Publiczność kocha CABARET. Za sprawą filmowego pierwowzoru Boba Fosse'a z Lisą Minnelli i Michaelem Yorkiem, musicalowych spektakli Joe Masteroffa. Nic dziwnego, że doskonale się bawi. Potrzebuje rozrywki na przyzwoitym poziomie z nienachalną refleksją w tle. Fundującej relaks, dającej przyjemność. Serwowaną z bezpiecznym dystansem, w otulinie estetyki przyciągającej uwagę.
To, co jest nieśmiertelne, chwytające za serce w CABARECIE to muzyka. Przebojowa i dynamicznie, ekspresyjnie zaaranżowana zawsze porywa i unosi resztę, nawet jeśli cokolwiek w inscenizacji zawodzi. W spektaklu wyreżyserowanym przez Ewelinę Pietrowiak, wykonywana na żywo, wybrzmiewa cudownie naturalnie. Piosenki są doskonale znane i przez publiczność oczekiwane. Nigdy nie zawodzą. Szkoda, że zabrakło: "Mein Herr" ,"Maybe This Time". Pierwsza to ostra, mocna, ekspresyjna diagnoza, oskarżenie, druga liryczne, słodkie marzenie spełnienia, pragnienie szczęścia. Są przejmujące i doskonale charakteryzują postać Sally, głównej bohaterki. Nie tym razem, co ma konsekwencje w zubożeniu jej portretu, spłyceniu charakterystyki postaci.
Scena teatru łączy świat kabaretu w klubie KIT KAT w Berlinie, scenę w pociągu wyodrębnioną światłem i przestrzeń rzeczywistości prywatnej bohaterów. Na końcu kompozycję sugerującą mroczny obraz wojny. Mamy dwie ciekawe historie miłosne z przeplatającym się wątkiem Fräulein Kost/ świetna, mocna, wyrazista rola doskonale śpiewającej Magdaleny Smalary/ , sympatycznej, życiowej dziewczyny sypiającej za pieniądze z marynarzami i kim popadnie, dylematy wyborów i zachowań moralnych, etycznych, politycznych/narodziny faszyzmu/. Opowiada o miłości bez przyszłości pisarza Cliffa Bradshaw/Mateusz Weber/ z piosenkarką Sally Bowls/Anna Gorajska/. Jednak show kradnie druga dojrzała zakochana w sobie para: Fräulein Schneider i żydowskiego pochodzenia Niemiec Herr Rudolf Schultz. Agnieszka Wosińska i Piotr Siwkiewicz dominują, wybijają się, przykuwają uwagę. Samotni, wzruszający, pełni nadziei i obaw. I pozostaną w pamięci. Zwycięża aktorskie przygotowanie, perfekcyjne wykonanie, sprawność wokalna. Dramat ludzi dojrzałych, których związek z powodów zachodzących zmian jest niemożliwy. Miłość przegrywa z polityką, agresją, przemocą, prześladowaniem Żydów. Paradoksalnie wątek ten wypadł bardziej dramatycznie niż historia związku młodej pary bohaterów Sally i Cliffa. Ci nie są tak przekonujący. Upodabniają się do postaci psychologicznych dnia dzisiejszego, gdy każdy jest niezależny, samodzielny, realizuje swoje indywidualne marzenia, potrzeby, osiągać chce samotnie tylko własne cele. Więzi są słabe, chęć kompromisu nie istnieje. Ona niestabilna emocjonalnie, choć stanowcza. On dopiero zaczyna dojrzewać, definiować siebie i świat. Nic dziwnego, że ich drogi się rozchodzą. Trudno uwierzyć w prawdziwość, głębokość, ważność ich uczuć. To tylko kolejna przygoda, inspiracja, imperatyw, by posuwać się do przodu na osobnej ścieżki kariery i życia. Gdy się rozstają, razem z nimi oddychamy z ulgą. Uff, znów są wolni. Bez zobowiązań, ograniczeń, konieczności rezygnowania z siebie, przymusu dostosowywania się do partnera. Przecież to takie banalne dla artystów! Takie normalne, nudne. Życie przecież oferuje tyle podniet, tyle obiecuje, byle tylko nie być przywiązanym do tego samego miejsca, jednej osoby, jednego więzienia codziennego kieratu życia rodzinnego. Nie są na to gotowi. A że mogą, bo stać ich na to, by żyć w zgodzie ze swoją naturą, robią to. Zdobyli kolejne doświadczenia, dojrzeli do samodzielnych poważnych decyzji ale nic więcej. To może niektórych widzów rozczarować. Spowodować uczucie niedosytu, bo Sally i Cliff nie pozwalają nam uwierzyć w prawdziwość swych uczuć, dramatyzmu wyborów. Mateusz Weber pozostaje początkującym pisarzem, nie jest w stanie zapewnić bytu kochanej kobiecie, wpłynąć na nią, przekonać ją, że jest dla niej właściwym partnerem, ta ignoruje go i dokonuje aborcji. Jest twardsza od niego, ale niekoniecznie mądrzejsza, nie chcąc zaryzykować wspólnego życia, stęskniona za kabaretem, niestabilna emocjonalnie, nie potrafiąca zbudować więzi, pozostać wierną. Każde wraca na starą ścieżkę życia sfokusowaną na autodestrukcję. A nam nie jest ich żal. Mówimy w myślach: a dobrze im tak, nie może być inaczej. Zapracowali na to. Doprowadzili do tego. On nieporadny, ona nie może żyć, realizować się poza kabaretem. Sally stawia na samotność a Cliff zostawia ją i ucieka. Oboje pozostali postaciami bez właściwości. To nie mogła być miłość. Może jakieś jej wyobrażenie, tęsknota, imitacja.
Mistrza Ceremonii koncertowo gra Krzysztof Szczepaniak, śpiewa, tańczy, świetnie się porusza: lekko, pewnie z nonszalancją talentu wodzireja, pana sytuacji, sztukmistrza. Uwodzi, bawi, śmieszy, choć nie przestrasza.To on zawiaduje wszystkim, nadaje ton, tworzy kontekst, również dla podtekstu, aluzji, żartu, komentarza. Choć w tym wypadku brakuje ostrości puenty, większej wyrazistości, liryzmu, wielowymiarowości, drugiego i kolejnego dna. Jest doskonała zabawa, szaleństwo komentarza rzeczywistości sugerującego refleksję. Ale lekko, łatwo i przyjemnie. Grozą nie wieje. Nie poraża piosenka „Tommorow Belongs To me” śpiewana głosem mocnym, wyrazistym przez Smalarę, do której dołączają pozostali, choć jest pomysłowa. Scena ta emanuje emocjonalną siłą chóralnego, zdeterminowanego wykonania. Działą jak magnes. Porywa. Robi duże wrażenie w połączeniu z olbrzymim lustrem skierowanym na widownię, która tym samym przyłącza się do udziału w emocjach towarzyszących narodzinom faszyzmu.
Neonowa, zimna, minimalistyczna scenografia, zbyt duża scena w stosunku do ilości osób mogących ją zagospodarować odziera ciekawie zapowiadające się sceny kabaretowe z intymności. Szare, czarne, matowe kostiumy, nawet te kabaretowe będące zapowiedzią ekspansji brunatnych koszul nowych, wspaniałych czasów faszyzmu, zastosowanie mikroportów, które spłaszczają, zmieniają, udziwniają głos pozbawiając go naturalnej barwy, brzmienia i są dobre do wykonywania piosenek a nie do mówienia tekstu, nastawienie reżyserki na soft rozrywkową stylizację przekazu całości pozbawiło spektakl pazura dramatycznego o mocy wstrząsu. To kobiety rządzą w związkach, podejmują decyzję. Polityka wdziera się symbolicznie a nie brutalnie w życie ludzi i burzy ich przyszłość bezkrwawo. Nie ma mocnej puenty, którą wypracowałoby zderzenie formy kabaretu z faktyczną brutalizacją życia, o czym z historii wiemy. Dostajemy kanon kabaretu, który swoją formą anektuje całą rzeczywistość a więc niweluje dramatyzm sytuacji do delikatnie zaznaczonych problemów rodzącego się nowego systemu. Subtelnie sygnalizuje zmiany. A to za mało na poważne przeżycie artystyczne. Choć zabawa jest przednia. Rozrywka rzetelna.
W końcu kabaret, to kabaret. Piękna, przebojowa muzyka, dynamiczny, wyzywający taniec, śpiew natychmiast podbijający serca widzów. Świat nie kończących się romansów, miłości niespełnionej, miłości zawiedzionej. A w cieniu blichtru i zabawy gorzki komentarz rzeczywistości. Jeśli jest celny i należycie zagrany, budzi refleksje. Jeśli nie, pozostanie czystą, zadowalającą rozrywką przynoszącą wytchnienie. Oczywiście nie dla tych, którzy oczekiwali czegoś więcej. I tak jest w tym wypadku. Jakby reżyserka uznała, że w realu mamy i tak wystarczająco dużo problemów, depresyjnych sytuacji a rewir teatru ma być przestrzenią neutralną. Dotyka ale się nie wtrąca. Nie prowokuje. Przypomina o uśpionych dawno demonach wojny, których nie chce budzić i drażnić. Delikatnie napomyka, snuje tropy budząc czujność, uważając, że widzowie sami zdecydują o wadze i słuszności skali ich dalszego rozwinięcia. Odnieść można wrażenie, że takich spektakli oczekują. Potwierdza to duże zainteresowanie spektaklem, żywa reakcja po wykonaniu każdej piosenki, gorąca, na koniec długa owacja. Bo satysfakcja z inscenizacji materiału dramatycznego o początkach faszyzmu w Europie, w Niemczech, w Berlinie wyśpiewanego, zatańczonego, uwikłanego w wątki miłosne , jest przewidywalna i a priori gwarantuje ciekawie spędzony wieczór.
CABARET
libretto: Joe Masteroff
muzyka: John Kander
piosenki: Fred Ebb
przekład libretta: Kazimierz Piotrowski
przekład piosenek: Wojciech Młynarski
autorem tłumaczenia piosenek: „Don’t go” i „I don’t care much” jest Szymon Żuchowski
reżyseria: Ewelina Pietrowiak
scenografia i kostiumy: Katarzyna Nesteruk
choreografia: Artur Żymełka
kierownictwo muzyczne i aranżacja: Urszula Borkowska
przygotowanie wokalne: Anna Chmielarz
reżyseria światła: Łukasz Różewicz
asystentka reżyserki i suflerka: Agata Zdziebłowska
inspicjent: Tomasz Karolak
kierownik produkcji: Mateusz Karoń
OBSADA:
Mistrz Ceremonii: Krzysztof Szczepaniak
Sally Bowles: Anna Gorajska
Cliff Bradshaw: Mateusz Weber
Ernst Ludwig: Tomasz Budyta
Fräulein Schneider: Agnieszka Wosińska
Fräulein Kost: Magdalena Smalara
Herr Rudolf Schultz : Piotr Siwkiewicz
Lulu/Dama: Anna Gajewska
Rosie: Anna Szymańczyk
Franchie: Agata Wątróbska
Helga/Goryl: Natalia Sakowicz (gościnnie)
Bobbie: Waldemar Barwiński
Victor/Dama: Maciej Radel (gościnnie)
muzycy:
Urszula Borkowska / Mateusz Dębski - fortepian
Marcin Świderski / Mariusz Mielczarek - saksofony, klarnet
Tomasz Kirszling / Filip Mazur – trąbka
Tomasz Dworakowski / Michał Tomaszczyk - puzon
Wojciech Gumiński / Marcin Fidos – kontrabas
Marcin Słomiński / Szymon Linette - perkusja
Czas trwania spektaklu: 2 godz. 30 min /z przerwą/.
Spektakl przeznaczony dla widzów od lat 15-tu.
Premiera 8 stycznia 2016 na Scenie im. Gustawa Holoubka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz