niedziela, 1 maja 2016

KRAPP I DWIE INNE JEDNOAKTÓWKI TEATR POLSKI w WARSZAWIE


Jeśli wybierzecie się na KRAPPA I DWIE INNE JEDNOAKTÓWKI Samuela Becketta w reżyserii Antoniego Libery ze względu na krótkie formy dramatyczne, to zdziwicie się. Są ciężkie od nastroju znaczeń, niejednoznaczne choć na pozór proste, nieskomplikowane. Nie przegadane, choć oparte na tekście, niosą prawdę trudną do udźwignięcia. Życie nie jest takie oczywiste, jak nam się wydaje. Perspektywa ciągle się zmienia. Waga tego, co się w nim wydarza jest nie do przewidzenia. To na pewno nie jest poradnik jak żyć, by być szczęśliwym. Pożegnajcie się z tą myślą. Na koniec czeka na nas wielka samotność. Rozczarowanie. Ból, łzy i owoc, który lubicie na pocieszenie. Ale i on może być źródłem bólu. Życie boli. Starość boli. A potem się umiera. Rozpływa w wielkiej, ciemnej pustce. Bez śladu.

Krapp to stary człowiek, zmurszały, siwy. Lekko przygarbiony w ubraniu  zużyty jak on sam. W tonacji nostalgii, głównego przesłania: to, co najlepsze masz już za sobą i jeśli coś ważnego przegapiłeś, odpuściłeś, spuściłeś do rynsztoka zapomnienia, nieważności, zbędności, jesteś temu winien sam. Wróć do tego momentu, posłuchaj sam siebie, własnych argumentów i podsumuj czy było warto. Tak robi Krapp. Otwiera pudełko numer trzy, zapuszcza szpulę numer pięć, uruchamia siebie samego z przeszłości na nagraniu. Krapp zna siebie dobrze, był idealistą, artystą, oddanym bezwzględnie sztuce, która była w jego życiu najważniejsza. Potrafił zrezygnować z miłości, ze stałego związku. Porzucił świat dla kontemplacji. Nie ryzykował, nie sprawdził czy mu się uda czy nie. Skupił się na pracy. Ale natury nie da się przechytrzyć. To co było jego samego wytworem, dziełem, nim samym ostatecznie, nie miało znaczenia. Samo życie, tak. Utrwalał je, rejestrował, skrupulatnie podsumowywał. I tak jak banany , które uwielbiał pasjami jeść, smakować, przeżuwać, zawsze zatykały jego układ trawienny doprowadzając do bólu, fizjologicznej niewydolności tak to, co byłoby sensem, treścią , największą radością życia niszczy go swoim niespełnieniem. Krapp- ruina życia przeżytego racjonalnie, metodycznie, na swoich warunkach- ma świadomość wielkiej, osobistej klęski. Samotny, w towarzystwie siebie samego z przeszłości, smakuje ją, przeżuwa, przełyka. Nie wiadomo czy strawi. Bo widzimy, że tęskni, wraca myślą i czuciem do wspomnień dziewczyny w łódce w szuwarach, w której oczach świat krył się cały. Piękno obrazu, który maluje swoim mizernym, wyniszczonym ciałem, wyrazem oczu, ciemnością otaczającej go pustki, wyostrzony jest bólem zaprzepaszczonej szansy. Kołyszemy się razem z nim i jego młodością, tęsknimy razem z nim, chcemy, by czas się cofnął. Ledwie chwilę. Bo w gruncie rzeczy Krapp wie, ze przed nim pustka i za nim pustka. Taśmy to irytujący tego dowód. Póki ma swoje wspomnienie, istnieje. Jest jeszcze. Jest.

Starość nie udała się Panu Bogu. Ale też i ludziom. Ostatecznie, co się w życiu liczy, co jest ważne? Gdybyśmy to wiedzieli, życie i śmierć byłaby prostsza. A tak smak słodkiego banana pozostanie ironicznym substytutem ekstazy. Smakiem szczęścia, życia. Jeden nie wystarcza, dwa to za wiele. Poza tym jest zabójczy. Ale czy warto dalej utrzymywać się przy życiu, jeśli jedynym jego jasnym punktem jest to, co się nie wypełniło do końca. Obietnica miłości i szczęścia. Pozostawiła gorycz, złość na siebie samego, drwinę, śmiech co zagłusza okrucieństwo wymazywania człowieka w ciszy i samotności, pustce, która rośnie i rośnie. Napiera. Jak ciemność za Krappa plecami.

To tylko postać literacka, archetyp człowieka w depresji, zwątpieniu, który sam sobie kształtował los. Świadomy, racjonalny, wykształcony, wolny człowiek Zachodu w końcówce wyreżyserowanej przez siebie samego. Żałosny dureń, pyszny i pewny siebie, który już wie, że się mylił. Nie można żywić się samym sobą przez całe życie, bo na koniec nic nie zostaje. Zużył całą swoją energię. Kompletnie nic nie zostało. Rachunek, podsumowanie, resume jest zerowe. Jakby doszedł do punktu wyjścia ale na wszytko od nowa jest za późno. Płacze więc nad samym sobą biedny człowiek. Ubogi, zrezygnowany,w wyczerpaniu. Stoi na parapecie okna i czeka na swój ostatni samodzielny krok w przyszłość/pierwsza jednoaktówka/. Współczuje mu jego własne sumienie, jego świadomość personifikująca się w osobach dwóch mężczyzn analizujących jego zwyczajne, proste, niczym nie wyróżniające się życie. Współczuje sam sobie, nie mając siły zrobić nic więcej. Figura samotnej klęski, której nie pomoże już czytanie księgi. Stawianie akcentów we właściwym miejscu. Nie skoryguje już sam siebie. Nie nada swej intonacji głębi wiarygodnej. Tylko my w tym kontekście bekettowskiej czułości, uważności na człowieka, w sztuce zaklętej nadziei, mamy szansę na korektę, na zmianę, na życie pełną piersią do utraty tchu. Naładujemy swoje zmysły takim poziomem energii, że nie będzie czasu na wspomnienia. O wypaleniu, zwątpieniu, inercji nie może być mowy. Czy o depresji. Nie pozwolimy zniknąć dziewczynie, w której oczach będzie cały świat. Skonsumujemy całą rozkosz jaką nam przyniesie wspólne przedzieranie się przez życie. By wygaszany obraz siebie nie stał się tylko przeżywaniem straconej szansy, zmarnowanej nadziei o wysokim ryzyku porażki ale, jeśli trzeba, jeśli tak być musi, był porażką samą. Nie tęsknotą, pożądaniem ale nią samą. Do szpiku kości przeżytą, przetrawioną, wykorzystaną. Inaczej będziemy czekać z Beckettem po wieczność na Godota. Prześnimy swe życie. Zmarnotrawimy. Zaprzepaścimy. Zanim siłą inercji w pył się nie obróci.

Sztuka nie zawodzi. Precyzyjnie, mądrze wyreżyserowana przez Antoniego Liberę, delikatnie, lekko, ironicznie, precyzyjnie, powściągliwie zagrana przez Andrzeja Seweryna. To mistrzostwo artystycznego rzemiosła, doświadczenia i talentu. Zawierzenie twórców autorowi dzieła, któremu profesjonalna forma wykonania pomaga wzmocnić przekaz. To duża radość móc obserwować grę Andrzeja Seweryna, która sama w sobie jest zaprzeczeniem klęski beckettowskiego Krappa. Artysta nie zmarnował szansy, wykorzystał ją, całkowicie panując nad swoim bohaterem. Daje mu siebie, to pewne. Szelmowski uśmiech, błysk nadziei w oku, moc w głosie, zdecydowany, pewny gest. Pewność, że może w tej demonstrowanej samoświadomości granego przez niego bohatera po części ratuje człowieczeństwo Krappa. Godność, szacunek. A przez niego i nas. Ta uderzająca prostota, powściągliwość, surowość scenicznego świata przedstawianego jest pozorna. Ta oszczędność. Redukowanie do ostatecznego minimum. Bo tuż pod powierzchnią świata widzialnego aż kipi od napięcia i emocji, walki o ratunek, o nadzieję, o punkt zaczepienia, o cokolwiek. Jeśli nawet spełnienia nie ma i zaspokojenia, gdy nie ma nic, pozostaje życie samo w sobie. Takie jakie jest stanowi dar, wartość, ofiarę, możliwość. Jest nie kończącym się samo poprawianiem, wskrzeszaniem, korygowaniem. Choćby to było czytanie swego tekstu, słuchanie nagranej przez siebie taśmy, wnikanie w świat Krappa. I otarcie mu łzy.

Ten spektakl oparty jest na solidnym, dojrzałym aktorstwie. Na reżyserii podporządkowanej dziełu i przesłaniu tego, który je stworzył. Bez drastycznej ingerencji, zmian, dopowiedzeń. Gdy sprawdza się w teatrze czy to, co kiedyś zostało sformułowane nadal działa, jest aktualne. Mimo upływającego czasu, mimo nieuchronnych zmian. Świata, w nim nas.

Premiera spektaklu zbiegła się z jubileuszem 70-tych urodzin Andrzeja Seweryna, któremu udanie partneruje Antoni Ostrouch. Piękny to prezent dla wielkiego artysty, piękny i dla nas, widzów. 

KRAPP I DWIE INNE JEDNOAKTÓWKI 
SAMUEL BECKETT

przekład i reżyseria: Antoni Libera
scenografia: Anna Libera
światło: Mirosław Poznański
opracowanie dźwięków: Andrzej Brzoska
Fragment dramatyczny II
A – Andrzej Seweryn
B – Antoni Ostrouch 
C – Jacek Stefaniak
Ostatnia taśma
Krapp – Andrzej Seweryn
Impromptu "Ohio"
Czytający – Andrzej Seweryn
Słuchający – Antoni Ostrouch

premiera:14.04.2016

fot. Krzysztof Bieliński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz