy: Anni Füzér
kompozytor: András Monori
tłumacz i asystent reżysera: Patricia Pászt
tłumacz scenografa i kostiumologa: Daniel Borzon
kierownictwo muzyczne: Małgorzata Hauschild
współpraca reżyserska: Anna Gryszkówna, Aldona Figura
asystentka kostiumografki: Olga Hofman
kierownik produkcji: Zuzanna Rutkowska
obsada:
Sławomir Grzymkowski - Tezeusz/Oberon
Agnieszka Warchulska - Hipolita/Tytania
Agnieszka Wosińska - Filostrata/Puk
Tomasz Budyta - Egeusz/Elf
Agata Różycka - Hermia
Anna Szymańczyk - Helena
Marcin Stępniak - Lizander
Kamil Szklany - Demetriusz
Adam Ferency -Pigwa
Robert Majewski - Spodek/Pyram
Mariusz Wojciechowski - Duda/Tyzbe
Zbigniew Dziduch - Spój/Lew
Henryk Niebudek -Ryjek/Ściana
Maciej Wyczański - Zdechlak/Księżyc
Mariusz Drężek/Kami Siegmund - Ksiądz
Konrad Żygadło (AT) – Indyjski chłopiec/Ministrant
przekład: Konstanty Ildefons Gałczyński
reżyseria: Gábor Máté
scenografia: Balázs Cziegler
kostiumy: Anni Füzér
kompozytor: András Monori
tłumacz i asystent reżysera: Patricia Pászt
tłumacz scenografa i kostiumologa: Daniel Borzon
kierownictwo muzyczne: Małgorzata Hauschild
współpraca reżyserska: Anna Gryszkówna, Aldona Figura
asystentka kostiumografki: Olga Hofman
kierownik produkcji: Zuzanna Rutkowska
obsada:
Sławomir Grzymkowski - Tezeusz/Oberon
Agnieszka Warchulska - Hipolita/Tytania
Agnieszka Wosińska - Filostrata/Puk
Tomasz Budyta - Egeusz/Elf
Agata Różycka - Hermia
Anna Szymańczyk - Helena
Marcin Stępniak - Lizander
Kamil Szklany - Demetriusz
Adam Ferency -Pigwa
Robert Majewski - Spodek/Pyram
Mariusz Wojciechowski - Duda/Tyzbe
Zbigniew Dziduch - Spój/Lew
Henryk Niebudek -Ryjek/Ściana
Maciej Wyczański - Zdechlak/Księżyc
Mariusz Drężek/Kami Siegmund - Ksiądz
Konrad Żygadło (AT) – Indyjski chłopiec/Ministrant
premiera: 12.10.2018 r.
fot.Katarzyna Chmura-Cegiełkowska
fot.Katarzyna Chmura-Cegiełkowska
niedziela, 28 października 2018
PRAWIEK TEATR OCHOTY
PRAWIEK, spektakl Teatru Ochoty, to efekt doskonałej teatralnej roboty. Wyreżyserowany przez Konrada Dworakowskiego, zagrany koncertowo przez bardzo, bardzo młodych ludzi wyłonionych w konkursie POLOWANIE NA MOTYLE, jakby na przekór dojrzałości mądrych, z życia wziętych historii zaczerpniętych z powieści PRAWIEK I INNE CZASY Olgi Tokarczuk, będących inspiracją scenariusza inscenizacji, która jest z jednej strony świeża i spontaniczna, intuicyjna i energetyczna, z drugiej mocno wpisana w to, co już od dawna w teatrze polskim widzów interesuje i zachwyca/zajmująca opowieść generująca mocne emocje/. Dynamicznie dominująca, galopująca niczym czas, napierająca swoją wewnętrzną i powierzchowną siłą młodość opowiada, przedstawia, wizualizuje wiecznie aktualną w swej przypowieściowej strukturze zaprzeszłość. Czule, pewnie, wiarygodnie wbija się ostrym klinem interpretacyjnym w rzeczywistość ponadczasowej mitologii. Wyłaniającej się z niebytu, z ciemności i na powrót w nią zanurzającej jak intensywne, nastrojowe, malarskie obrazy teatru Leszka Mądzika.
W tym przypadku to ilustrująca, sugestywna muzyka Tomasza Krzyżanowskiego, symboliczna scenografia Martyny Štěpán-Dworakowskiej, pomysłowe rekwizyty, kostiumy, syntetyzujący znaczenia ruch sceniczny Krystyny Dębickiej są kołami napędowymi generowanego przekazu. A ten, dzięki znakomitej, celnej, spójnej adaptacji urzekającej prozy Tokarczuk, wybrzmiewa magicznie. Jak mądra bajka, pouczająca przypowieść, zaskakująca alegoria. Czysta sceniczna poezja.
Sukces Teatru Ochoty i Konrada Dworakowskiego wynika z zawierzenia młodości, umiejętnego jej pobudzenia i wydobycia wszystkiego, co w niej najlepsze. Ze stymulowania i powściągania emocji. Profesjonalnego ich kształtowania. Wykorzystania potencjału talentu, który nie zna jeszcze dobrze sam siebie. Nie ma mowy po sięganie po doświadczenie, wiedzę, warsztat. Raczej po pasję, chęć naiwną ale otwartą, szczerą. Trzeba pamiętać i mocno podkreślić, że grają w tej sztuce osoby niespełna osiemnastoletnie. Nie są to studenci czy absolwenci artystycznych uczelni. Tym większa ich zasługa. I wielka, wielka radość, satysfakcja, przyjemność dla widzów.
Bo spektakl PRAWIEK jest wspaniale zajmujący. Wciąga, podobnie jak książka, bez reszty. A ta teatralna młodości perspektywa tylko sprawia, że prawda o człowieku, jego losie, historii, miejscu na ziemi jest jeszcze bardziej bolesna, trudna do zrozumienia i zaakceptowania, mimo siły, pojemności, sugestywności użytej metafory. Uświadamia, że piękno i ból istnienia ciągle będzie powracać, zaskakiwać, zdumiewać. Nigdy się nie zniechęci, bo się za w każdym człowieku odradza, rośnie i dojrzewa. I tak w czasie ewoluuje w zmiennej tylko formie, póki co, bezwstydne, wolne bez końca. Bez końca.
Sukces Teatru Ochoty i Konrada Dworakowskiego wynika z zawierzenia młodości, umiejętnego jej pobudzenia i wydobycia wszystkiego, co w niej najlepsze. Ze stymulowania i powściągania emocji. Profesjonalnego ich kształtowania. Wykorzystania potencjału talentu, który nie zna jeszcze dobrze sam siebie. Nie ma mowy po sięganie po doświadczenie, wiedzę, warsztat. Raczej po pasję, chęć naiwną ale otwartą, szczerą. Trzeba pamiętać i mocno podkreślić, że grają w tej sztuce osoby niespełna osiemnastoletnie. Nie są to studenci czy absolwenci artystycznych uczelni. Tym większa ich zasługa. I wielka, wielka radość, satysfakcja, przyjemność dla widzów.
Bo spektakl PRAWIEK jest wspaniale zajmujący. Wciąga, podobnie jak książka, bez reszty. A ta teatralna młodości perspektywa tylko sprawia, że prawda o człowieku, jego losie, historii, miejscu na ziemi jest jeszcze bardziej bolesna, trudna do zrozumienia i zaakceptowania, mimo siły, pojemności, sugestywności użytej metafory. Uświadamia, że piękno i ból istnienia ciągle będzie powracać, zaskakiwać, zdumiewać. Nigdy się nie zniechęci, bo się za w każdym człowieku odradza, rośnie i dojrzewa. I tak w czasie ewoluuje w zmiennej tylko formie, póki co, bezwstydne, wolne bez końca. Bez końca.
asystentka reżysera: Hanna Kłoszewska
scenografia i kostiumy: Martyna Štěpán-Dworakowska
muzyka: Tomasz Krzyżanowski
ruch sceniczny: Krystyna Dębicka
projekcje video: Piotr Osak
charakteryzacja: Agata Król
niedziela, 16 września 2018
IRAŃSKA KONFERENCJA
Na plakacie anonsującym spektakl, znaczącym elementem jego scenografii, widzimy kosmonautę, który eksploruje nieznaną sobie przestrzeń/odbicie/. Jest całkowicie odizolowany od otoczenia. W stroju ochronnym, umożliwiającym przeżycie, badania. I udział w irańskiej konferencji, bo Iran to przykład kraju, mentalności, religii, tradycji, prawa świata całkowicie różna od tego, który zna i reprezentuje. Poza tym, że jest doskonale do tego spotkania, konfrontacji przygotowany, ciekawy, dysponuje najwyższą technologią, wiedzą, niewiele tak naprawdę o nim samym można powiedzieć. Celnie charakteryzuje bohaterów spektaklu, bo każdy z nich jest nie tyle konkretną osobą, co reprezentantem określonego poglądu, uczucia, postawy, dzieckiem swojego świata kontekstów i uwarunkowań, wiedzy, doświadczeń, przeczuć, niepokojów. ILUZJI W NIEZNOŚNIE DŁUGICH OBJĘCIACH. UPOJENIA.
Iwan Wyrypajew w IRAŃSKIEJ KONFERENCJI, zarówno w treści, jak i w adekwatnie minimalistycznej formie, konsekwentnie kontynuuje swoje stare wątki, rozwija dotychczasowe pomysły, podobnie się z widzami komunikuje. Tym razem włącza ich biernie do spektaklu /aktorzy mówią w języku angielskim, niezbędne są słuchawki, głosy zadające pytania prelegentom dobiegają z widowni, choć pochodzą z offu/. Przewrotnie, dowcipnie, czule ich dotyka. Wodzi na pokuszenie. Obnaża. Drażni. Prowokuje. Głosi kazania, alarmuje, poucza. Wartościuje. Konfabuluje. Banalizuje. Chwyta się każdego sposobu, by dociec prawdy. Istoty miłości. Wolności. Wiary. Duchowości. Szuka sensu życia, świata. Odpowiedzi na pytanie, czy jest nadzieja na porozumienie, zrozumienie, kontakt. Współistnienie różnorodności, indywidualności, sprzeczności.
Spektakl bezkompromisowo charakteryzuje współczesne splątanie, zagubienie, lęki, hipokryzję Zachodu. Zagadywaną męcząco bezradność wobec inności, obcości, nieznanego. Samotności. Rozczarowania. Paniczny, naiwny, płytki zwrot ku duchowości. Histeryczne poszukiwanie ratunku dla ocalenia siebie, reprezentowanego systemu wartości, stanu posiadania. Dyskurs prowadzony starymi koleinami indywidualnego wrażenia, emocji, intuicji, argumentu zarówno irytuje, jak i wzrusza. Tak jak w rzeczywistości skazuje rozśrodkowany konferencyjny przekaz na niepowodzenie, nieskuteczność. A jest on przecież ważny, symptomatyczny, jasny.
Autor przypomina stare, dobrze znane prawdy o naturze człowieka, jego fundamentalnych potrzeb. Wraca do źródła. Do tradycji. Upomina się o nazywanie rzeczy i zjawisk takimi jakie są w swej istocie, znaczeniu, strukturze, etymologii. Krytykuje konsumpcyjny, roszczeniowy styl życia, dla którego ważne jest to, to czego JA chce, pragnie posiadać, mieć, gromadzić. Oskarża system, który reprezentuje wyłącznie siłę i władzę, zapomina o człowieku. Mówi wprost, że wolność to odpowiedzialność, miłość to otrzymywanie przez oddawanie, szczęście nie zależy od kondycji materialnej człowieka, wiąże się z poczuciem wspólnotowości, współodczuwania. Czerpanie radości wynika z brania i dzielenia się tym, co się jest w stanie dać. Człowiek jest zdeterminowany genami i środowiskiem. Podrabia, imituje sobą Boga, CZYMKOLWIEK, KIMKOLWIEK JEST, choć prawdziwego desperacko potrzebuje. Do bólu tęskni za bezwarunkową, bezbrzeżną miłością, która wszystko znosi, wszystko wybacza, rozumie, buduje, tłumaczy, nadaje sens i znaczenie, ma życiodajną, nieocenioną, zbawienną wartość, siłę. I że to wystarczy, TO WSZYSTKO. TO WSZYSTKO.
Surowa forma naukowej konferencji/szare fotele, dwa stoliki z karafkami z wodą, szklanki, mównica= ambona, subtelna muzyka, znaczące kontekst, wymowę, nastrój światło, powściągliwa, doskonała gra aktorska zespołu/ powoduje skupienie na słowie, wypowiedzianej w obcym języku treści, co tylko raz jeszcze podkreśla kłopoty współczesnej komunikacji. Scena i widownia to jednia, komplementarna całość podejmująca niewygodny, nużący, trudny- choć fascynujący, przejmujący, istotny- bój o analizę kondycji człowieka, świata. Poddaje próbie wyniki poszukiwań Iwana Wyrypajewa, sprawdza sugestie artystów, testuje wysiłki wspaniałych aktorów dla czynnego zaangażowania widza w przedefiniowanie systemu wartości zagubionego, chaotycznego, histerycznego Zachodu, by mógł wyjść z impasu żenującej bezradności wobec wyzwań, mającej znaczący wpływ na przyszłość, teraźniejszości. By zaczął pracę od siebie. Skorzystał z dostępnej nauki i wiedzy. Z niezależnej, czułej, uważnej na człowieka sztuki. Jest przecież nadal wolny, niezależny, otwarty. Dla rozwiązania wszelkich problemów MA WSZYSTKO. MA WSZYSTKO.
IRAŃSKA KONFERENCJA
autor tekstu i reżyser: Iwan Wyrypajew
przekład angielski: Cazimir Liske, Boris Wolfson, przekład polski: Karolina Gruszka
kostiumy: Maria Duda
scenografia: Karolina Bramowicz
muzyka: Jacek Jędrasik
światło: Adam Czaplicki
Obsada: Agata Buzek/Anna Moskal, Redbad Klynstra-Komarnicki, Philip Mogilnitzkiy, Patrycja Soliman / Justyna Kowalska, Magdalena Górska, Mariusz Zaniewski, Juliusz Chrząstowski, Krzysztof Kumor, Richard Berkeley
lektorzy: Michał Klawiter / Anna Moskal.
PREMIERA 14 września 2018. Spektakl gościnny w Teatrze Dramatycznym, Scena na Woli im. Tadeusza Łomnickiego.
PRODUKCJA: Dom Artystyczny WEDA, Aksenov Family Foundation we współpracy z MIA Group oraz Fundacją Sztuki Kreatywna Przestrzeń
niedziela, 1 lipca 2018
FERDYDURKE SCENA NA WOLI
FERDYDURKE Witolda Gombrowicza w reżyserii Magdaleny Miklasz to retuszowany ostrym emocjonalnie kolorem sen polskiego inteligenta, wiwisekcja zdziecinniałego mężczyzny uwięzionego w traumie swojej słabości, niepewności wiecznego dojrzewania, podsycania gotowości do buntu przeciw upupiającemu jednostkę światu, który ją permanentnie testuje, kształtuje, doświadcza, urabia. Stwarza na własny obraz i podobieństwo. To podświadomość alarmująca wizualnie o przemocy każdej kultury, religii, ideologii, rodziny, systemu, układu, kontekstu. O tym wszystkim, co uprzedmiotawia/ stąd manekiny, lalki duże i małe, okaleczone, obnażone, rozpadające się/, atakuje /stąd pojedynki, potyczki, walki/, zabija indywidualizm czyli to, co stanowi o wyjątkowości, niepowtarzalności, wartości dodanej każdego człowieka. Sztuka jest o jego lęku przed utratą swojej istoty. O walce o samego siebie. O konfrontacji JA z MY. Z innym, obcym, niekompatybilnym, niechcianym, narzucanym.
Przerysowana przeładowanym kiczem rzeczywistość horroru dusi, tłamsi, pochłania bohatera, który multiplikuje się w pantomimicznych wcieleniach. Jakby potrzebował wspomagania, wzmocnienia do celów ochronnych, obserwacyjnych, badawczych z konieczności zwielokrotnionego, sklonowanego JA. By przetrwać, by obronić swój punkt widzenia, swoją intelektualną, mentalną konstrukcję wizji świata, kod wsobnej wrażliwości. By uzasadnić swoje przerażenie napierającą zawsze i wszędzie opresją zastanych, zużytych, starych struktur. By nie zrezygnować, uratować, ocalić siebie. Dlatego ją rozbraja ironią, neutralizuje ośmieszeniem, wizualizacją wynaturzenia, przerysowania, karykatury, uwalnianiem we śnie. Sztuka jest tu nieustającą psychoanalizą przepracowującą wszystko, co niszczy napędzający rozwój, wolność, niezależność, co stanowi siłę umysłu, ciała i ducha człowieka. Pokazuje, że nie sposób przed tym uciec, tej konfrontacji uniknąć. Bój o siebie toczy się cały czas. Nadaje sens życiu, choć je ekstremalnie udziwnia, dręczy nieprzerwanie. Zasysa jak bagno, zalewa falą glutów, wydzielin, ekskrementów, śmieci na pozór niegroźnych, obłych, pastelowych. Przywracając obrazy minione, zaprzeszłe, umarłe, które nie chcą zniknąć, odejść, przepaść.
Gombrowicz buntuje się. Świadomie posługuje się podświadomością. Wyraża niezgodę na utratę niewinności, wtłaczanie w przeciętność, wieczne przyprawianie gęby, los kameleona. Twórcy spektaklu to wykorzystują. Józio Waldemara Barwińskiego jest zalęknioną przeciętnością, smutną zwyczajnością chłopięctwa, dojrzewającego do niezależności samookreślenia. Broni się przed szarością odpychającej rzeczywistości, choć ta śniona: kolorowa, chaotyczna, zabałaganiona, jeszcze bardziej męczy, więzi, straszy i też nie ma przed nią ucieczki. Jakby ideał był nieosiągalny, ciągle oddalający się, zagrożony. Miętus Marcina Bikowskiego to instynkt, dynamika, naturalność, wolność, przekora, pierwotna energia. Demon sprzeciwu, potwór buntu. Syfon Mateusza Webera to archetyp mu przeciwstawny znamionujący konserwatywny obraz świata. Profesor Łukasza Wójcika, przedstawiciel instytucjonalnego systemu kształtowania postaw i zachowań, narzuca restrykcyjny, sztywny dryl wychowania, edukacji, kontroli. Koduje, przeprogramowuje, ujednolica jednostki systemem wdrażanych nakazów i egzekwowanych kar, narzuca schematy myślenia. Staje się Józia wewnętrznym głosem egzekutora, prześladowcy. System społeczny z ogromną siłą wymusza na jednostce przyjmowanie póz, akceptowanie mód, poprawność/scena na wsi, karykatura ziemiaństwa, świetna scena salonowa na stancji u Młodziaków/. Hipokryzję, kłamstwo, obłudę. Ta nie może wyrzec się kamuflażu, musi przybierać barwy ochronne. Człowiek indywidualny, samotny skazany jest na zawarcie kompromisu. Wybiera pomiędzy tym, czego nie jest w stanie zmienić, a tym czego pragnie, o czym marzy, śni, kim naprawdę jest.
W FERDYDURKE Gombrowicz opisał dramat niemożności otwartego, swobodnego bycia sobą w świecie, który człowieka brutalnie gwałci, krok po kroku systemowo zniewala, nieustannie kontroluje, monitoruje, traumatyzuje swoją dyktatorską strukturą i terroru formą. Spektakl komediowo, barwnie neutralizuje porażkę jednostki, sprawiając że ta prawda nie przytłacza jednoznacznie, beznadziejnie, negatywnie, złowieszczo. Choć wiemy, dobrze wiemy, że w istocie taka jest. Dramatopisarz nam mówi swoim inteligentnym, błyskotliwym językiem poety, erudyty, intelektualisty, dzielnie przebijającym się przez sugestywną, wywołującą fizjologiczne odruchy organizmu scenografię, że żyjemy w napastliwym, bezwzględnym matriksie, który na wiele wyrafinowanych sposobów przerabia nas na swoje interesowne, upupiające podobieństwo, przyprawia nam nie niejedną gębę, nakłada maskę na maskę. Dogrzebanie się do tego, kim naprawdę w istocie jesteśmy to program na całe życie, konieczność powrotu do źródeł samego siebie. Na pewno nie boska a ludzka komedia. Syzyfowa praca. Sens usensowiany. Finezyjna, podstępna gra. Taniec w ciemnościach. Nurkowanie do dna Rowu Marańskiego. Dlatego Gombrowicz wielkim dramatopisarzem jest. Spektakl to tylko dobitnie, dzięki imponującej, komediowej grze aktorskiej całego zespołu/jednak dodatkowe brawa dla Magdaleny Smalary, Marcina Bikowskiego/, wywołującej nudności, o co, jak sądzę, chodziło!, scenografii Katarzyny Borkowskiej, precyzyjnie przemyślanych, celnie uwspółcześnionych kostiumów Pauli Grocholskiej, udanej reżyserii Magdaleny Miklasz podkreślił. Bardzo konsekwentnie, nieodczuwalnie długo uprzytomniał. Wtłaczał w głowę. Wbijał w serce. Plastycznością, dynamiką obrazów przekonywał. Duchem świętej misji sztuki uwodził. Bawił. Skutecznie.
Ta interpretacja FERDYDURKE jest lekka, komediowa, zmysłowa. Ma ognisty, piekielny kolor żądzy władzy nad samym sobą. Płonie. I spala nadzieję na to, że każdy z nas, osobny, szczery i do bólu prawdziwy, uwolni, zmieni, urealni obraz świata, tego samego ciągle świata.
FERDYDURKE WITOLD GOMBROWICZ
adaptacja:Maciej Podstawny
reżyseria: Magdalena Miklasz
scenografia: Katarzyna Borkowska
kostiumy: Paula Grocholska
muzyka: Anna Stela
lalki: Marcin Bikowski
asystent reżyserki: Michał Karwowski
Obsada:
Waldemar Barwiński - Józio
Anna Gorajska - Zuta, Myzdral, Kopyrda, Hurlecka
Magdalena Smalara - Młodziakowa, Pyzo
Mateusz Weber - Syfon, Walek
Łukasz Wójcik - Pimko, Hurlecki
Marcin Bartnikowski - Młodziak, Hopek, Sługa Franciszek
Marcin Bikowski - Miętus
Anna Stela - Uczennica Zosia
premiera: 29.06.2018
zdjęcia: Kasia Chmura-Cegiełkowska
Przerysowana przeładowanym kiczem rzeczywistość horroru dusi, tłamsi, pochłania bohatera, który multiplikuje się w pantomimicznych wcieleniach. Jakby potrzebował wspomagania, wzmocnienia do celów ochronnych, obserwacyjnych, badawczych z konieczności zwielokrotnionego, sklonowanego JA. By przetrwać, by obronić swój punkt widzenia, swoją intelektualną, mentalną konstrukcję wizji świata, kod wsobnej wrażliwości. By uzasadnić swoje przerażenie napierającą zawsze i wszędzie opresją zastanych, zużytych, starych struktur. By nie zrezygnować, uratować, ocalić siebie. Dlatego ją rozbraja ironią, neutralizuje ośmieszeniem, wizualizacją wynaturzenia, przerysowania, karykatury, uwalnianiem we śnie. Sztuka jest tu nieustającą psychoanalizą przepracowującą wszystko, co niszczy napędzający rozwój, wolność, niezależność, co stanowi siłę umysłu, ciała i ducha człowieka. Pokazuje, że nie sposób przed tym uciec, tej konfrontacji uniknąć. Bój o siebie toczy się cały czas. Nadaje sens życiu, choć je ekstremalnie udziwnia, dręczy nieprzerwanie. Zasysa jak bagno, zalewa falą glutów, wydzielin, ekskrementów, śmieci na pozór niegroźnych, obłych, pastelowych. Przywracając obrazy minione, zaprzeszłe, umarłe, które nie chcą zniknąć, odejść, przepaść.
Gombrowicz buntuje się. Świadomie posługuje się podświadomością. Wyraża niezgodę na utratę niewinności, wtłaczanie w przeciętność, wieczne przyprawianie gęby, los kameleona. Twórcy spektaklu to wykorzystują. Józio Waldemara Barwińskiego jest zalęknioną przeciętnością, smutną zwyczajnością chłopięctwa, dojrzewającego do niezależności samookreślenia. Broni się przed szarością odpychającej rzeczywistości, choć ta śniona: kolorowa, chaotyczna, zabałaganiona, jeszcze bardziej męczy, więzi, straszy i też nie ma przed nią ucieczki. Jakby ideał był nieosiągalny, ciągle oddalający się, zagrożony. Miętus Marcina Bikowskiego to instynkt, dynamika, naturalność, wolność, przekora, pierwotna energia. Demon sprzeciwu, potwór buntu. Syfon Mateusza Webera to archetyp mu przeciwstawny znamionujący konserwatywny obraz świata. Profesor Łukasza Wójcika, przedstawiciel instytucjonalnego systemu kształtowania postaw i zachowań, narzuca restrykcyjny, sztywny dryl wychowania, edukacji, kontroli. Koduje, przeprogramowuje, ujednolica jednostki systemem wdrażanych nakazów i egzekwowanych kar, narzuca schematy myślenia. Staje się Józia wewnętrznym głosem egzekutora, prześladowcy. System społeczny z ogromną siłą wymusza na jednostce przyjmowanie póz, akceptowanie mód, poprawność/scena na wsi, karykatura ziemiaństwa, świetna scena salonowa na stancji u Młodziaków/. Hipokryzję, kłamstwo, obłudę. Ta nie może wyrzec się kamuflażu, musi przybierać barwy ochronne. Człowiek indywidualny, samotny skazany jest na zawarcie kompromisu. Wybiera pomiędzy tym, czego nie jest w stanie zmienić, a tym czego pragnie, o czym marzy, śni, kim naprawdę jest.
W FERDYDURKE Gombrowicz opisał dramat niemożności otwartego, swobodnego bycia sobą w świecie, który człowieka brutalnie gwałci, krok po kroku systemowo zniewala, nieustannie kontroluje, monitoruje, traumatyzuje swoją dyktatorską strukturą i terroru formą. Spektakl komediowo, barwnie neutralizuje porażkę jednostki, sprawiając że ta prawda nie przytłacza jednoznacznie, beznadziejnie, negatywnie, złowieszczo. Choć wiemy, dobrze wiemy, że w istocie taka jest. Dramatopisarz nam mówi swoim inteligentnym, błyskotliwym językiem poety, erudyty, intelektualisty, dzielnie przebijającym się przez sugestywną, wywołującą fizjologiczne odruchy organizmu scenografię, że żyjemy w napastliwym, bezwzględnym matriksie, który na wiele wyrafinowanych sposobów przerabia nas na swoje interesowne, upupiające podobieństwo, przyprawia nam nie niejedną gębę, nakłada maskę na maskę. Dogrzebanie się do tego, kim naprawdę w istocie jesteśmy to program na całe życie, konieczność powrotu do źródeł samego siebie. Na pewno nie boska a ludzka komedia. Syzyfowa praca. Sens usensowiany. Finezyjna, podstępna gra. Taniec w ciemnościach. Nurkowanie do dna Rowu Marańskiego. Dlatego Gombrowicz wielkim dramatopisarzem jest. Spektakl to tylko dobitnie, dzięki imponującej, komediowej grze aktorskiej całego zespołu/jednak dodatkowe brawa dla Magdaleny Smalary, Marcina Bikowskiego/, wywołującej nudności, o co, jak sądzę, chodziło!, scenografii Katarzyny Borkowskiej, precyzyjnie przemyślanych, celnie uwspółcześnionych kostiumów Pauli Grocholskiej, udanej reżyserii Magdaleny Miklasz podkreślił. Bardzo konsekwentnie, nieodczuwalnie długo uprzytomniał. Wtłaczał w głowę. Wbijał w serce. Plastycznością, dynamiką obrazów przekonywał. Duchem świętej misji sztuki uwodził. Bawił. Skutecznie.
Ta interpretacja FERDYDURKE jest lekka, komediowa, zmysłowa. Ma ognisty, piekielny kolor żądzy władzy nad samym sobą. Płonie. I spala nadzieję na to, że każdy z nas, osobny, szczery i do bólu prawdziwy, uwolni, zmieni, urealni obraz świata, tego samego ciągle świata.
FERDYDURKE WITOLD GOMBROWICZ
adaptacja:Maciej Podstawny
reżyseria: Magdalena Miklasz
scenografia: Katarzyna Borkowska
kostiumy: Paula Grocholska
muzyka: Anna Stela
lalki: Marcin Bikowski
asystent reżyserki: Michał Karwowski
Obsada:
Waldemar Barwiński - Józio
Anna Gorajska - Zuta, Myzdral, Kopyrda, Hurlecka
Magdalena Smalara - Młodziakowa, Pyzo
Mateusz Weber - Syfon, Walek
Łukasz Wójcik - Pimko, Hurlecki
Marcin Bartnikowski - Młodziak, Hopek, Sługa Franciszek
Marcin Bikowski - Miętus
Anna Stela - Uczennica Zosia
premiera: 29.06.2018
Koprodukcja Teatru Malabar Hotel i Teatru Dramatycznego
zdjęcia: Kasia Chmura-Cegiełkowska