sobota, 12 września 2015

SPOWIEDŹ SZALEŃCA OGÓLNOPOLSKI PRZEGLĄD MONODRAMU WSPÓŁCZESNEGO TEATR WARSAWY



Aby ten monodram można było głębiej, szerzej  zrozumieć łączyć go należy, co sugeruje sam wykonawca, Przemysław Chojęta, z ANIOŁEM ZAGŁADY Luisa Buñuela i, jak ja myślę, z PERSONĄ Ingmara Bergmana oraz przede wszystkim samą osobą Augusta Strindberga, jego życiorysem i twórczością, tu bezpośrednio SPOWIEDZIĄ SZALEŃCA. Może są jeszcze inne asocjacje. Bo jest to monodram performatywny czerpiący z różnych źródeł łączących się z tematem, angażujący widza, wciągający go w akcję, nawiązujący z nim bezpośredni kontakt, korzystający z wielu środków ekspresji/wystawa collage, projekcje wideo, Conchita Wurst w sukni ślubnej, oznakowane ciało bandażowane, wyświetlany wiersz w scenie końcowej/. Wszystko po to, by wiarygodnie uzasadnić, uargumentować, zilustrować problem i w tym wypadku osadzić go współcześnie. Bo my naprawdę nie poznajemy Augusta Strindberga, który miota się jak szaleniec, nie potrafiący sobie poradzić z samym sobą. Jego przykład jest historycznym, literackim, biograficznym odniesieniem, mówiącym, że kłopoty z własną tożsamością, seksualnością, psychiką to stary, przerabiany nie raz problem. Nihil novi. Dziś, w nowym, współczesnym anturażu, w nowej formie też istnieje. Wpojony mężczyznom przez matki, niańki, opiekunki rygor posłuszeństwa, podporządkowania w procesie wychowywania chłopców bez ojcowskiego wzorca, przykładu, kontaktu, utrwalony przez religię, bo wpajany od dzieciństwa wczesnego kult Matki Boskiej,wzmocniony przez silne, niezależne, również finansowo partnerki, kobiety wpływ, oddziaływanie łamie im męskie kręgosłupy, kastruje wolę zachowań zdecydowanych, dominujących, męskich.  Niemożność zaspokojenia popędu, stawiania na swoim, zdobywania i utrzymania przy sobie ukochanej osoby budzi frustrację, doprowadzić może do szaleństwa. A pozostawieni samym sobie mężczyźni/przynajmniej ten sceniczny/, są słabi, żałośni, nie radzą sobie z życiem i sobą. I cierpią. I tęsknią za sobą, jakimi nigdy nie będą mogli być. Pocieszając się Słodką chwilką rozmąconą w termosie. Rozpamiętując stracony czas. Błędy. Płacząc nad sobą. No, baby.Baby.

Obserwujemy portret mężczyzny, który jest uwięziony w niemożności narzucenia światu swojej woli, decydowania o sobie samym, zamknięty w wiecznym dziecięcym uzależnieniu od kobiet, które go zdeterminowały wychowaniem, podporządkowały sobie, zniewieściły. Mężczyznę, którym targają silne namiętności, głębokie uczucia do kobiet ale jest od nich zależny, a nawet w szczególny sposób  przez nie niewidocznie dla oka ubezwłasnowolniony. Nie może przebić się przez kokon utkany przez kobiety, nie stanowi o swoim życiu. Ponosi klęski, poddaje się, wycofuje. W odwecie buntu jest agresywny, obsceniczny.  I cierpi katusze ciągłego niespełnienia, upokorzenia, konieczności zrezygnowania ze swojej pozycji dominującego samca, narzucanego rolą społeczną. Bo co z niego za mężczyzna, który nie potrafi narzucić swojej woli, zawsze posłusznie, nawet mimo buntu robi to, co się od niego żąda, czuje się niepewnie, działa nieskutecznie. Kobiety robią z nim, co chcą. Owijają wokół palca, wykorzystują i porzucają. Nawet wtedy, gdy sam odchodzi, jest nieszczęśliwy. Biadoli, rozczula się nad sobą, rozpamiętuje, tęskni, rozmiękcza siebie dalej i głębiej. I jeszcze bardziej cierpi a ból go osłabia. Uwięziony we własnej porażce, słabości nie rozumie, co się z nim dzieje. Nie może się z tej sytuacji, ukształtowanego przez kobiety charakteru wyzwolić, zmienić. Natura męska domaga się swego, natura żeńska w nim zaszczepiona, go ogranicza. Stąd dramat szaleństwa, w które popada. Nie można wrócić do punktu wyjścia, do stanu embrionalnego, by dać sobie szansę zaczynania wszystkiego od początku. Może  tylko nieustannie, bezskutecznie starać się zrozumieć. Może tylko rozpamiętywać swoją sytuację, pielęgnować i pogłębiać ból, coraz bardziej osłabiając się. Może wspominać, roztrząsać, analizować a i tak nic to nie zmieni.  

Akcja tego monodramu jest dynamiczna, podzielona na dwie części. Aktor na początku jest niepewny, zagubiony, zawstydzony. W tremie. Gra mężczyznę porzuconego, odrzuconego, pogardzonego. Ubrany w suknię ślubną miota się w górę, w dół schodów, samotnie. Od razu próbuje z nami nawiązać kontakt. Pyta, sugeruje, podpowiada, zdradza tropy interpretacyjne. I już przy nas dokonuje próby gwałtownej zmiany. Zdziera z siebie suknię, piękną, strojną, ślubną, czystą i olewa ją moczem w męskim geście antycypacyjnym.

Zaznacza czarnym flamastrem obszary na swym ciele i je numeruje, by następnie prosić zgromadzonych o podanie cyfry. Wybrane zupełnie przypadkowo miejsce/ręka, szyja, boczek/ zawsze jest kojarzone przez mężczyznę ze wspomnieniem czułego, miłosnego gestu, sytuacji z ukochaną. Po wyznaniu bandażuje to miejsce, jakby opatrywał gorejącą fizycznym bólem ranę. Wygląda żałośnie. Pokiereszowany przez upokorzenie i niespełnienie. Kochający- nie tak, nie dość, nie w oczekiwany, upragniony sposób- obiekt swojej miłości. Nie potrafiący rozbudzić w ukochanej uczucia, które przywiązałoby ją do niego. Wybranki go nie kochają. I okazują to. Gardzą nim i go wykorzystują. Wtedy jest zły, rozczarowany, tracił nadzieję. Przeżywa dramat. Poniósł porażkę. To bardzo cielesny wymiar cierpienia. Ilustracyjny. Jakby nie było można słowami dostatecznie właściwie, wystarczająco mocno je opisać.

I kładzie się na podłodze w przejściu między jedną sceną a drugą. Widzowie, by wkroczyć w drugi obszar jego tracenia świadomości, wkraczania w szaleństwo, muszą przejść nad nim. Nie ma innej drogi. Nie ma innego sposobu. I zachęcani do obejrzenia wystawy, chętnie z tego korzystają.  Czeka na nich ekshibicjonistyczna spowiedź, intymna relacja, skarga,  która nie przyniesie ulgi, nie da spokoju. Może zmniejszy nieco napięcie. Ukoi nieco ból.

Jesteśmy w rewirze współczesności. Wszystkie działania i gesty, rekwizyty i oczywiście tekst są poszerzającymi pole rozumienia linkami, do których można sięgać, by poczuć możliwie szeroko, wyczerpująco stan samotnego, bezwolnego, bezsilnego mężczyzny doprowadzonego do szaleństwa. Rozpiętego pomiędzy pragnieniem miłości a niemożnością jej zaspokojenia.  Który stara się, byśmy włożyli palec do jego rany.

Monodram doskonale to pokazuje. Zmusza, by przejrzeć się w zwierciadle prawdy bohatera. Pozwala poczuć ją, oburzyć się na nią, zbulwersować poprzez prowokację performansu, który angażuje, wymaga, żąda. Nie pozostawia obojętnym. Polaryzuje. Bywa niezrozumiały, nieoczywisty. Czasem wydaje się, że rozbija, rozwleka dramaturgię wypowiedzi. Jednak nie tym razem. Ten martwi i boli. Bo świat zniewieściały to kiepski krajobraz dla przyszłości.



SPOWIEDŹ SZALEŃCA według Augusta Strindberga
Reżyseria:Łukasz Zalewski
występuje: Przemysław Chojęta

Teatr Polski w Poznaniu
 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz