Z Warszawy odpłynął szerokim frontem wszelki eksperyment, awangarda, sztuka poszukująca, zaangażowana. Mocno wysforowana do przodu z konceptem, treścią i formą. Wszystko co nowe, odjazdowe, kontrowersyjne pojawia się w stolicy tylko okazjonalnie, na zaproszenie, na jeden lub dwa wieczory. Wszystkie sztuki noszące znamiona łamania konwencji i przyzwyczajeń , zakotwiczone wydawać by się mogło w repertuarze teatrów, grane są bardzo rzadko lub w ogóle. Odchodzą w zapomnienie w niesławie stygmatu dyskwalifikacji krytyków jako dzieła bezwartościowe i niezrozumiałe, nudne i opresyjne w stosunku do widza bądź rujnujące finanse teatrów. Wszystkie działa są wytaczane na linie frontu aby tylko pozbyć się zarazy teatru eksperymentalnego, często trudnego w odbiorze i interpretacji czy w ogóle zrozumienia. Boleśnie to widzowie odczuli podczas ostatnich Warszawskich Spotkań Teatralnych. Miasto snu Lupy grane jest sporadycznie w TR Warszawa , Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy nie gra już Persony. Marilyn, Persony. Ciało Simone czy Strzępki i Demirskiego W imię Jakuba S. Spektakle reżyserowane przez Miskiewicza i jego protegowanych przeminęły z wiatrem historii zmiany dyrektorskiej i organizacyjnej teatru. Marcin Liber reżyseruje tylko w Teatrze Studio Koniec to nie my. Krzysztofa Garbaczewskiego Niebo kamienne zamiast gwiazd , Życie seksualne dzikich czy będą jeszcze grane? Czy ktoś to wie? Warlikowski z Jarzyną to już klasycy więc wszystkie ich produkcje , choć rzeczywiście interesujące, nowoczesne, ważne, nie stanowią już awangardy teatralnej. Pozycje teatralne, które noszą znamiona absolutnej nowości, świeżego spojrzenia na sztukę, to pojedyncze pozycje, np. Katastronauci w reżyserii Igi Gańczarczyk w Nowym Teatrze/ do tej pory zaledwie kilka prezentacji/. Do Krakowa trzeba jechać, by w jednym Narodowym Teatrze Starym móc zobaczyć forpocztę teatru polskiego, bez względu na to, jakie by nie było przyjęcie spektakli przez widzów, ich ocenę przez krytyków, akceptacje różnej maści i orientacji polityków. Tu można obejrzeć, poznać gorące, pulsujące bieżączką StrzępkoDemirskie kompulsywne, ideologiczne słowotoki, patchworki Passiniego, ewentualnie przetrwać seanse kosmicznych interpretacji Garbaczewskiego majaków komunikowania się z publicznością , wytrzymać popowe zajawki Klaty, posmakować starego, wytrawnego Wyspiańskiego w ekspozycji teatralnej Twarkowskiego. Dech zapiera. Oczywiście od możliwości. Bo co do jakości, nikt w Polsce tego ocenić sensownie nie potrafi. Ekwilibrystyczne pomysły interpretacyjne, emocjonalne, nawet para naukowego lata świetlne profesjonalizmu mijają się ze sobą. Każdy wie, bo wie, bo widzi swoje przez swoje.Tu można uczestniczyć w proteście publiczności, która się nie boi, która się potrafi zorganizować, przygotować do buntu, bo pamięta, że można a nawet i trzeba.Widzom zależy. Na siłę próbują nawiązać kontakt z artystami. A ponieważ emocje są wielkie , to i spięcia również do spokojnych nie należą. Krakusy to nie raptusy. Nie przerywali Klacie kierowania teatrem przez pół roku. Chodzili na spektakle, dawali szansę, próbowali zrozumieć, przeczekać. A gdy w ich mniemaniu nie dało już zdzierżyć lawinowych zmian w ich teatrze, podjęli w końcu dramatyczną, bo gwałtowna, agresywna interwencję. Awangarda teatru pokazała im wyjście ewakuacyjne. Jak Lenin z wyciągnięta ręką , wyprostowanym palcem kierunek rewolucji. Bo eksperyment, przeprofilowanie repertuarowe narodowego, wzmocnione mocną akceptacją i niewzruszonym poparciem władzy, ministra Bogdana Zdrojewskiego , w Starym Teatrze pozostał. Mimo, że Nie-Boska Komedia w reżyserii Oliviera Frljicia nie miała premiery. A to porażka, a to blaga. Nowe nie poradziło sobie ze starym ale jarym. Pomysłowość się wyczerpała. Pozostało demonstracyjne, medialne samospalenie ze wstydu na stosie własnej bezsiły argumentów. A właściwie braku gotowości do wystawienia dzieła. Do Krakowa przeniosła się główna dyskusja o kształcie, poziomie, wartościach, jakimi cechować winien się teatr polski, też ten narodowy. Tu toczy się bój o priorytety, wartości, prawo do eksperymentu w teatrze, o zdefiniowanie, kto powinien czy może zostać dyrektorem teatru narodowego. To w Krakowie Międzynarodowy Festiwal Teatralny Boska Komedia prezentuje najciekawsze, najwartościowsze, najnowsze polskie spektakle teatralne,wyprodukowane w całej Polsce, które podejmują ważne tematy, zagadnienia, problemy współczesnego świata. Oceniane i nagradzane przez międzynarodowe jury osiągają rangę najwyższej ważności. Do Krakowa, Wrocławia, Bydgoszczy, poza Warszawę jeździ się dziś w poszukiwaniu ambitnego i poszukującego teatru. Warszawa na własne życzenia straciła miejsce, gdzie można było obejrzeć spektakle artystycznie i formalnie o nowej estetyce i smaku. Jeśli nawet nie do zaakceptowania, nie do zrozumienia, nie do jednorazowego oglądu, trudnego, wymagającego spektaklu, to dawała szansę na posmakowanie nowego komunikatu scenicznego. Warszawa to pikujący w dół artystyczno- estetyczny repertuar. Zadowolony z siebie, pyszny i próżny. Lekkostrawny i od razu do zapomnienia. Nie zostawiający osadu zdumienia, szoku , wstrząsu/ Nietoperz w reżyserii Kornela Mundruczo w TR Warszawa wiosny jeszcze nie czyni tylko potwierdza wyjątek w regule nudy i świętego spokoju/. Warszawa wybrała komercję, teatr bezpiecznego, nudnego środka. Eksperymentuje tylko z tym, ile jeszcze zaoszczędzić na obsadzie, scenografii. Kombinuje, jak uzasadniać swoją mizerię artystyczna i estetyczną. Koncentruje się na medialnej sprzedaży produktu dla klienta. Skupia się na marketingowej obróbce, opakowaniu i presji uzasadniania przez samą siebie. Taka jest sprytna i zaradna. Przed spektaklami zalewa nas fala samozadowolenia i promocji. Na premierach, zamkniętych/np. Teatr Studio/, z publicznością wyłącznie zaproszoną, przygotowuje się grunt, atmosferę, przekaz, który będzie opowiadał o wydarzeniu celebrity z mocą politycznego, artystycznego namaszczenia. Warszawa wypracowuje awangardowe, eksperymentalne sprzedaże produktów teatralnych. To jej główny awangardowy target. Stolica teatralnej Polski przeniosła się do Krakowa. Eksperymentująca, poszukująca, ryzykująca, nowa. Kontrowersyjna, mocno krytykowana. Przez krytyków. Przez widzów. Powoduje to ostre starcia. Ale tak hartuje się stal. Tak rodzi się nowe w bólu, wrzasku, zamieszaniu. Tak sprawdza się nowe w starej rzeczywistości. Wypracowuje sobie miejsce, przeciera szlaki. Bez opcji sprawdzam pozostanie nam grać do odgrzewanych tematów, które dawno straciły świeżość i smak. Bez ryzyka, bez konfrontacji, bez dyskusji się nie obejdzie. Do Krakowa. Do Krakowa więc na nowy repertuar proponowany przez Stary Teatr. By obejrzeć Do Damaszku. Też. By przekonać się osobiście, co tam Panie nowego w teatrze? I co to jest warte. Krytycy albo nabijają się, opisując treść tego, co w spektaklu zobaczą lub relacjonują zachowanie publiczności /klaszczą , nie klaszczą, jak długo, wychodzą, nie wychodzą, co krzyczą np.:hańba/. Dziś widz może polegać tylko na sobie. Artysta również. Każdy oddzielnie działa, błądzi, ryzykuje. Porozumienia brak. Górale mówią: jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz. Drogi widzu, jak nie obejrzysz sam, jak sam nie zderzysz się z teatrem, to nie będziesz wiedział. Nie ma wyjścia. Do teatru. Do Krakowa. Do Damaszku. |
czwartek, 26 grudnia 2013
DO DAMASZKU? NIE, DO KRAKOWA
czwartek, 19 grudnia 2013
TADEUSZA SŁOBODZIANKA TEATR DRAMATYCZNY m.st. Warszawy bez imienia
Jerzy Szaniawski w jedni dramatycznej zawarł "DWA TEATRY".
Dziś jesteśmy wydajniejsi. Potrafimy zjednoczyć w jednym tworze organizacyjnym trzy teatry, w trzech różnych lokalizacjach. Polak potrafi! W listopadzie 2012 roku Rada Warszawy uchwaliła połączenie Teatru Przewodnik, Teatru na Woli im. Tadeusza Łomnickiego i Teatru Dramatycznego im. Gustawa Holoubka w jedną instytucję nadając jej nazwę Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy/ bez imienia/z jednym dyrektorem Tadeuszem Słobodziankiem. Tym sposobem od 1 stycznia 2013 roku jeden teatr publiczny, repertuarowy skupia byłe 3 teatry,tj. 4 sceny, w tym Scenę im. Tadeusza Łomnickiego na Kasprzaka i Scenę im.Gustawa Holoubka w PKiN . Ta urzędnicza konsolidacja przeradzająca się w korporację teatralną Tadeusza Słobodzianka i w związku z nią pozbawienie Teatru na Woli imienia Tadeusza Łomnickiego , a Teatru Dramatycznego imienia Gustawa Holoubka nikogo właściwie nie interesuje. Poza rodziną Gustawa Holoubka i tych, którzy zdecydowali się podpisać pod petycją informującą o zmianach wprowadzonych przez władze Warszawy na stronie internetowej petycje.pl/kilkaset osób/ i na Facebooku Jana Holoubka/około trzy tysiące osób/. I jeszcze poza zespołem aktorskim Teatru Dramatycznego im. Gustawa Holoubka, którzy napisali list otwarty z 26.06.2013 r. oraz senator Barbarą Borys -Damięcką, która ostatnio wysłała list w tej sprawie do prezydent Warszawy, Hanny Gronkiewicz-Waltz /wiadomość z ostatniej chwili: radni przeproszą Magdalenę Zawadzką! Nic ponad to!/.
W obliczu poczynań decydentów co do Demokratycznego, tj.; braku informacji publicznej, kłamstwa związanego z pozbawieniem teatru imienia /nie poinformowano Magdaleny Zawadzkiej o odebraniu teatrowi imienia jej męża, Gustawa Holoubka, powoływanie się Rady Miasta na konsultacje i wyrażenie przez nią zgody na zmianę/, nie widać dobrych a może tylko uczciwych intencji w działaniu władz miasta, dyrekcji teatru, ich służb. Zależeć powinno wszystkim li tylko na uczciwym, otwartym przeprowadzaniu zmian, podawaniu prawdziwych informacji do obiegu publicznego.
Intrygi, przemilczenia, kłamstwa, zaskakiwanie decyzyjne, zakamuflowana nazwa teatru w stopce strony internetowej Dramatycznego/na samym dole, w ciemnym tle, mała czcionka sugeruje wstyd?, co jeszcze? chwyt?, ma nie pobudzać myślenia?, a może kojarzenia, co jest grane?/to brak elementarnej rzetelności, profesjonalnego zarządzania, stosowania przejrzystych zasad informowania . Niekulturalne i niedemokratyczne, bo poza świadomością opinii publicznej majsterkowanie manipulowaną informacją. Choć wiemy, że pod względem formalnym wszystko jest w porządku. Wszystko, oprócz trybu powoływania obecnego dyrektora Słobodzianka na stanowisko dyrektora teatru, przeprowadzono zgodnie z prawem. Prawem ustawowym ale nie moralnym w nas.
To są same głupoty, drobiazgi. Ale jak można być dobrej myśli? Jak można optymistycznie patrzeć w przyszłość kultury i wychowania w kulturze, jeśli cały czas jesteśmy szkoleni, nie, jesteśmy tresowani w metodach podjazdowej partyzantki faktów dokonanych. Z nadzieją , że a nuż się uda. Zakładaniem, że może jednak nie zauważą, ci głupi , zastraszeni, otumanieni, zmanipulowani widzowie. Nie będą mieli czasu, odwagi, uporu. A tak w ogóle pewnie nie wiedzą, bo i skąd, że to dla ich dobra.
Ciągle słyszymy z teatru: chcemy tylko spokoju, zaufania, musimy pracować. Dajcie nam czas, pieniądze, wolną rękę. A my wam pokarzemy! Nie tylko na scenie. Pomożecie? I pada milcząca odpowiedź:Pomożemy, bo nic nie zrobimy.W efekcie dysydenci mają wolną rękę, czas i pieniądze. Kują żelazo, póki gorące. W spokoju i ciszy medialnej. I nie wiedzieć kiedy stanie się jasne, że jedynym, najwłaściwszym, oczywistym kandydatem do imienia zjednoczonego teatru korporacyjnego jest najbardziej zasłużony dla dramatu polskiego, kultury polskiej, najbardziej związany z tworem instytucjonalnym Teatru Dramatycznego m.st. Warszawy, Tadeusz Słobodzianek. Pieśń przyszłości ale już dziś komponowana. Pomysł na dziś absurdalny, szalony, nieuprawniony a jednak pojawił się już w internecie. Ale zobaczycie jeszcze, jakie to będzie dla wszystkich oczywiste, oczekiwane. Jaki to będzie honor i zaszczyt. I będziemy pozytywnie zaskoczeni i oczywiście szczęśliwi. Bo przecież to, co się teraz dzieje wokół konsolidacji Dramatycznego to dopiero początek. Jeśli uda się ten eksperyment zarządczy, będzie można posunąć się dalej. Nastąpią nowe konsolidacje teatrów. Kolejne kilka pozycji księgowych przekształconych zostanie w jedną instytucję pod zarządem jednego dyrektora. Tym sposobem będzie można ograniczyć ilość teatrów, zatrudnienie, będzie można ciąć koszty. Słobodzianek okaże się być może nie tylko wybitnym dramatopisarzem, dyrektorem ale i inicjatorem nowego, wspaniałego życia teatralnego. Najpierw dla Warszawy, potem dla całej Polski. Falą restrukturyzacji popłynie sprawdzony, przetestowany system. Tym sposobem, będzie można konsolidować teatry narodowe; ten w Warszawie z tym w Krakowie. Teatr w Bydgoszczy z Powszechnym lub Ateneum. Kombinacji jest mnóstwo. Pod jedną dyrekcją ten sam program, profil, cel. Ciach, ciach, cięcia. Kłopotom wszelkim jasno i dobitnie w ciszy medialnej powie się: Nie!, Precz z ograniczeniami! Odległość nie ma znaczenia, ważny jest dyrektor jednoczący swą osobą teatry , przekształcający je w instytucje, jednostki. Nie znamy jeszcze siły tej słobodziankowej inicjatywy. Ona ma potencjał ekonomiczny, polityczny, organizacyjny. Ona ma przyszłość! Dla dobra nas wszystkich! Totalna redukcja , profilowanie teatrów, widowni. Produkcja i sprzedaż. Zysk. Statystyka. Sukces sztuki zarządzania. Ale to proste! Jak konstrukcja cepa. Cep dla cepów. Cep na cepów. Bo projekt pilotażowy jest w fazie realizacji i wszystko jest na dobrej drodze prowadzącej do sukcesu.
Widzowie będą patrzeć ale nic nie zobaczą. Będą słuchać, ale inną informację będzie wysyłać dysydent , inna będzie do celu docierała. Władza będzie jedno mówiła, pisała, co innego nam jej pijar na złotej tacy poda. Kota w worku? Ależ nie! Tylko pięknie święte prawdy będą opakowane, zawoalowane. I zgodne z prawem, demokracją, i interesem. A my, klienci teatralni, mamy poczucie humoru, należny dystans, zaufanie do władzy, co wie lepiej, a nawet najlepiej. Nie martwimy się i zgadzamy się. Popieramy milcząco. Bo przecież dopiero wyborczy to nasz prawdziwy głos. A w międzyczasie gra muzyka, spoko. Dramatyczny dramat gra, spoko. To tylko symulacja, testowanie projektu na nas, spoko. Chocholi taniec trwa.
Aha, zapomniałam jeszcze o Cafe Kulturalna, ale to kwestia czasu, work in progress. Dysydenci pod presją publiki przyczaili się i czekają na odpowiedni moment, właściwy argument. Plama do wytarcia, wytrawienia, usunięcia czeka . Ale czy przypadkiem ze Studio Dramatyczny dramatycznie nad tym nie pracował i nadal nie pracuje? Chodzi przecież o wspólną kulturalną cafe przestrzeń. Dla naszego klienta od dysydenta.
Obserwujcie, jak władza zaczęła tańczyć wokół Ósemek w Poznaniu. Medialny trans już trwa. Wszystko pójdzie zgodnie z prawem i dla dobra wszystkich: teatru i jego klientów. Mimo protestów, listów, petycji i całej reszty demonstracji bezsiły świata kultury/radni już obcięli budżet teatru o 300 tysięcy, zgodnie z prawem/.
Ale to wszystko moje spekulacje, kłamstwa, bo przecież Magdalena Zawadzka wiedziała o wszystkim, wyraziła zgodę na zmiany. A Rada Miasta informowała o wszystkim wszystkich, nie połączyła trzech teatrów w jedną hybrydę, bo przecież nie było pomysłu Tadeusza Słobodzianka. Dramatyczny gra świetne sztuki. Świetne. Naprawdę. Te najwybitniejsze z poprzednich sezonów straszą z repertuaru i rujnują nadal teatr. A my, widzowie, jesteśmy niegrzecznymi, awanturującymi się klientami. I się cieszymy. W standing ovation zaklaskujemy swoje wątpliwości, uśmiechem Jokera zasłaniamy niesmak zdziwienia. I marzenia o przejrzystości procedur, otwartości na konsultacje, oczekiwanie na prawdziwe, rzetelne informacje. Zachłystujemy się Dramatycznego sukcesem, krzycząc : brawo!, brawo! I tak karawana jedzie dalej. Ku świetlanej przyszłości. Wykuwamy wespół zespół z władzą nowe imię dla Dramatycznego na starej tablicy z imieniem charyzmatycznego, wspaniałego artysty i człowieka, Gustawa Holoubka.
Brakuje nam klasy, Polacy. Godności. Kultury. Co nam po obcowaniu ze sztuką, nawet tą najwyższą. Chyba to były zawsze perły przed wieprze. Przed wieprze pochrząkujące, milczące. Nie ma tej siły fatalnej, co nas w anioły przerobi. Nie ma. Wszystko na próżno. Łomnicki, Holoubek, inni. I co? Nic nas to nie obchodzi. A nawet się podobuje, nam, publice z eu. Oklaski. Owacje. Standing ovation. I pomroczność jasna co do słów wypowiedzianych przez Gustawa Holoubka w "WYZWOLENIU" Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Macieja Prusa. Pamiętacie? Nie? A to żal. A to wstyd.
Instytucja i sztuka, "Ty i ja --- teatry to są dwa. Ty i ja!" /"TEATRY DWA" Edward Stachura/.
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/175314.html
http://film.onet.pl/wiadomosci/magdalena-zawadzka-ta-decyzja-jest-bezprecedensowa-i-skandaliczna/b7msn http://culture.pl/pl/tworca/tadeusz-slobodzianek http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/174603.html
http://www.teatrdramatyczny.pl/
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/173685.html?josso_assertion_id=7C141B4B9A8E8BD6
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/173884.html
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/174451.html
https://www.facebook.com/photo.php?fbid=221598318022425&set=a.221596421355948.1073741827.219455198236737&type=1&theater
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/174648.html?fb_action_ids=4984596792822&fb_action_types=og.recommends&fb_source=other_multiline&action_object_map=%5B476254762486955%5D&action_type_map=%5B%22og.recommends%22%5D&action_ref_map=%5B%5D
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/174654.html
http://www.youtube.com/watch?v=kdDaMRMC8Wg
http://www.youtube.com/watch?v=51MSGkq76Eo
http://www.e-teatr.pl/pl/artykuly/174883.html?josso_assertion_id=E8D1E06630547B3F
http://wyborcza.pl/1,75475,14387982,Teatr_Dramatyczny_Slobodzianka__cztery_sceny__mizerne.html
sobota, 14 grudnia 2013
ILUZJE WYRYPAJEWA Z KRAKOWA W IMCE 17,18 grudnia 2013 roku
Pedro Calderon de la Barca napisał ŻYCIE JEST SNEM, Iwan Wyrypajew ILUZJE. Pierwszy tekst to filozoficzny dramat o odwiecznych złudzeniach człowieka i iluzoryczności ludzkiej egzystencji , drugi też ale w wymiarze kameralnego, indywidualnego, intymnego doświadczania życia w jego złożoności. U Wyrypajewa iluzją jest to, co dzieje się pomiędzy bohaterami dramatu w ich własnej jaźni. Uświadamiają nam to ich relacje, wyznania, monologi wewnętrzne, personifikacje słowne zmiksowanych pragnień, uczuć, przeczuć, fantazji, kłamstw. Wariacje, projekcje na temat przyjaźni, miłości osób, które znają się całe życie i są ze sobą w bardzo bliskich związkach. Dwie pary /Danny i Sandra, Albert i Margaret/, cztery długie żywoty i relacje ludzi, którzy patrząc z perspektywy spełnionego życia dokonują spowiedzi, wyznają tajemnice swoich uczuć, pragnień, marzeń. Co jest prawdą, co zmyśleniem, co ułudą starego człowieka? Co realnie zaistniało, spełniło się a co jest konfabulacją, projekcją? Wszystko jest splątane, nieoczywiste a nawet zaskakujące. Każdy opowiada swoją historię jak najprawdziwszą prawdę.
A my, słuchacze, nie do końca wierzymy. Zachowujemy do nich dystans, zwłaszcza, że jest podkreślany przez bohterów, którzy mówią wprost, bezpośrednio, bez emocji, bez wchodzenia w role. Sucha, rzeczowa relacja, uprawdopodobniona tylko sugestią, ze przecież starzy ludzie w obliczu śmierci nie mogą kłamać, nie mają motywacji, by ranić najbliższych, bałamucić, uwodzić, bo niby po co? Ale nie dajmy się zwieść pozorom prawdopodobieństwa spowiedzi staruszków a nam narzucającej się myśli, że oto człowiek, gdy wszystko ma za sobą , to pozostaje mu do wyznania prawda, całą prawda i tylko prawda. Meandry pamięci, wiemy przecież o tym, zawodnej, najskrytsze uczucia, symulacje wyobraźni przez lata nabierające postaci zaistniałych realnie, ukryte pragnienia, tajemnice emocjonalnych wzlotów pragnień budują wyznania bohaterów.
To nie prawda realna, faktami zdefiniowana się ujawnia a prawda o człowieku w całym jego całokształcie imaginacyjnych kombinacji. Prawda realu z prawdą iluzji sugeruje, że życie jest snem. Snem człowieka o idealnym , szczęśliwym tego życia przebiegu, spełnieniu. Czego nie ma , dopowiada sobie, uzupełnia. Bo to ostatecznie człowiek w swej nieoczywistej złożoności się liczy. To, w co on sam wierzy. Nic dziwnego, że każdy ma własne wyobrażenie tego, czego doświadcza w splątaniu z tym, czego chciałby doświadczyć. Real romansuje z pragnieniem, wyobraźnią, projekcją, zwidem, kłamstwem. Do końca, nawet w obliczu śmierci. Bo co ona zmieni?
Teatr podpowiada. Śnij. Życie jest snem. Nie ma nic pewnego, stałego, na zawsze. Ale śnimy o tym. Miłość jest niedoskonała, zmienna, przejściowa, zaskakująca, jak kameleon się mieni. Ale my śnimy o szczęśliwej, niezmiennej, wiecznej miłości. Spełnienie, zaspokojenie w życiu to ułuda. Ale śnimy , że je osiągamy. Spokój, równowaga, prawda to marzenie. Ale ciągle o tym śnimy. I tylko w postaci snu możemy o prawdzie opowiedzieć, tylko we śnie ją poczuć, metaforycznie poznać. Cała reszta to konfabulacja, wariacja na temat niepewnych ale wiadomych prawdopodobieństw. Im bliżej się do nich zbliżamy, tym mniej wiemy na pewno. Śnijmy więc. Życie jest snem. A reszta milczeniem.
Teatr podpowiada.
Każdy musi sprawdzić to sam. Rozstrzygnąć sam. Sam. To jest pewne. Jesteśmy sami i w ostatecznym rozliczeniu najważniejsi. Bez względu na to, co świat na to. Wracamy więc do siebie. Do źródła wszystkiego. Co widzimy poprzez sztukę? A co chcemy zobaczyć? Zmiksujmy to. Rozszerzmy o interpretacje, wariacje na temat. Jakie to ma znaczenie? Dla nich, dla innych żadne. Jest po wszystkim. A dla nas? Wszystko przed nami. Wszystko to dla nas.
"Dwa małżeństwa jak z amerykańskiej opery mydlanej, Danny i Sandra, Albert i Margaret wiodą szczęśliwe życie aż do osiemdziesiątki. A kiedy przychodzi czas na przedśmiertne rozliczenie, okazuje się, że tworzyli czechowowski łańcuch źle ulokowanych uczuć. Danny wyznaje swej żonie, że kochał tylko ją, jednak z relacji innych dowiemy się, że każdego dnia marzył o Margaret, partnerce swego przyjaciela Alberta. Kiedy wybija ostatnia godzina Sandry, ta wyjawia Albertowi, że to jego, a nie Danny'ego kochała całe życie. Albert oczywiście dotąd żywił uczucie tylko do swej żony Margaret, ale teraz wydaje mu się, że to było złudzenie, bo "naprawdę" kochał tylko Sandrę, nie wiedząc o tym. Na koniec Margaret okłamuje Alberta i Sandrę, że byli z Dannym spełnionymi kochankami." Tak Łukasz Drewniak, krytyk, zdradza nam, co i jak jest w sztuce. Ale jak było naprawdę?
środa, 11 grudnia 2013
DWOJE BIEDNYCH RUMUNÓW MÓWIĄCYCH PO POLSKU
"Jest to najbardziej ponura rzecz jaką napisałam i chyba najpoważniejsza, niezależnie od tego, że jest całkiem śmieszna" - mówiła Masłowska. - "Jest o dwojgu młodych ludzi, którzy wpychają się kierowcom do samochodów, twierdząc że są bardzo biednymi Rumunami mówiącymi po polsku. Pierwsza część tekstu to ich amok i maligna, druga to nagłe przebudzenie gdzieś w środku Polski, nagła samotność, obcość i rozpoczynająca się między nimi psychiczna walka na śmierć i życie." ("Didaskalia" 2006, nr 72)
Agnieszka Glińska, reżyserka spektaklu Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku w Teatrze Studio, w wywiadzie radiowym powiedziała, że nie oglądała inscenizacji o tym samym tytule zrealizowanej kilka lat temu w TR Warszawa w reżyserii Przemysława Wojcieszka/2006/."Po tym jak przeczytałam dramat Masłowskiej nie chciałam go oglądać, żeby nie zazdrościć, że ktoś już to zrobił - opowiadała". Może to i prawda. Choć widziałam panią Agnieszkę na spektaklu Wujaszek Wania w reżyserii Rimasa Tuminasa Teatru im. J. Wachtangowa z Moskwy /maj 2010 r., Teatr Studio/ a przecież można powiedzieć, że reżyserka specjalizuje się w interpretacjach inscenizacyjnych Antoniego Czechowa. Może oglądała ten spektakl z zamkniętymi oczyma. A może wie, że nigdy tego dramatu nie będzie reżyserować. Mam nadzieję, że nie dojdzie do tego, i tak, jak już niedługo obejrzymy w jej reżyserii Wiśniowy sad, tak i Wujaszka Wani, prędzej czy później, się doczekamy. To by było nawet interesujące, wszystkie sztuki Czechowa tego samego reżysera zrealizowane w Studio. Mnie jednak ten wybiórczy ogląd Agnieszki Glińskiej nie interesuje. Wiem, że moje zderzenie ze sztuką Doroty Masłowskiej w TR Warszawa miał istotny wpływ na jej odbiór w Teatrze Studio. Ogląd innych inscenizacji też wniósł wiele w moją recepcję jej dramatów. Oczywiście inny jest mój punt widzenia. Inne mam cele i potrzeby. Doświadczenie.
To, co wydaje się pewne, to doskonałe , cechujące się tragizmem , skrótem myślowym, dowcipem i wieloznacznością, nie tracące na aktualności teksty Doroty Masłowskiej, operujące językiem giętkim, kreującym sytuacje, postaci, rzeczywistość i komentarz do niej.To ten ich atut, walor przynosi wymierny efekt artystyczny, bo teksty przedstawiają świat wykrzywiony, spotworniały, oszalały, rozległy, pełny, rozpoznawalny i charakterystyczny dla tej pisarki. Potwierdza to spektakl będący adaptacją książki o tym samym tytule, Paw królowej , w reżyserii Pawła Świątka z Narodowego Teatru Starego w Krakowie/2013/ czy najlepsza, moim zdaniem, z tych, które widziałam, inscenizacja sztuki Między nami dobrze jest w reżyserii Grzegorza Jarzyny z TR Warszawa /2009/.
To, co wydaje się pewne, to doskonałe , cechujące się tragizmem , skrótem myślowym, dowcipem i wieloznacznością, nie tracące na aktualności teksty Doroty Masłowskiej, operujące językiem giętkim, kreującym sytuacje, postaci, rzeczywistość i komentarz do niej.To ten ich atut, walor przynosi wymierny efekt artystyczny, bo teksty przedstawiają świat wykrzywiony, spotworniały, oszalały, rozległy, pełny, rozpoznawalny i charakterystyczny dla tej pisarki. Potwierdza to spektakl będący adaptacją książki o tym samym tytule, Paw królowej , w reżyserii Pawła Świątka z Narodowego Teatru Starego w Krakowie/2013/ czy najlepsza, moim zdaniem, z tych, które widziałam, inscenizacja sztuki Między nami dobrze jest w reżyserii Grzegorza Jarzyny z TR Warszawa /2009/.
To tekst -dynamiczny, rytmiczny , energetyczny- organizuje rzeczywistość sceniczną. On jest bohaterem, postacią pierwszoplanową, najważniejszą, wyróżniającą. On jest znacznikiem jakości i mocy przekazu artystów. Reszta instrumentarium teatralnych środków wyrazu dostraja się do konfiguracji słów kreujących sensy. Wyznacza brzmienie, rytm, tempo. Charakteryzuje postaci, różnicuje je, naznacza cechami szczególnymi. Ilustruje przestrzeń znaczeń. W jego strukturę wpisana jest melodia, brzmienie, intonacja. Sztuki-bohaterzy i świat przedstawiony- Masłowskiej są tekstem -język, forma, styl, struktura-malowane i ten z aktorów, który mu się podda, zawłaszczy go dla siebie, wpisze we własną strukturę osobowości , talent i wyczucie, dominuje na scenie. Wygrywa. To klucz otwierający drogę do sukcesu roli bądź jej klęski.
Spróbujcie sami czytać na głos teksty Masłowskiej. Poczujecie, jak was podporządkowują sobie, jak stajecie się instrumentem muzycznym, który wygrywa melodię zaklętą w strukturze i stylu wartko płynących słów. Wybrzmiewa, przebija się nie tylko treść ale i zawarte w niej narzucające się charakterystyczne brzmienie. Te teksty to partytury sceniczne. Nie znoszące ingerencji, wtrętu ciał obcych /np.innych tekstów /.Tak są spójne, jednorodne i doskonale skomponowane. Charakterystyczne. Precyzyjne. Skrojone pod zamysł dramatopisarki. Teksty Masłowskiej potęgą są i basta. Nie można ich ignorować, modyfikować, neutralizować. Można, co pokazał Paweł Świątek, inteligentnie skracać.
Ze spektaklem w Studio nie dzieje się inaczej. To sam dramat Masłowskiej jest jego najmocniejszym atutem, głównym bohaterem inscenizacji. Jego język, styl, kompozycja. To naprawdę świetny tekst , z dużym potencjałem dramatycznym. I jak się wydaje, jak dotąd , nie w pełni wykorzystanym. Wszystko zależy od koncepcji reżysera i od dyspozycji aktorów. Ten, który wbije się w jego rytm, zaanektuje go wedle własnych możliwości i talentu, wysuwa się na plan pierwszy, jest bardziej widoczny. Dobrze, gdy zespół gra na tym samym poziomie. Jeśli nie, a reżyser nad tym nie zapanuje, powoduje to, jak w tej właśnie inscenizacji , zaburzenie jednorodności dramaturgicznej całości. Spektakl wydaje się być inkrustowany pojedynczymi wybijającymi się rolami aktorskimi. I kreacja najsilniejszej roli zapada w pamięć, a jej historia staje się pierwszoplanowa, najważniejsza. Przebija się z całej materii dramatu, unieważnia pozostałe postaci i ich wątki. Zasłania je, osłabia ich rolę i wagę dla efektu końcowego. W TR Warszawa to Roma Gąsiorowska wywalczyła uwagę dla swojego scenicznego losu, w Studio doskonała Monika Krzywkowska i Marcin Januszkiewicz. W Pawiu królowej wszyscy aktorzy/dwie dziewczyny plus dwóch chłopaków/ grają tak, jakby tworzyli w sumie jednię bohatera scenicznego. Wybrzmiewają dynamicznym, energetycznym, jednorodnym tempem, brzmieniem, śpiewnym tonem. Tekst ich niesie, prowadzi, określa, różnicuje i charakteryzuje. Uaktywnia, podporządkowuje ciało. To, ubrane w uniseksualny, sportowy kostium absolutnie podkreśla atuty tekstu, na nim skupia naszą uwagę i wzmacnia jego wymowę. Wszystkie elementy sceniczne współgrają, oddziałują na siebie i mają uzasadnienie. To powoduje, ze spektakl jest spójną, mocną, wyrazistą wypowiedzią. Tylko młodzi mogli to zagrać. Żadne tam jakie starsze wcielenia młodości. Tylko oni byli w stanie wytrzymać ten morderczy maraton tekstu artykułowanego bez wytchnienia w katorżniczym ruchu scenicznym. To było ostre granie, które uzmysławia tempo przedstawianego życia, jego szalony pęd. Super zwariowany los odjechanych, współczesnych bohaterów.
Inaczej jest w Studio. Powiecie: inny dramat, inny reżyser, inni aktorzy, inne wymogi. Ale ten sam główny bohater: język, któremu należało podporządkować wszystko, by dramat wybrzmiał jako jedna spójna opowieść, historia. A tak pozostaje nam w pamięci Monika Krzywkowska w kilku wcieleniach scenicznych, a że ma bardzo, bardzo charakterystyczny głos, świetny warsztat aktorski, otrzymaliśmy kilka historyjek zupełnie niepowiązanych ze sobą postaci. Reszta przekazu utonęła w byle jakim, bo wydaje się, że w przypadkowym byle gdzie, w byle lumpeksowych kostiumach, w byle amatorskim nieporadnym przekazie, w rytm popularnej i nieco tandetnej muzyki z przydrożnych barów. Oto teatr drogi w polskim zapyziałym, biednym, wypaczonym krajobrazie ludzkim. Zamiana płci postaci, obsadzanie tych samych aktorów w różnych rolach, zaciera dramatyzm i powagę wypowiedzi. Mamy do czynienia z konwencją, wygłupem od początku do końca. Nie wierzymy tragizmowi, powadze, która wpisana jest w tekst Masłowskiej. Nic tu nie jest do końca wiarygodnie. Wysiłki zatrzymują się na warstwie zabawowej wygłupu. Tak więc pozostaje zgrywa, przebieranki, teatrzyk lalkowy. Kabaret. Klaunada. W niej utopiona każda sensowna myśl, nie uzasadniająca, nie doprowadzająca w istocie do wpisanej w dramat tragicznej puenty. A gdy ta następuje, jesteśmy zaskoczeni. A przecież śmiech powinien nam zastygać gulą w gardle, winien dusić nas absurdem, horrorem motywacyjnych konsekwencji i decyzji lub ich braku. A tak, nie ma co się przejmować, zastanawiać, myśleć. Tekst nas tylko uwodzi a niewykorzystany potencjał dramatu nieznacznie i nieszkodliwie uwiera. Jest nieskuteczny. Szkoda. Jakby reżyserka obawiała się , że nas zrazi /do teatru?, sztuki?, własnej bezkompromisowej koncepcji?/. Może uda się następnym razem. W innym miejscu, innym czasie, w innym wykonaniu. Niech nie zwiedzie was nagroda przyznana temu spektaklowi na 8.Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych R@port w Gdyni/ za zespołową, wybitną grę aktorską; świetny, zabawny i mądry tekst oraz inscenizację Agnieszki Glińskiej, która kilkoma zabiegami reżyserskimi spowodowała, że temu dramatowi dobudował się kontekst/*. Widocznie był najlepszy spośród spektakli konkursowych. Aha, jeszcze może to, że Paweł Demirski był przewodniczącym jury, a ten właśnie spektakl, można tak powiedzieć naciągając co nieco, był w jego stylistyce inscenizacyjnej. Oczywiście nie wiem, jak dokładnie było, ale trudno mi uwierzyć w wybitność tego właśnie przedstawienia. Choć gratuluję szczerze. To sukces.
Nie zapominajmy jednak patrzeć na sztukę swoimi tylko oczami. A jeśli inne otwierają nam nowe przestrzenie rozumienia i czucia, to jednak wracajmy do tego, co w nas indywidualnie rozbudzi, poruszy w pierwszym oglądzie wrażenia.To dla mnie jest najcenniejsze. Jak widz czuje, przeczuwa, rozumie, jak czerpie ze sztuki i dlaczego właśnie w ten a nie inny sposób. Co w nim po spektaklu zostaje i jak, w jakim czasie dla niego pracuje. To spektaklu z nami, widzami, obcowanie , wzajemne oddziaływanie jest ważne. Pal sześć, co świat na to powie. Co o tym myśli. Jak to ocenia.
Ta inscenizacja utwierdziła mnie tylko w przekonaniu, że tekst Masłowskiej sam się jednak nie zagra, sam z siebie nie wejdzie w dialog z publicznością. Wymaga pomysłu inscenizacyjnego, doboru aktorów i takie ich poprowadzenie, by nie stanowili konkurencji sami dla siebie i by nie unieważniali się wzajemnie na scenie. Tekst Masłowskiej trudno zepsuć, bo broni się ostro sam, tak jest silny i znaczący, ale można osłabić jego przekaz myśli, spostrzeżeń, charakterystyk postaci, sensów sztuki a to obniża wartość artystyczną i siłę w nim zawartą. A ten właśnie dramat może nas jeszcze zaskoczyć, ale to już w innej chyba jego odsłonie. Bo to jest teatr drogi w głąb siebie i rozpoznania prawdziwego krajobrazu rzeczywistości, której pozwalają się kształtować pozbawieni samoświadomości, śmieszni bohaterowie sztuki bez udziału własnego/buntu, sprzeciwu, ambicji, wzięcia za siebie i innych odpowiedzialności/. Pozostaje humor, ale chyba czarny. Wrażenie , że wszystko jest nie takie jakim się wydaje. Wszechogarniająca beznadziejność , niszcząca wszystko i wszystkich. Małość, marność, beznadzieja. Stereotypy, genotyp narodowych przywar, ograniczonych punktów widzenia, głupoty jako dziedziczonego piętna niepełnosprawności . I tylko chichot rosnącego, uzbrajającego się w argumenty zdumienia wybrzmiewa.
A że może być inaczej dowiódł Grzegorz Jarzyna w Między nami dobrze jest, gdzie nic nie zgrzyta, nie razi, nie wybija się na plan pierwszy, poza sensem i celem wypowiedzi artystów, tak poprowadzonych w swych wątkach, że każda rola płynnie, choć dobitnie charakterystycznie konsekwentnym nurtem składa się w efekcie na harmonijną, zbalansowaną wypowiedź spektaklu jako całości. Niebanalna scenografia, pomysłowy ruch sceniczny podbijają wymowę sztuki. I wspaniała Danuta Szaflarska wśród grającego na równym poziomie zespołu aktorskiego. Humor, owszem, błahy, sytuacyjny, językowy, który tężeje , zastyga w powadze puentującej go prawdy.
Spektakl w Studio pozostawia niedosyt, zważywszy na klasę reżyserki, naprawdę obiecujący swym potencjałem dramat i potwierdza moje przekonanie, że naprawdę warto oglądać różne, te najlepsze ale i też te gorsze czy nawet złe inscenizacje, by dać sobie szansę nauki oddzielania teatralnego ziarna od wdzięczących się do nas plew.
Agnieszka Glińska nie musi. Potraktowała ten dramat tak, by nas nie przestraszyć i nie przekonać, że jest to najbardziej ponura rzecz i chyba najpoważniejsza, niezależnie od tego, że jest całkiem śmieszna, jaką napisała Dorota Masłowska. Choć "Jest o dwojgu młodych ludzi, którzy wpychają się kierowcom do samochodów, twierdząc że są bardzo biednymi Rumunami mówiącymi po polsku" to my, śmiejąc się widzimy, że jest o dwojgu beznadziejnie głupich Polakach mówiącymi każde po swojemu swoim własnym kodem nierozumienia świata. Bez nadziei na to, że z głupoty swojej wyrosną i po doświadczeniu drogi, którą wspólnie w teatrze z nimi przebywamy, zmądrzeją. By ocalić siebie, cokolwiek. Puentę dla nas, widzów. Pozostajemy z błędnym uśmiechem na ustach bez nadziei na horror happy end. Zwłaszcza ten inscenizacyjny.
3 marca 2015 roku w TVP Kultura miała miejsce emisja realizacji telewizyjnej tego spektaklu. I trzeba przyznać, że jest udana. Obraz bardziej skupiony, zwarty. Intensywniejszy. Zbliżenia wpływają korzystnie na odbiór gry aktorskiej. Wzmacniają przekaz. Czyną go atrakcyjniejszym. Aktorzy doskonale zgrani, swobodni, wiarygodni. Wywiązują się ze swych zadań koncertowo. Sztuka Masłowskiej na ekranie wypadła naprawdę bardzo dobrze.
Dorota Masłowska
REŻYSERIA Agnieszka Glińska
SCENOGRAFIA Magdalena Maciejewska
KOSTIUMY Agnieszka Zawadowska
MUZYKA Jan Duszyński
REŻYSERIA ŚWIATŁA Jacqueline Sobiszewski
CHARAKTERYZACJA Tomasz Martaszek Bożena Jóźwiak
STYLIZACJA FRYZUR Paweł Kaleta
INSPICJENT Beata Szaradowska
SUFLER Magda Jaracz
KIEROWNIK PRODUKCJI Justyna Pankiewicz
SUFLER Magda Jaracz
KIEROWNIK PRODUKCJI Justyna Pankiewicz
ASYSTENTKA SCENOGRAFA Maja Skrzypek
ASYSTENTKA KOSTIUMOGRAFA Monika Nyckowska
STAŻ PRODUCENCKI Ewelina Donejko
STAŻ PRODUCENCKI Ewelina Donejko
obsada:
Monika Krzywkowska
Dorota Landowska
Agnieszka Pawełkiewicz
Marcin Januszkiewicz
Modest Ruciński
Zdobywca Nagrody głównej na 8. Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych 2013 r./jury: Paweł Demirski, Łukasz Drewniak, Wojciech Majcherek, Jacek Sieradzki/
20. Ogólnopolski Konkurs na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej : Nagroda im. Jana Świderskiego przyznawana przez Zarząd Sekcji Teatrów Dramatycznych ZASP - za rolę w spektaklu Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku Doroty Masłowskiej, reż. Agnieszka Glińska, Teatr Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Warszawie - Agnieszka Pawełkiewicz
Wyróżnienie za rolę w spektaklu Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku Doroty Masłowskiej, reż. Agnieszka Glińska, Teatr Studio im. Stanisława Ignacego Witkiewicza w Warszawie - Modest Ruciński
sobota, 7 grudnia 2013
UDRĘKA ŻYCIA ? TAK, SAMO ŻYCIE
UDRĘKA ŻYCIA Hanocha Levina w reżyserii Jana Englerta, spektakl Teatru Narodowego w Warszawie to doskonała okazja, by zbliżyć się do prawdy o człowieku, jego losie, naturze, przeznaczeniu. To lekcja gorzka, choć nie pozbawiona humoru, bolesna i trudna dla wszystkich.Bo tak to już jest, że zaczyna się wszystko od miłości, a z czasem odkrywamy konieczność podjęcia mozołu wzmacniania blednących uczuć, by ocalić choćby marzenie o pozorze bliskości z drugim człowiekiem. Ewoluujemy od nadziei i wiary do frustracji ratowania sensu bycia razem, nawet za wszelką cenę. Intensywność ludzkich emocji, niegasnących pragnień, ambicji, rosnących pretensji, poważnych rozczarowań, iskrzenie argumentów skontrastowane z neutralnym, obojętnym, martwym krajobrazem doświadczenia poszerza pole walki. Sztuka pokazuje kryzys małżeńskiego uczucia, udrękę ratowania nadszarpniętych przez upływ czasu więzi, przedstawia nam ludzi chwytających się każdego sposobu, by przez resztę życia można było podtrzymać iluzję, że czas przeszły nie został zaprzepaszczony, roztrwoniony, unieważniony do końca. Chodzi o ocalenie choćby wspomnień uczucia, wspólnie przeżytego czasu , by przyszłość nie była beznadziejnie samotna, bezwartościowa i pusta. By nadciągający mrok starości nie pochłonął każdego z osobna. Razem jednak łatwiej znieść wszystko, szczególnie to, co złe. Ale zawsze trudno się przed samym sobą i innymi do tego przyznać.
Ten spektakl to starcie gigantów. Czasu przeszłego z przyszłym. Przestrzeni kosmicznej z klaustrofobicznie osobistą. Na dużej scenie TN-jednolicie czarnej, jakby przytłaczała mroczną siłą przeszłości i świata zewnętrznego, miasta, rozgrywają się nieustające sparingi pary małżeńskiej z łożem madejowym w centrum/scenografia Barbary Hanickiej/. Kobiety i mężczyzny. Męża i żony. Miłości i przywiązania z nudą i znużeniem sobą nawzajem. Żaru tlącego się jeszcze życia z ciężarem nadchodzącej starości. Niegasnącej woli korzystania z życia z lękiem przed samotnością, chorobą, cierpieniem, umieraniem i coraz bardziej trudną do zniesienia świadomością, że śmierć już jest tuż, tuż. Głębokiej, zgorzkniałej dojrzałości z wyblakłym młodzieńczym marzeniem, nadal sączącym do ucha diabelskim podszeptem, że wszystko jest jeszcze możliwe. Wspaniałych kreacji Anny Seniuk i Janusza Gajosa. Istotnie wzmocnionych kanoniczną, wzorcową, perfekcyjną grą Włodzimierza Pressa.
To uczta dla wszystkich. Artystyczna, intelektualna, poznawcza. Estetyczna. Komunikatywny, jasny, przejrzysty tekst oraz wspaniały warsztat aktorski ilustruje nam walkę o sens ludzkich poczynań, motywacji, emocji. Dla tych, którzy widzieli ten spektakl w Teatrze Telewizji to możliwość porównania żywej inscenizacji w Teatrze Narodowym w Warszawie w jej naturalnej przestrzeni scenicznej z bardziej kameralną, intymną, psychologiczną realizacją telewizyjną/wszystko bliżej i w głąb/. To ciekawe doświadczenie.
Życie to nie bajka. To nieustająca bitwa o stawkę najwyższą: pokonanie samotności, kryzysu komunikacji, zabijającej wszystko powszedniości znużenia życiem, ludźmi, którzy już nie mają dla nas żadnych tajemnic. To bój o godność, o miłość, jaki by nie miała geriatryczny wymiar, szczątkowy, zanikający sens. Dla dojrzałych widzów będzie to gorzka pigułka prawdy, dla młodych przedsmak przejrzałej , ciągle walczącej o siebie miłości. Do ostatniego argumentu, do ostatniego tchu. Za wszelką cenę. Nawet ośmieszenia, upokorzenia, bezpardonowego zadawania i przyjmowania ciosów. Bez parawanu formy, dobrego wychowania, szacunku. Aby tylko zranić, dotknąć. Mówią, że w miłości i na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone. Piosenka podpowiada, że miłość wszystko wybaczy. Prawdziwa tak.
Idąc na spektakl do Teatru Narodowego wkraczamy na ring dla małżeńskich fighterów. Patrzcie i uczcie się, jak należy brać się z życiem i sobą nawzajem za bary. I niekoniecznie będzie tylko przyjemnie, komicznie, dowcipnie. Na pewno prawdziwie, desperacko, demaskatorsko, żarliwie. Groteskowo, ironicznie, absurdalnie. No cóż, to udręka życia. Tak, samo życie!
UDRĘKA ŻYCIA Hanoch Levin
Tytuł oryginalny: מלאכת החיים
Autor przekładu: Agnieszka Olek
reżyseria Jan Englert
scenografia Barbara Hanicka
muzyka Stanisław Radwan
światło Wojciech Puś
animacja artystyczna Michał Jankowski
Jona Popoch Janusz Gajos
Lewiwa, jego żona Anna Seniuk
Gunkel, znajomy Włodzimierz Press /gościnnie/
Jona Popoch Janusz Gajos
Lewiwa, jego żona Anna Seniuk
Gunkel, znajomy Włodzimierz Press /gościnnie/
Nagrody:
- Feliks Warszawski (2012) w kategorii "drugoplanowa rola męska" dla Włodzimierza Pressa za rolę Gunkela
- Nominacja do Feliksa Warszawskiego (2012) w kategorii "pierwszoplanowa rola żeńska" dla Anny Seniuk za rolę Lewjwy
- Nominacja do Feliksa Warszawskiego (2012) w kategorii "pierwszoplanowa rola męska" dla Janusza Gajosa za rolę Jony Popocha
zdjęcie: materiały Teatru Narodowego
środa, 4 grudnia 2013
NIETOPERZ TR Warszawa
Polak, Węgier, dwa bratanki, i do szabli, i do szklanki. Ale i do teatru. NIETOPERZ ma polską obsadę aktorską oraz węgierski staff koncepcyjno-artystyczny. I polskich widzów.
Kim, czym jest tytułowy NIETOPERZ z przedstawienia w TR Warszawa? Sygnałem, że reżyser korzysta z formy operetki Johanna Straussa, by przedstawić i ocieplić temat główny- mrożącą krew w żyłach, nieoswojoną w naszej świadomości eutanazję, temat tabu. Cóż znaczy nietoperz bez zemsty? Zemsta nietoperza ulotniła się, wyparowała. Jest niepotrzebna, bo ludzie sami sobie gotują los. Jak im wygodniej, łatwiej i przyjemniej. Sami z własnej, nieprzymuszonej woli mszczą się na szczątkach życia, zadając mu brutalnie śmierć. Sami odsłaniają swoją prawdziwą naturę. Pokazują jak bardzo bezradni są w sprawie życia i śmierci. Miłości i cierpienia. I jak są osamotnieni, skołowani, zagubieni gdy przychodzi kryzys.
Może to sugestia, że eutanazja to wampir podstępnie wysysający z człowieka wolę życia? Obietnica samowyzwolenia. Ucieczka. Prawo, które umożliwia bez wyrzutów sumienia popełnić samobójstwo i bezkarnie działać mordercy. My, ludzie, jesteśmy bardzo sprytni, przewrotni , podstępni. Dla zysku zrobimy wszystko. Usankcjonujemy każdą podłość, niegodziwość. A tym zyskiem może być pieniądz o nominale nie dającym nigdy zaspokojenia, ucieczka przed cierpieniem, które w dzisiejszym systemie wartości już nie istnieje, chęć decydowania już nie tylko o życiu ale i o własnej śmierci. Bez skutków ubocznych. Bóg jest rzeczywiście niepotrzebny, a nawet w sposób oczywisty zbędny, bo gdyby istniał, wystawiłby nam rachunek sumienia po śmierci i zapewnił wieczne potępienie w pakiecie boskiego wymiaru człowieczeństwa. Stawałby w poprzek tej drogi zagłady. A świadomość "ograniczenia wolności wyboru" trzymałaby ludzi niepotrzebnie przy życiu. I rodziłaby jednak, prędzej czy później, wyrzuty sumienia i żal. I mimowolne cierpienie. I poczucie winy. Że nie udźwignęliśmy tego ludzkiego cierpienia-upadku człowieka -jakie zawsze serwuje nam choroba, starość i umieranie. Odrzucamy to jednak i przyzwyczajamy się do myśli , że w życiu nie ma miejsca na ciemną ,a nawet mroczną jego stronę. Akceptujemy tylko jasność, pozytyw, to, co przynosi radość, szczęście, zadowolenie i przyjemność. Wolność i wygodę. Za wszelka cenę.
A życie w pakiecie ma różnorodne, zaskakujące opcje. Czasem optymalnie złe, już od urodzenia. Eutanazja to sposób zabezpieczenia świętego , wiecznego spokoju cierpiących i chcących odejść oraz tych zdrowych, obciążonych trudem znoszenia cierpienia najbliższych czy opiekujących się nimi. To wytrych do wszelkich nadużyć. Bo my, ludzie, nie jesteśmy w stanie wszystkiego przewidzieć i na każdy sposób się zabezpieczyć. Niestety.
Jak o tym mówić, pisać, dyskutować? Jak ten problem przedstawiać? Reżyser Kornel Mundruczo zdecydował zneutralizować ostrość tematu formą klasycznej opery buffo. Dostajemy kontrast tematu i formy. Kontrast głębokiego poczucia samotności, braku miłości, więzi nawet między najbliższymi osobami a nieznośną lekkością przyzwolenia i współuczestnictwa w zadawaniu śmierci w obliczu sankcjonującego ją prawa. Kontrast cierpienia, bólu, desperacji, braku nadziei i straty poczucia sensu życia- tych w potrzebie- z pragnieniem wyzwolenia się od uczestniczenia w umieraniu, nieumiejętności radzenia sobie z tymi problemami -ludźmi zdrowymi /lekarze, personel pomocniczy, rodzina, bliskie osoby/. Pytania wydają się proste, oczywiste. Nie ma łatwych odpowiedzi. Problem pozostaje. Szczególnie dotyczy tych, którzy są nim bezpośrednio dotknięci.
Puszka Pandory z napisem EUTANAZJA została otwarta.
Już wiemy, temat sztuki jest nośny, ciekawy, chwytający za serce, drażniący umysł. Podany jest publiczności ze znacznym środkiem znieczulającym formy. Ta nie pozwala na podkręcenie dramatyzmu wyborów, postaw, losów ludzkich, co powoduje ambiwalentne uczucie niezdecydowania, wahania, niepewności naszej oceny. Bo spektakl ma tylko prowokować nasze myślenie nad tematem, ma zasygnalizować powagę nadciągającej presji zmian w podejściu do zjawiska eutanazji. Nie jest jednoznaczną wypowiedzią. Jest taką wersją super soft dramatu, oferującego miękkie, bezpieczne wnioskowanie bez dyskomfortu burzenia przyjemności, bo kończącego się nadzieją. Nowoczesna, zmiksowana środkami wyrazu forma jeszcze bardziej pokazuje komplikacje związane z tematem sztuki. Czujemy jego niejednoznaczność, emocjonalne splątanie, dramatyzm wyborów. Scenografia, kostiumy, charakteryzacja, światło podkreśla wymowę sztuki. Mówi, że wszystko jest umowne, jest grą, symulacją tylko. A my, tu w teatrze zgromadzeni, jesteśmy bezpiecznie, niezagrożenie, z dystansem spozycjonowani obok tematu. Jakby nie chciano nas przestraszyć, zniechęcić, porazić. Tak, by wstrząsu nie było. A groza z pieśnią wyparowała. Oswajanie z tematem eutanazji oto cel tej inscenizacji.
Aktorzy grają świetnie , śpiewają dobrze znane ale przerobione arietki Johanna Straussa w obliczu nieodwołalnej decyzji o śmierci. Wiarygodna Roma Gąsiorowska, demoniczny Adam Woronowicz, interesujący Sebastian Pawlak i wybitnie charakterystyczny Dawid Ogrodnik/ za tą rolę otrzymał Feliksa Warszawskiego dla początkującego aktora za sezon 2012/2013/ wzmacniają przekaz sztuki.
Spektakl jest interesujący, porządnie zagrany, z tematem do koniecznego indywidualnego przepracowania. Jego treść ujęta jest w niebanalnej, jednak kontrowersyjnej formie. Jest o czym myśleć, jest nad czym się zastanawiać , jest się z czym wziąć za bary. Bo perspektywa śmierci i związane z nią umieranie, cierpienie wpisane jest nieodwołalnie w proces życia. Eutanazja to wrota awaryjne dla ucieczki przed odpowiedzialnością za siebie samego i siebie nawzajem. Choć paradoksalnie trzeba trzykrotnie na nią wyrazić ustnie zgodę i złożyć osobiście podpis. To rewers miłości, nadziei i wiary.
Lotem nietoperza, w mroku naszej egzystencji, z konieczności dokonania wyborów dotyczących życia i śmierci, wbijamy się naturą wampira w tkankę życia, by wyssać resztkę człowieczeństwa z istoty nas samych. Bo nie mamy odwagi , cierpliwości, siły, argumentów, by zmierzyć się z tym, co do nas przynależy, co nas dotyczy z natury rzeczy. Przyjąć los, jaki by nie był. Wybieramy opcję wbrew naturze. Eutanazję. Najpierw uśmiercamy wrażliwość, potem neutralizujemy sumienie, mylimy tropy w myśleniu , bo celem jest święty spokój i ulga jaką przynosi. Pozornie święty spokój. W kleszczach lekkiej, łatwej i przyjemnej operetki. Bo z frywolną pieśnią na ustach zawsze łatwiej podjąć najtrudniejszą decyzję. I to jest ta niewypowiedziana, zatarta w interpretacji autorskiej reżysera scenarzysty zemsta nietoperza. Oszustwo nadziei, że jakoś wszystko dobrze będzie. Niestety, eutanazja zawsze pozostanie dramatycznym, bolesnym wyborem. To trudna , ostateczna, nieludzka prawie decyzja. Opowiedzieć się za życiem, jakie by nie było, czy śmiercią, cokolwiek by ze sobą po drodze umierania niosła, to nierozstrzygnięty nadal dylemat ludzkości. Nie ma szczęśliwego zakończenia. Nie ma nadziei.Tylko jej iluzja.
Polecam powieść "Mapa i terytorium" Michela Houellebecqa jako uzupełnienie a właściwie rozszerzenie tematu. Nawet wyniszczająca samotność, brak umiejętności budowania bliskości, emocjonalnych więzi, graniczne cierpienie nie jest w stanie zagłuszyć instynktownego sprzeciwu wobec instytucjonalnej, prawnej , odczłowieczonej konstrukcji przemysłu eutanazji. Jeśli oszukamy rozum, przyznamy rację dobrowolnemu, świadomemu samobójstwu, prawnie sankcjonowanemu morderstwu, ogłosimy triumf rozsądku dla własnej wygody i minimalizacji wszelkich kosztów życia, to przegramy w efekcie bój o naszą ludzką twarz, gdy boskie jej podobieństwo się całkowicie zatrze. Dopóki instynkt życia, wyczucia co jest złem a co nie jest dobrem w nas nie wygaśnie , dopóty pozostaniemy ludźmi. Ludzkość już ćwiczy, sprawdza, doświadcza wynalazku eutanazji. I nie jest to tylko teatralna czy literacka symulacja. To nie jest fikcja, to najprawdziwszy real.
UWAGA: W spektaklu użyto świateł stroboskopowych.
"Nietoperz" najlepszym spektaklem Boskiej Komedii
reżyseria Kornél Mundruczó
scenariusz Kata Wéber i Kornél Mundruczó
scenografia i kostiumy Márton Ágh
kompozytor János Szemenyei
dramaturgia Kata Wéber
światło i wideo Kornél Mundruczó
obsada:
dyrygent Gustaw Sebastian Pawlak
Irys, żona dyrygenta Agnieszka Podsiadlik
Ryszard, dyrektor kliniki Adam Woronowicz
Marta,asystentka, kochanka dyrektora Małgorzata Buczkowska
Piotr, młody lekarz Rafał Maćkowiak
Jaśmina Roma Gąsiorowska
Magda Justyna Wasilewska
Łukasz Dawid Ogrodnik
Fotografia Teatru Wybrzeże
piątek, 29 listopada 2013
SKANDALU NIE BĘDZIE
Fot. Mat prasowe
Wybrałam się 19.11.2013 r. na spektakl Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku do teatru Studio na godzinę 20-tą. Informację znalazłam na www.e-teatr.pl . Okazało się , że przedstawienie jest na gościnnych występach w Gdyni. O tym nie było ani słowa w internetowym repertuarze teatru. Kto by tam sprawdzał na stronie teatru? Ja niestety nie sprawdziłam. Na szczęście tak się złożyło, że właśnie rozpoczęła się promocja książki "Skandalu nie będzie" Krzysztofa Piesiewicza /Wydawnictwo Czerwone i czarne/, wybitnego adwokata i scenarzysty. To mnie zainteresowało. Zaskoczona, zdenerwowana i zdezorientowana postanowiłam skorzystać z okazji. Zostałam.
Książka to zapis wywiadu-rzeki przeprowadzonego przez Michała Komara, w którym Krzysztof Piesiewicz mówi o swojej rodzinie, dzieciństwie, studiach, pracy adwokata i przyjaźni z Krzysztofem Kieślowskim. W ostatnim rozdziale rozlicza się z historii skandalu sprzed kilku lat. Oprócz niego zamieszani w aferę byli szantażyści, "prostytutka", damska sukienka i biały proszek...No po prostu SKANDAL! Dla Piesiewicza trzęsienie ziemi, wysadzenie z posad. Skok w niebyt. Szok, z którego chyba się nie otrząsnął do tej pory. Ciągle śni ten horror.
Krzysztof Piesiewicz stwierdził, że każdy z rozdziałów książki mógłby się rozrosnąć w odrębną książkę. A o skandalu napisze na pewno. Nie wie jeszcze kiedy. Ale musi jeszcze wszystko przemyśleć, dokładnie przeanalizować, zebrać wszystkie potrzebne materiały. Musi ochłonąć, nabrać dystansu. Na razie nie jest gotów. Bo, mimo że mięło sporo czasu , wspomnienia są nadal bardzo bolesne . To, co się wydarzyło, drastycznie zmieniło jego życie i miało wpływ na życie jego najbliższej rodziny. Kulisy tego skandalu wymagają przedstawienia, bo dotyczą nie tylko Piesiewicza ale i w ogólnym wymiarze, znaczeniu nas wszystkich. Związane są ze zmianami, które nastąpiły po transformacji ustrojowej. A te są niepokojące i ważne. Niosą wiele zagrożeń. Prowokują nowe zjawiska w sferze publicznej, prawnej, społecznej. Manipulacyjnej. Niszczącej życie.
Spotkanie było okazją uzyskania informacji u źródła. Pytano o przebieg współpracy pomiędzy autorami wywiadu. Ta rozpoczęła się w trudnym dla Piesiewicza okresie i bardzo mu pomogła. Zapytany o to, czy nadal pisze, adwokat zdradził, że ma gotowe trzy scenariusze w szufladzie biurka. I pomysły na kolejne projekty filmowe. Wszystkich to ucieszyło. Spytano nawet, czy nie ma na sali reżysera. Niestety nikt się nie zgłosił.
Przybyli interesowali się współpracą Piesiewicza z Kieślowskim. Charakterem tej znajomości. To, co mnie zainteresowało, to refleksje doświadczonego prawnika dotyczące jego osobistych obserwacji co do skuteczności zmian w prawodawstwie, które sam współtworzył w czasie gdy był senatorem. Okazało się, że nie można przewidzieć wszystkich skutków ustanawianego prawa. Najtęższe głowy nie potrafią. Zwłaszcza, że obecna tendencja jest taka , że odchodzi się od starych, przez długie lata a nawet stulecia wypracowywanych rozwiązań prawnych. Mimo, że się sprawdziły, działały, zastępuje się je lub rozszerza o konstrukcje redagowane na bieżąco, w zbyt krótkim okresie legislacyjnym, na potrzeby doraźnie. Tak tworzone prawo bardzo często zawodzi, nie działa. Też nie jest doskonałe. To daje do myślenia. I wyciągnięcia wniosków, by nowe przepisy tworzyć a nowelizacje przeprowadzać z rozmysłem, bez pośpiechu. Mimo, że wszystkim zależy na tym, by sprawy były jak najszybciej rozpatrywane przez sądy, kary jak najszybciej orzekane, a przede wszystkim by były nieuniknione.
Ciekawe były konstatacje Piesiewicza dotyczące przemian dokonujących się na styku nowe media a aspekty praw autorskich oraz bezkarne przekraczanie i łamanie prawa w cyberprzestrzeni. Wiemy o tym wszyscy, że ilość przypadków łamania prawa w internecie jest niewyobrażalna i wzrasta lawinowo. W gruncie rzeczy prawo na dzień dzisiejszy jest bezsilne w tym zakresie. Życie pędzi do przodu a procesy ustawodawcze nie nadążają za nim. Rozpasana wolność buszowania w cyberprzestrzeni jest niebezpieczna i pozorna. Na razie prawo jej nie ogarnia. Rzeczywistość wymyka się normom i sankcjom prawnym.
Piesiewicz zapytany czy widzi jakieś nowe idee , trendy , w kierunku których podąża młode pokolenie Polaków stwierdził, że żadnych nie zna, nie dostrzega. Motywacje, wybory, cele współczesnego człowieka są mu nieznane. Wszystkie zmiany są nowe, niejednoznaczne, choć intrygujące. Niewątpliwie dzieję się , wiele się dzieje . Zmiany następują, ale jak ukształtują, zmienią, ukierunkują młodych ludzi, nikt, on również, nie wie.
I to jest interesujące. Krzysztof Piesiewicz, który aktywnie uczestniczył w transformacji naszego kraju, miał na nią wpływ będąc senatorem, teraz wydaje się być jednak chyba rozczarowany, wycofany i zdezorientowany. Oczekujemy, że powinien działać, bo ma potencjał, wiedzę, doświadczenie, talent. Na własnej skórze odczuł, co znaczy destrukcyjna siła rodzącej się demokracji. Obecnie, z perspektywy osobistych doświadczeń, szuka nadal swego miejsca w świecie. Wydaje się być przygaszony, osłabiony, zagubiony. Pisanie książki pomogło mu wrócić do źródeł jego życia, społecznej działalności, twórczej pracy. Skierowało myśl ku temu, co go ukształtowało, rozwijało, pobudzało do działania. Do tych ludzi, którzy byli dlań ważni. Jest siła we wspomnieniach, bo na powrót pozwalają uwierzyć, że wszystko jeszcze jest możliwe. A czas przeszły nie jest bezpowrotnie utracony , bo jego wartość buduje, wzmacnia, daje nadzieję na przyszłość.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Tak chyba Piesiewicz do końca, z perspektywy swego doświadczenia, póki co, nie może powiedzieć. Ja, owszem. Tego popołudnia Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku przedzierzgnęli mi się w tym teatralnym anturażu w Dwóch mądrych Polaków mówiących po transformacji. Ustrojowej i osobistej. Ale wszystko, mimo zaskakujących i bolesnych doświadczeń Piesiewicza, przed nim. Może kolejna wspólna książka z Komarem. Życzę im wszystkiego dobrego. Skandalu nie było i, jak powiedziała znakomita, szacowna, wspaniała publiczność przybyła na spotkanie promocyjne, Komara z Piesiewiczem wywiad jest bardzo, bardzo interesujący. Wierzę. I w ciemno polecam.
W dniu 18 grudnia 2013 roku media poinformowały, że sprawa została umorzona. Krzysztof Piesiewicz powiedział, że skończył się dla niego pięcioletni horror.
Nie wierzmy jednak w to, że skutki tego bolesnego czasu znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Czekam na książkę o tym skandalu, którego nie było. To dopiero skandal, że tak łatwo można było zniszczyć życie człowieka a dochodzenie do prawdy trwało aż tak długo. Czasu nie można cofnąć. Można teraz tylko wykorzystać doświadczenie, jakie przyniósł. I to nieprawda, że to , co nas nie zabije, to nas wzmocni. Ładnie brzmi, ale nieładnie dzień po dniu zatruwa radość istnienia i wzmaga poczucie utraconego życia i szans, możliwości, jakie bezpowrotnie przeszło mimo.
Książka to zapis wywiadu-rzeki przeprowadzonego przez Michała Komara, w którym Krzysztof Piesiewicz mówi o swojej rodzinie, dzieciństwie, studiach, pracy adwokata i przyjaźni z Krzysztofem Kieślowskim. W ostatnim rozdziale rozlicza się z historii skandalu sprzed kilku lat. Oprócz niego zamieszani w aferę byli szantażyści, "prostytutka", damska sukienka i biały proszek...No po prostu SKANDAL! Dla Piesiewicza trzęsienie ziemi, wysadzenie z posad. Skok w niebyt. Szok, z którego chyba się nie otrząsnął do tej pory. Ciągle śni ten horror.
Krzysztof Piesiewicz stwierdził, że każdy z rozdziałów książki mógłby się rozrosnąć w odrębną książkę. A o skandalu napisze na pewno. Nie wie jeszcze kiedy. Ale musi jeszcze wszystko przemyśleć, dokładnie przeanalizować, zebrać wszystkie potrzebne materiały. Musi ochłonąć, nabrać dystansu. Na razie nie jest gotów. Bo, mimo że mięło sporo czasu , wspomnienia są nadal bardzo bolesne . To, co się wydarzyło, drastycznie zmieniło jego życie i miało wpływ na życie jego najbliższej rodziny. Kulisy tego skandalu wymagają przedstawienia, bo dotyczą nie tylko Piesiewicza ale i w ogólnym wymiarze, znaczeniu nas wszystkich. Związane są ze zmianami, które nastąpiły po transformacji ustrojowej. A te są niepokojące i ważne. Niosą wiele zagrożeń. Prowokują nowe zjawiska w sferze publicznej, prawnej, społecznej. Manipulacyjnej. Niszczącej życie.
Spotkanie było okazją uzyskania informacji u źródła. Pytano o przebieg współpracy pomiędzy autorami wywiadu. Ta rozpoczęła się w trudnym dla Piesiewicza okresie i bardzo mu pomogła. Zapytany o to, czy nadal pisze, adwokat zdradził, że ma gotowe trzy scenariusze w szufladzie biurka. I pomysły na kolejne projekty filmowe. Wszystkich to ucieszyło. Spytano nawet, czy nie ma na sali reżysera. Niestety nikt się nie zgłosił.
Przybyli interesowali się współpracą Piesiewicza z Kieślowskim. Charakterem tej znajomości. To, co mnie zainteresowało, to refleksje doświadczonego prawnika dotyczące jego osobistych obserwacji co do skuteczności zmian w prawodawstwie, które sam współtworzył w czasie gdy był senatorem. Okazało się, że nie można przewidzieć wszystkich skutków ustanawianego prawa. Najtęższe głowy nie potrafią. Zwłaszcza, że obecna tendencja jest taka , że odchodzi się od starych, przez długie lata a nawet stulecia wypracowywanych rozwiązań prawnych. Mimo, że się sprawdziły, działały, zastępuje się je lub rozszerza o konstrukcje redagowane na bieżąco, w zbyt krótkim okresie legislacyjnym, na potrzeby doraźnie. Tak tworzone prawo bardzo często zawodzi, nie działa. Też nie jest doskonałe. To daje do myślenia. I wyciągnięcia wniosków, by nowe przepisy tworzyć a nowelizacje przeprowadzać z rozmysłem, bez pośpiechu. Mimo, że wszystkim zależy na tym, by sprawy były jak najszybciej rozpatrywane przez sądy, kary jak najszybciej orzekane, a przede wszystkim by były nieuniknione.
Ciekawe były konstatacje Piesiewicza dotyczące przemian dokonujących się na styku nowe media a aspekty praw autorskich oraz bezkarne przekraczanie i łamanie prawa w cyberprzestrzeni. Wiemy o tym wszyscy, że ilość przypadków łamania prawa w internecie jest niewyobrażalna i wzrasta lawinowo. W gruncie rzeczy prawo na dzień dzisiejszy jest bezsilne w tym zakresie. Życie pędzi do przodu a procesy ustawodawcze nie nadążają za nim. Rozpasana wolność buszowania w cyberprzestrzeni jest niebezpieczna i pozorna. Na razie prawo jej nie ogarnia. Rzeczywistość wymyka się normom i sankcjom prawnym.
Piesiewicz zapytany czy widzi jakieś nowe idee , trendy , w kierunku których podąża młode pokolenie Polaków stwierdził, że żadnych nie zna, nie dostrzega. Motywacje, wybory, cele współczesnego człowieka są mu nieznane. Wszystkie zmiany są nowe, niejednoznaczne, choć intrygujące. Niewątpliwie dzieję się , wiele się dzieje . Zmiany następują, ale jak ukształtują, zmienią, ukierunkują młodych ludzi, nikt, on również, nie wie.
I to jest interesujące. Krzysztof Piesiewicz, który aktywnie uczestniczył w transformacji naszego kraju, miał na nią wpływ będąc senatorem, teraz wydaje się być jednak chyba rozczarowany, wycofany i zdezorientowany. Oczekujemy, że powinien działać, bo ma potencjał, wiedzę, doświadczenie, talent. Na własnej skórze odczuł, co znaczy destrukcyjna siła rodzącej się demokracji. Obecnie, z perspektywy osobistych doświadczeń, szuka nadal swego miejsca w świecie. Wydaje się być przygaszony, osłabiony, zagubiony. Pisanie książki pomogło mu wrócić do źródeł jego życia, społecznej działalności, twórczej pracy. Skierowało myśl ku temu, co go ukształtowało, rozwijało, pobudzało do działania. Do tych ludzi, którzy byli dlań ważni. Jest siła we wspomnieniach, bo na powrót pozwalają uwierzyć, że wszystko jeszcze jest możliwe. A czas przeszły nie jest bezpowrotnie utracony , bo jego wartość buduje, wzmacnia, daje nadzieję na przyszłość.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Tak chyba Piesiewicz do końca, z perspektywy swego doświadczenia, póki co, nie może powiedzieć. Ja, owszem. Tego popołudnia Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku przedzierzgnęli mi się w tym teatralnym anturażu w Dwóch mądrych Polaków mówiących po transformacji. Ustrojowej i osobistej. Ale wszystko, mimo zaskakujących i bolesnych doświadczeń Piesiewicza, przed nim. Może kolejna wspólna książka z Komarem. Życzę im wszystkiego dobrego. Skandalu nie było i, jak powiedziała znakomita, szacowna, wspaniała publiczność przybyła na spotkanie promocyjne, Komara z Piesiewiczem wywiad jest bardzo, bardzo interesujący. Wierzę. I w ciemno polecam.
W dniu 18 grudnia 2013 roku media poinformowały, że sprawa została umorzona. Krzysztof Piesiewicz powiedział, że skończył się dla niego pięcioletni horror.
Nie wierzmy jednak w to, że skutki tego bolesnego czasu znikną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Czekam na książkę o tym skandalu, którego nie było. To dopiero skandal, że tak łatwo można było zniszczyć życie człowieka a dochodzenie do prawdy trwało aż tak długo. Czasu nie można cofnąć. Można teraz tylko wykorzystać doświadczenie, jakie przyniósł. I to nieprawda, że to , co nas nie zabije, to nas wzmocni. Ładnie brzmi, ale nieładnie dzień po dniu zatruwa radość istnienia i wzmaga poczucie utraconego życia i szans, możliwości, jakie bezpowrotnie przeszło mimo.