piątek, 31 marca 2017

37. WST WYSPA BRAL TEATR PIEŚNI KOZŁA


WYSPA Brala wyłoniła się z BURZY Szekspira, dramatu metaforycznego, refleksyjnego, baśni. Jak światło z ciemności. Biel z czerni. Odbicie z rzeczywistości. Dźwięk z ciszy. Taniec z bezruchu. Opowieść ze źródła pierwotnej emocji. Z intuicji, natury rzeczy. WYSPA jest zwierciadłem, które odbija przeszłość, pokazuje teraźniejszość, zniekształca je i na nowo stwarza. Obserwujemy stan ducha, kondycję ciała Prospera w czasie dwunastu lat spędzonych na wyspie. Wizualizują się te refleksy życia, które pragnie on za wszelką cenę ocalić. To wizje samotnego starca. Wyspa jest więzieniem, konstruktem mentalnym, marzeniem, snem umierającego.
Wnika więc artysta w głąb istoty Prospera, jego świata i życia a ponieważ oczy są zwierciadłem duszy, to ono odbija obraz tego, co przepaść może wraz z odejściem człowieka. Prospero przecież żegna się z życiem, umiera. Lustra i krzesła, światło i mrok, czarne, smutne kostiumy, rzeczywistość i jej odbicie tworzą atmosferę , malują przestrzeń, jej znaczenia, znaki. Forma oczyszczona jest ze wszystkiego co zaciemnić by mogło sceniczny komunikat. Zminimalizowana treść harmonijnie skomponowana z ruchem, dźwiękiem, kolorem, przestrzenią dostraja się do intencji przekazu. Po to, by poprzez wrażliwość widza pobudzić jego wyobraźnię, która rozwinie tropy, impulsy, sugestie sceniczne w indywidualną, intymną opowieść. Działanie artystów ma być inspiracją do wyzwolenia osobistych narracji. By wybrzmiało w człowieku, co ma w sercu i duszy. Najpierw pojawia się emocja, czucie dopiero później rozum tworzy własne historie.

Sztuka sięga tam, gdzie wzrok nie sięga. W głąb. Do przeczucia, intuicji, podświadomości. Poprzez obraz monochromatyczny, brzmienie sugestywnego dźwięku, słowa, pieśni. Wypowiada obrazem przestrzeni, tańcem to, co nie jest lub nie może być zwerbalizowane. Czuciem, emocją artysty działa na czucie, emocje widza. Choć oczywiście wszystko jest dokładnie przemyślane, solidnie przygotowane, ciężko wypracowane.

Obraz jest wystudiowany, choreograficznie dopieszczony, brzmieniowo fascynujący. Światło odgrywa szczególną rolę. Rzeźbi, jak demiurg odkrywa i zasłania, udostępnia i pochłania. Tworzy obrazy komplementarne. Odbicia luster odpowiednio przesuwanych, ustawianych pod różnym kątem, malują konteksty, teatr cieni, konstrukcje. Zmieniają znaczenia rzeczywistości lub ją wzmacniają. To tworzy przestrzeń, która może być więzieniem, szpitalem psychiatrycznym, pułapką, miejscem bez możliwości wyjścia, ucieczki. Ale i spotkania. Kontemplacji. Przeżycia metafizycznego.

Czysta forma spektaklu/symetria, równowaga, prostota, oszczędność środków wyrazu/, jego piękno urzeka. Maksymalnie redukując wszystko, co może być zbędnym, odciągającym uwagę ozdobnikiem, otoczką, dopowiedzeniem, wyjaśnieniem, dodatkowym komentarzem, upomina się o to, byśmy nie stawali się niewolnikami języka, przedmiotów, sensów, które zaciemniają lub fałszują istotę rzeczy. Spektakl nie chce nazywać i wypowiadać wszystkiego do końca. Sygnalizuje, dotyka wyobraźni widza i wycofuje się, zostawia go,  oddając mu pole dla jego własnych skojarzeń, odkryć. Starano się wypracować i pokazać esencję problemu, zjawiska, tematu. Dać mocny impuls. Zwrócić uwagę. Zainteresować. Pobudzić do indywidualnych poszukiwań.
Spektakl hipnotyzuje. Urzeka swoją perfekcją, doskonałością. Treści i formy. Pięknem siły wyrazu, mocą emocjonalnego oddziaływania. Imponuje poziomem przygotowania i wykonania. Czy aby nie za bardzo jest pociągający? Uniwersalny.  Czy jeszcze komunikuje się z nami będąc na tak otwartym poziomie uproszczenia?  Czy rzeczywiście pobudzając  jeden zmysł, uruchamia następny i kolejny? Czy nie zwodzi nas ten obraz jak syreni śpiew sprowadzając na manowce ? Kluczem może być początek spektaklu gdy widzimy na scenie dwie kobiety. Jedna zasłania swe usta ręką i milczy a mimo to komunikuje się, przemawia gestem. Druga mówi. Ale wypowiadając kwestię natychmiast ją kwestionuje, zmieniając brzmienie i intonację głosu. Nic, co widzimy nie można interpretować dosłownie i ostatecznie. Poza dźwiękiem mowy jest równie ważna, przemawiająca cisza milczenia, która też kryje swoje, jeszcze niewypowiedziane historie. Mimo skończonej formy i treści spektaklu, jego estetycznej pełni opowieść rozwija się. W każdym z nas żyje na wiele sposobów nadal. Nie pozwoli o sobie zapomnieć. Refleksy pamięci będą nam tworzyć nowe narracje, znaczenia. I tak jak sam spektakl możemy poddawać w wątpliwość, nie zgadzać się z nim, tak i z własnymi jego rozwinięciami możemy robić. 
"Od nas zależy, w jakim obudzimy się śnie"-mówi Bral, reżyser spektaklu. A ponieważ umieramy od urodzenia, prawdopodobnie już ten sen, Prosperowi podobni, śnimy. Bo może zawsze jesteśmy samotną wyspą, w której obrębie toczy się niejedna burza, następują nieuchronne zmiany. Może jesteśmy uwięzieni w sobie, niewyrażeni, z własnej lub losu woli. Zmierzamy ku śmierci,  to pewne. Ale też ciągle marzymy, że może da się coś z nas dla świata ocalić, by żyło jeśli nie wiecznie, to czas jakiś jeszcze. Nie wszystek chcemy umrzeć. Nie do cna przepaść. Nie bez śladu. No cóż, cuda się zdarzają. Dowodem jest w tym temacie Szekspir. Powodzenia:)
WYSPA
reżyseria: Grzegorz Bral
muzyka: Jean Claude Acquaviva, Maciej Rychły
choreografia: Ivan Perez Aviles
dramaturgia: Alicja Bral
przygotowanie pieśni: Łukasz Wójcik
przygotowanie chóru: Kelvin Chan

obsada: Anu Almagro, Julianna Bloodgood, Jenny Kaatz, Olga Kunicka, Natalia Voskoboynikova, Magdalena Kumorek, Katarzyna Janekowicz, Magdalena Wojnarowska, Dimitris Varkas, Kelvin Chan, Michał Rudaś, Łukasz Wójcik, Peyman Fallahian Sichani Tancerze: Christopher Tandy, Inés Belder Nácher,Baptiste Ménard, Orla Mc Carthy, Leon Poulton, Carline Mougenot

premiera: 1.12.2016

czwartek, 30 marca 2017

ŁOMATKO! FESTIWAL NOWE EPIFANIE/GORZKIE ŻALE 2017

 
Spektakl ŁOMATKO! w wykonaniu grupy spektaklowej GS Zakrzewo, którą wspomógł chór z Warszawy, wzruszył. Zaimponował. Wyzwolił radość. Przyjemnie było obserwować na scenie społeczność Zakrzewia tworzącą wspólnotę, amatorów i profesjonalistów, potrafiącą zjednoczyć się wokół tematu MATKI. Matki rodzicielki, Matki Boskiej, Matki Ziemi, Matki Ojczyzny. Powstał wyjątkowy autorski spektakl. Osobisty, intymny, religijny. Mikołaj Mikołajczyk, znany tancerz i choreograf, skomponował interesujący, emocjonalny obraz przenikającego się sacrum z profanum wykorzystując różnorodne formy ekspresji /taniec, muzyka, śpiew, instalacje, pantomima/, który wyzwolił zaskakującą energię, pobudził do refleksji.

W tym spotkaniu ważne jest ono samo. Skupienie, wspólny czas, poświęcona praca, włożony wysiłek w to, by przygotować osobistą wypowiedź na temat, który jest społeczności i jej członkom ważny i bardzo bliski. Dotyczy wszystkich bezpośrednio i głęboko. Określa szczególną relację z najbliższymi, w tym wypadku z własną matką, bo mówi o uczuciu, obowiązku i powinności, która jest niezbędna ale nie jest ciężarem. Pokazuje, jak obecność matki wpływa na budowanie więzi z drugim człowiekiem, uczy kontaktu ze światem, z Bogiem. To wspólne obcowanie tych, którzy są profesjonalistami z tymi, którzy się dopiero uczą, tych, którzy wkraczają w życie z tymi, którzy się z nim już żegnają, przenikanie się tego co ziemskie z tym co transcendentne jest znamienne i ważne, wzruszające ale stanowi naturalną kolej rzeczy. Wynosi codzienność, normalność, naturalność do wymiaru boskiego porządku. Przywraca równowagę. Spokój. Porządkuje życie i świat wartości. Upomina się o wzajemny szacunek, troskę, uwagę. Uczy jak w prostych słowach można podziękować za trud matki włożony w wychowanie dziecka. I nigdy nie jest na to za późno.

Spektakl zaczyna się od procesji, w której uczestniczą wszyscy: starzy i młodzi, kobiety w ciąży. To święto Matki Boskiej. Zgromadzeni wspólnie śpiewają religijną pieśń, odmawiają modlitwę "Zdrowaś Mario", litanię, operowym głosem zaśpiewana jest pięknie "Ave Maria". Wypowiadane są osobiste podziękowania matce, wysłuchujemy osobistych wyznań, które są jednocześnie prostym, czułym wspomnieniem. Temat macierzyństwa, rodzicielstwa jest wiodący. Wyrażany na wiele sposobów. Scenografię tworzy gigantyczna niebieska sukienka  z białym kołnierzykiem zawieszona u powały, białe balony jak symbole czystości. Jest czas wypoczynku, snu jak marzenia, modlitwy i dziękczynienia, złożenia hołdu osobie, której zawdzięcza się życie, opiekę, wychowanie. To, kim się jest. To, co decyduje o człowieczeństwie. Lecz nie tylko. Pojawia się metaforyczna instalacja z zieloną, okrągłą płachtą a pod koniec spektaklu z nadmuchiwaną olbrzymią białą poduchą. Starsi aktorzy, Dziadki, noszą dziecięce mundurki/białe koszule, czarne spódnice lub krótkie spodnie, podkolanówki, czarne lub białe czapki/, nakładają na nie od czasu do czasu błękitne bluzy z naszytymi złotymi skrzydłami. Ubierają w pewnym momencie duże, niebieskie, plastikowe torby- pewnie pielgrzymują. Młodzi, Wnuki, mają futurystyczne, fluorescencyjne kombinezony interesująco prezentujące się w tańcu. Są kolejnym pokoleniem wkraczającym w dorosłość. Pomiędzy Dziadkami i Wnukami ciągle jest obecny Mikołaj Mikołajczyk, demiurg, który tańczy, koryguje grę, ustawienia aktorów na scenie, czuwa nad spektaklem. Perfekcyjny, uważny, delikatny.

Jest w tym spektaklu udzielająca się widzom radość bycia razem, uczestniczenia w tworzeniu intymnej teatralnej wypowiedzi wspólnoty, która się nie wstydzi prostoty, bezpośredniości, intymności, która akceptuje siebie taką, jaka jest. Nie gubi pokazania przenikania się życia ze sztuką, łączy dojrzałość z młodością, wiedzę z przeczuciem, wiarę z intuicją wskazując na współistnienie sprzeczności.  Ma możliwość wypowiedzi na scenie przed publicznością, co  jednoczy zgromadzonych wokół tematu, który jest bliski wszystkim bez wyjątku, staje się okazją dzielenia tym, co uznaje za ważne. Z przekonaniem, że  jest to działanie w słusznej sprawie, powinność wypełniająca misję.

Nie jest łatwo pisać o tym spektaklu, który ma swój charakter, estetykę, klimat. Niewymuszoną spontaniczność, specyficzną artystyczną ekspresję. Nie sposób ocenić wiary, która pomaga ludziom przejść szczęśliwie nawet przez najokrutniejsze życie. Miłości w okruchach rytuału codzienności- prostych, naturalnych czynnościach i gestach.



ŁOMATKO!
reżyseria i choreografia: Mikołaj Mikołajczyk
scenografia: Łukasz Błażejewski
muzyka: Maciej Zakrzewski, Szymon Szopiński, Jakub Mitoraj
wideo: Weronika Silarz i Alina Senik
realizacja dźwięku i światła: Henryk Szopiński
producent spektaklu – Barbara Matysek-Szopińska, (Dyrektor Domu Polskiego w Zakrzewie).
obsada:

Taniec: Łukasz Rochna i Justyna Kalbarczyk
Śpiew: Małgorzata Wojciechowska
Chór „Grochów” pod dyrekcją Mai Kłoskowskiej
Grupa Spektaklowa GS Zakrzewo:
Dziadki – Łucja Podlewska, Danusia Zdrenka, Maryla Trokowska, Ala Dąbek, Ula Chaubek, Gienia Płaczek, Jurek Podlewski, Edmund Bindek, Jan Wojciechowski Janusz Okoński, Jan Cieślik, Bodziu Dąbrowski.
Wnuki – Ada Mielke, Kinga Szopińska, Edyta Radke, Pamela Borkowska, Klaudia Pioch, Hubert Mielke.

premiera: 24.03.2017, STUDIO teatrgaleria

środa, 29 marca 2017

TATA WIESZA SIĘ W LESIE TEATR STUDIO


TATA WIESZA SIĘ W LESIE to krajobraz wewnętrzny młodego człowieka. Całym światem bohatera jest przeszłość, która determinuje mentalność teraźniejszą zamkniętą, uwięzioną, chorą. Chłopak znajduje się w Izolatce, sterylnym,  pustym, bez właściwości azylu.  To w tym pozornie bezpiecznym miejscu ujawnia się stan jego zniewolonego ducha i ciała. Bohater tkwi w pułapce jak we wnętrzu puszki Pandory gromadzącej negatywne wspomnienia, toksyczne przeżycia, dramatyczne doświadczenia. Ta ucieczka w samotność, w zgodzie na odcięcie się od świata rzeczywistego sprzyja kontemplacji dzieciństwa, relacji rodzinnych, kontaktu z ojcem, co rozrasta się w główną narrację, zawłaszcza wyobraźnię, uwagę, emocje, nie pozwala normalnie, zwyczajnie bohaterowi żyć. I rośnie w nim uczucie  klaustrofobicznego osaczenia, niemożność wyjścia poza świat dziecka, które nie potrafi dojrzeć. Nie chce ponosić odpowiedzialności za swe życie ani podejmować ryzyka, bo boi się, że będzie powielać błędy rodziców i historia się znów powtórzy. Nie bierze się z prawdziwym życiem za bary, nie jest w stanie stawić mu czoła. Nie daje sobie szansy sprawdzenia, ile jest wart dla siebie, dla innych, dla świata. Wydaje się, że ten stan wyalienowania nie tylko go ratuje ale i mu odpowiada. Ujawniający się w projekcjach filmowych świat jego doznań, fantazji, marzeń jest w istocie pociągający. Piękny i mroczny. Jednocześnie wyciszający i niepokojący. Jakby bohater był w impasie, nie mógł podjąć decyzji co zrobić z przeszłością i co zrobić, by mieć jakąkolwiek przyszłość. Teraźniejszość jest stanem klinczu.

Chłopak pogrąża się w depresji. Nie zastanawia się nad tym, co będzie dalej. Marazm, depresja podcina skrzydła, nie pozwala uwolnić się od tego, co go ogranicza. Wskazuje na to, że wybrał ścieżkę celebrowania negatywnych przeżyć, emocji. Mimo, że ma internetowy kontakt z dziewczyną, która stara się mu pomóc. Niestety, jest taka jak on. Delikatna, ostrożna, okaleczona. Bezwolna, uległa, łatwo podporządkowuje się innym. Można ją włączać i wyłączać kiedy się chce. Można traktować instrumentalnie, przedmiotowo. Jest użyteczna, chętnie spełnia zachcianki, potrzeby, żądania/też seksualne/. Z własną bolesną przeszłością, równie samotna jak chłopak, rozumie jego samotność i ból, impas, w jakim tkwi. Jest z nim w przestrzeni wirtualnej, gotowa do skoku na głęboką wodę/widzimy ją w stroju kąpielowym/.

Widzowie, niemi świadkowie, przebywając z chłopakiem w Izolatce, starają się zrozumieć, dlaczego jego tata wiesza się w lesie. Czy kiedykolwiek przestanie, nie wiadomo.  Nie ma pewności. Sam bohater mówi: „Jedni mają zaburzenia od dziecka. Ja mam chyba od ojca”. Diabelska to kombinacja bezwarunkowej miłości do rodziców i niezrozumienia przez dziecko brutalnych sytuacji, których mu nie szczędzili. Wrósł głęboko w jego podświadomość ten  wygarbowany na skórze biciem, tresurą awantur lęk dziecka o życie ojca alkoholika, o matkę katowaną, ciągniętą przez męża po podłodze kuchni i może też nie raz pijaną. Działa prewencyjnie u dorosłego chłopaka jak zawór bezpieczeństwa. Ale jednocześnie go blokuje. Powoduje, że chłopak wszystkiego się boi. I nawiązywania relacji, i budowania związku, i okazywania emocji. Ten jego lęk dziecka przyciąga wszystkie lęki świata. Pęcznieje. Rozrasta się. Bo ciągle tata wiesza się w lesie. A on nie może go uratować. I wspomina, i musi świat w sobie na nowo kreować/ film wideo/. Gdy brakuje słów, pojawia się obraz. Jak brzytwa dla tonącego. Tyle tylko, że uniemożliwia normalne życie. Jest objawem choroby. Bo bezsilność dziecka wobec toksycznej rodziny, braku więzi, czułości, troski, wzorców pozytywnych zachowań rośnie od lat  razem z nim, naznacza go piętnem nie do wywabienia. A obawa, że powtórzy błędy ojca, jak on powtórzył swego, jest ogromna. Myśl, że cale zło, którego oświadczył, będzie dziedziczone z pokolenia na pokolenie paraliżuje jego działania. Nadal przecież widzi jak tata wiesza się w lesie. A on nie jest w stanie nic zrobić. Stoi bez ruchu wobec problemów, które go przerastają. Zastyga, by nie prowokować zła. Ojca. I w tym bezruchu pozostaje nadal. W stuporze. Pustka otoczenia, aromaterapia, kontakt z dziewczyną uspokaja ale i prowokuje. Wyzwala projekcje zmór przeszłości. Wspomnienia wracają. Znów tata wiesza się w lesie. Widzimy ten las na filmie, widzi go i dziewczyna. Miejsce przeżycia jej traumy wyświetla się obok. Każde z nich ma swoją historię.  Ból i cierpienie dziecka w sobie. I troskę, by nie zarazić nim świata. Bo jednak nadal tata wiesza się w lesie. Trzeba będzie go nieść na plecach do domu. A to zadanie ponad siły. Nic dziwnego, że po tylu latach, choć chłopak ma to już za sobą, jest wyczerpany. Zmęczony. W depresji.

Powoli dojrzewa do przekonania, że tylko sam sobie może pomóc.  Terapia nie działa. Nikt inny nie wyręczy go w podjęciu decyzji, by wyjść z Izolatki, walczyć o siebie. Czy się uwolni, zmierzy z realnym światem, znajdzie w sobie siłę, trudno przesądzić. Czy będzie szczęśliwy, tego nikt nie wie.

Piotr Żurawski o wyglądzie chłopca doskonale wpisuje się w rolę wymagającą, złożoną, niełatwą. Wygrywa wszelkie niuanse różnych stanów emocjonalnych, w których jego bohater się znajduje. To nie jest gra na jednej depresyjnej nucie. Pomaga mu w tym reżyseria Moniki Rejtner, która powoduje, że widzowie tracą dystans do opowiadanej historii, angażują się w narrację, bo znajdują się w jej środku. Niejako wchodzą w skórę bohatera, patrzą z jego punktu widzenia. I to było niezwykłe. Projekcje wideo Hanny Maciąg raz urzekają pięknem kompozycji, koloru, skali, innym razem budują nastrój grozy, smutku lub wizualizują dziewczynę, podkreślając charakterystykę postaci, jej świat. Muzyka Piotra Malinowskiego ilustruje całość. Ważna jest gra świateł Michała Głaszczka, która pomagała rzeźbić przestrzeń, stwarzać światy równoległe, klimat osaczenia, klinczu czy pozornej wolności. Działanie na zmysły, wyobraźnię widza, pobudzanie wrażliwości, empatii pozbawiło go poczucia bezpieczeństwa. Tak naprawdę od początku  nie znajdował się w neutralnej strefie komfortu. Jakby ta sytuacja dotyczyła go bezpośrednio, była o nim samym. Jakby zmuszała do sprawdzenia czy jego własny tata wiesza się w lesie.


TATA WIESZA SIĘ W LESIE
tekst i dramaturgia: Przemysław Pilarski
reżyseria, scenografia i kostiumy: Monika Rejtner
wideo: Hanna Maciąg
opracowanie muzyczne i realizacja: Piotr Malinowski
gra świateł: Michał Głaszczka

obsada:
Piotr Żurawski
Karolina Staniec

Sztuka zdobyła główną nagrodę w I Ogólnopolskim Konkursie Dramaturgicznym na Kameralną Sztukę Współczesną Słowo/Aktor/Spotkanie 2016.

zdjęcie:https://www.facebook.com/studio.teatr/photos/pcb.10155503529990348/10155503527215348/?type=3&theater

poniedziałek, 27 marca 2017

ZEW CTHULHU NOWY TEATR


Zainspirowany opowiadaniami Howarda Phillipsa Lovecrafta ZEW CTHULHU w reżyserii Michała Borczucha wystawiony w Nowym Teatrze to wołanie instynktu życia przeciw śmierci. Wieczne marzenie o nieśmiertelności. Rozszerza, jak pędzący w nieznane kosmos, listę możliwych zagrożeń dla człowieka i miejsca, w którym żyje. Mówi, że każdy z nas, świat cały w jednej chwili może zaginąć lub zginąć. W tym rzecz, że zarówno nieskrępowana wyobraźnia, jak i świadoma, racjonalna egzystencja może nas uratować.

Nie jest łatwo zrozumieć, czym lub kim jest CTHULHU dla tych widzów, którzy nie czytali fantasy H.P.Lovecrafta. Kompozycja narracji scenicznej Borczucha też nie ułatwia zadania. Wykładnię poprawnej wymowy słowa CTHULHU dostajemy podczas spektaklu. Jest zabawna, skomplikowana. Trudna do wyartykułowania i zapamiętania. Łamiemy sobie język a i tak nadal brzmi obco. Tajemniczo. Groźnie. Jak słowo klucz, zaklęcie. Imię Boga, potwora. Zew jest skłonieniem do natychmiastowego podjęcia działania. Jest skierowany do nas, widzów. To my mamy zareagować. Coś zrobić. Co? O tym musimy sami zdecydować. Ale czy zew Obcego, Innego, Nieznanego, Strasznego można traktować poważnie?

A przecież chodzi tu o lęk współczesnego człowieka przed przeczuwaną apokalipsą.  Możliwą katastrofą. Zagładą. Jej symptomy budzą potrzebę ratowania siebie i świata /instynkt ocalenia dla przetrwania/. Wyobraźnia człowieka podpowiada mu fantastyczne pomysły, rozwiązania. Szuka  w możliwościach futurystycznej technologii, opowieściach z przeszłości, relacjach, projekcjach z teraźniejszości. Bo ten lęk przed zagładą i walka o przetrwanie wpisane są w ludzki genotyp. Istnieje od zawsze. Udowadnia go nie tylko historyczny, cywilizacyjny, cykliczny ludzki porządek rzeczy, ale uwzględnia również fatum czy pierwiastek kosmicznego działania, destrukcyjnego wpływania na losy świata/np.uderzenie meteorytu= koniec ery dinozaurów, itp/. Nie tylko człowiek człowiekowi może zgotować apokalipsę. Życie jest cudem i zdarza się, że ulega niespodziewanemu unicestwieniu. Jak je zachować za wszelką cenę, to wieczne pytanie i jednocześnie wyzwanie. Zew. Wyobraźnia antycypuje, daje szansę. Wydaje się, że wystarczy ją wykorzystać, wprowadzając w życie jej fantastyczne podpowiedzi. Spektakl pokazuje jednak, że toczy się nieustanna walka w samym człowieku. Z jednej strony pragnie ocalenia, z drugiej doprowadza do sytuacji krytycznej. W sferze ekologii, polityki, moralności. Ciągle przekracza granice, posuwając się coraz dalej. Jakby podejmowanie ryzyka sprawiało mu przyjemność. Podkręcało go, osłabiało instynkt przetrwania. Jakby nie mógł się zatrzymać. I rozszerza swą niszczycielską moc. 

Dla tych, którzy nie znają prozy Lovecrafta, nie widzieli poprzednich spektakli wyreżyserowanych przez Michała Borczucha, spektakl niekoniecznie wydaje się od razu atrakcyjny, jasny, zrozumiały. To sekwencja scen, w których trudno doszukać się można powiązań, relacji, nie są bowiem rozpisane i ujęte w linearną opowieść. To obrazy zmory. Przeczucia nieznanego. Nieuniknionego. Artykulacja winy i zasłużonej kary dla człowieka za grzechy wyrządzone drugiemu człowiekowi, za dewastowanie ziemi spowodowane zachłannością, pychą, pogardą, władzą. To utrata niewinności. Niemożność doświadczania życia szczęśliwego, normalnego. Zwyczajnego. To infekowanie złem, rozpad rodziny, społeczności, świata. To rejestr uzasadnionych lęków, przeczuć, obaw ludzkości. To sny horrory, wizje konkretnych, realnych zagrożeń, katastrof/np. ekologicznych/. To dziwne rozmowy jakie prowadzą dzieci z rodzicami/Jacek Poniedziałek, Dominika Biernat/, jakby byli dla siebie partnerami seksualnymi, gdy pojęcie tabu, intymności nie istnieje, co prowadzi do zniszczenia relacji dziecko- rodzic w tradycyjnym jej rozumieniu. A otwartość mówienia o wszystkim bez wstydu, lęku pozbawia ludzi wzajemnego szacunku, odziera z godności. Nie ma oczywistej hierarchii w rodzinie. Subtelności, delikatności, czułości. Powoduje, że dzieci są w nienaturalny, wypaczony sposób dorośli a rodzice zdziecinniali. Komunikacja międzyludzka zmienia się, odsłania autonomię, wywalczyła wolność jednostki ale i doprowadziła ją do bezbronności. Borczuch z powodzeniem transponuje opowiadania pisarza na grunt polski/stroje, piosenki, rytuał wiejskiego życia, sielskość, błogość codzienności wieśniaków/, polityczny /Rydzyk, PiS, itd./ i nie tylko nam lokalnie dobrze znane ale współczesne światowe realne zagrożenia /np. polityka: mowa o Donaldzie Trumpie, Marie Le Pen w programie spektaklu/. Tyle, że ten publicystyczny ton jest kontrowersyjny. Zbyt dosłowny.

ZEW CTHULHU jako interesujący ciąg dalszy, rozszerza rozpoznanie, oskarżenie, wymowę APOKALIPSY, daje asumpt do działania. Prowokuje do wyjścia poza schematy myślowe, kanony zachowań, logikę wszelkiej poprawności. Uwalnia wyobraźnię, wypuszcza i przedstawia nam demony zła. Wizualizuje je. Ośmiesza. Wychodzi poza obręb literatury, a nawet teatru. Wkracza w rzeczywistość/akcja poza teatrem=przekaz z kamer/. Co jest cenne i nie bez znaczenia. Nie rezygnuje z dystansu, poczucia humoru. Może nawet aż za bardzo jest tu wszystko wyważone, kontrolowane, dopracowane. Pozbawione emocji i drapieżności siły sformułowanego oskarżenia. Ten odwieczny zew ostrzeżenia wypada w przedstawionej perspektywie  słabo. Powściągnięty doskonałością różnorodnej formy ginie w ogromnej jak sam kosmos przestrzeni teatru. Wydaje się nieszkodliwy, od dawna rozpoznany i oswojony. Brakuje  stuporu a realizm scenografii, mimo że jest symboliczna, metaforyczna/świetna makieta domu, zagrody, architektura budowana światłem/, nie prowokuje. Doświadczamy wykładu na temat zagrożeń, wysłuchujemy propozycji ocalenia. Zmory urealnione kostiumem, uwalniają nas od konieczności pobudzania własnej wyobraźni, która indywidualnie tworzyłaby niesprecyzowane, strachem podszyte światy wirtualne. Lovecraft w tej scenicznej wersji nie straszy, w jakiś oczywisty sposób już nie działa. Bawi. Mamy niezachwiane poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Pozostajemy w strefie komfortu. Świadomi obecności kamer. Ciągłego monitorowania.

Zespół Nowego Teatru doskonale realizuje powierzone mu zadania. Aktorzy perfekcyjnie wcielają się w wiele ról. Dokonują poprzez adaptację wiwisekcji  wyobraźni, duchowej i psychicznej wrażliwości Lovecrafta, wizualizują w przestrzeni teatru jego świat przeczuć, wizje antycypujące naszą lokalną i światową rzeczywistość. Przemycają wyraźną sugestię powrotu do źródeł/jak np. Lovecraft Hajewskiej do Providence/. Forma nie jest zabójczo przystępna. Narracja kieruje w stronę kontemplacji, snucia domysłów. Otwiera raczej niż zamyka dyskusję. Składa się w obraz niejednoznaczny ale przewidywalny. Pozostawia z uczuciem niedosytu. Mimo przedstawionego horroru, nie wstrząsa, nie szokuje. Bo humor, dystans, publicystyka go skutecznie neutralizuje. Nie pozwala dopaść podświadomego, nienazwanego a przeczuwanego lęku. Może budzić podziw umiejętność adaptacji na scenę prozy Lovecrafta. Ale nie szokuje. Jakby bał się reżyser z dramaturgiem zwiększyć dawkę horroru zaordynowaną przez autora. Są mu jednak wierni. Toczą merytoryczną, spokojną rozprawę na temat. I czy jest ona dla nas jasna, do końca zrozumiała i ważna, atrakcyjna musimy odpowiedzieć sobie sami. Dla niektórych ten ZEW może się przerodzić w ZIEW. I nic, niestety, więcej. 


ZEW CTHULHU zainspirowany opowiadaniami Howarda Phillipsa Lovecrafta 

przekład Maciej Płaza
reżyseria: Michał Borczuch
scenariusz, dramaturgia: Tomasz Śpiewak
scenografia, kostiumy: Dorota Nawrot
muzyka: Bartosz Dziadosz

obsada: Dominika Biernat, Bartosz Gelner, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik, Zygmunt Malanowicz, Monika Niemczyk, Marta Ojrzyńska, Piotr Polak, Jacek Poniedziałek, Krzysztof Zarzecki 

niedziela, 26 marca 2017

OŻENEK TEATR 6.PIĘTRO


OŻENEK Nikołaja Gogola w Teatrze 6.piętro jest interesującą rozrywką teatralną, uwspółcześnioną klasyką komedii. To Gogol jakiego nie znamy- pogłębiony psychologicznie, z kabaretowym akcentem, nastrojem trillera, zaskakującą scenografią, muzyką, choreografią, kostiumem-jakby każdy z tych  środków wyrazu w sposób szczególny charakteryzował bohaterów, ich wybory i postawy. Stwarzał postać sceniczną i kontekst, który ją tłumaczy.

Komedia bawi od pierwszych chwil. Mocno wciąga w narrację, uwodzi urodą kompozycji scen, interpretacją aktorską doskonale widzom znanych i lubianych aktorów charakterystycznych. Wprowadza w dobry nastrój ale jednocześnie stawia ciekawą diagnozę relacji międzyludzkich, kondycji człowieka, odkrywa jego mentalność, demaskuje sytuację życiową. Opowiada o losie, który każdy z bohaterów sam ostatecznie kształtuje. Dzięki koncepcji reżyserskiej, rozwiązaniom dramaturgicznym można wniknąć głębiej niż zazwyczaj w strefę mroku gogolowskiego męskiego bohatera, zatwardziałego kawalera, przyjrzeć się bliżej wiecznej pannie na wydaniu i bezsilności otoczenia /ciotka,swatka, przyjaciel/, starającego się na wszelki sposób przeciwdziałać samotnemu życiu młodych ludzi. Jak wiemy, nie udaje się, mimo podjętych wysiłków, użytych podstępów, stosowanej perswazji, środkom przymusu, logiki rozsądku. Mimo groźby i prośby. Historia zatoczyła koło. W finale bohaterowie znaleźli się w punkcie wyjścia. Wzbogaceni może tylko o poczucie wstydu, w sytuacji niemożności wyjścia poza granice własnych ograniczeń, które ich ubezwłasnowolniają, czynią żywymi marionetkami, których kongenialne miniatury noszą ze sobą wszędzie. Mamy jednak szansę poznać przyczyny ucieczki bohaterów, zwykłych w gruncie rzeczy ludzi, w samotność. Możemy przekonać się jak trudno się z niej wyrwać. Bo przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Lenistwo, próżność, egoizm, wygoda  to grzechy główne niszczące relacje międzyludzkie w zarodku. A brak optymizmu, wiary w siebie oraz w to, że możliwe jest niekoniecznie szczęśliwe, udane, ale właśnie inne życie, jest dojmujący. Poznajemy motywacje bohaterów, ich przyzwyczajenia, oczekiwania, kontekst społeczny, środowiskowy. Co powoduje, że rozumiemy ich lepiej.

Gogol chciał swą komedią skrytykować współczesną mu obyczajowość Rosji. Udało się. My w spektaklu widzimy problemy singli, którzy za wszelka cenę chcą pozostać kawalerami.  Interpretacja prawdę o nich mówi szczerze, ale delikatnie, lekko. Lubimy bohaterów tego OŻENKU. Budzą zainteresowanie, empatię. Nie epatują karykaturą, która zniekształciłaby ich wizerunek, uczyniła bardziej śmiesznymi niż są w istocie. Aktorzy nie szarżują komediowo. A przecież wiemy, że mogliby, gdyby tylko zechcieli. Zachowana jest równowaga pomiędzy tym co naturalne i charakterystyczne, dziwne i niezrozumiałe. To czyni postacie bardziej ludzkimi, godnymi uwagi. Ich wady, nawyki, cechy, również te, które nie zależą od nich samych  /np. nazwisko Jajecznica/ śmieszą ale nie ośmieszają, kpią ale nie wyszydzają, demaskują ale nie piętnują. Bez natrząsania się. Jakby to, co się dzieje było wynikiem świadomej decyzji bohaterów, akceptacji decyzji innych. Starania doprowadzenia do ożenku dowodzą, że tak naprawdę nic ich nie zadowoli a każdy pretekst zachowania dotychczasowego status quo ucieszy. Szybko rezygnują. Natychmiast czmychają gdy tylko dowiadują się, że ich wymóg w stosunku do panny nie jest spełniony. Tak, oni nie chcą nic zmieniać w swoim życiu. Tu nie chodzi o miłość, tu nie chodzi o majątek ale samolubne, egoistyczne dogodzenie sobie. Powrót do samotnego, bezpiecznego życia. Kobieta nie jest im potrzebna, a całe zamieszanie z ożenkiem jest tylko zasłoną dymną, kolejnym dowodem na to, że nie trzeba nic zmieniać. 

Podkolesina Michała Żebrowskiego poznajemy co prawda jako dorosłego mężczyznę ale dostrzegamy w nim wycofanego, samotnego, smutnego małego chłopca  przypominającego niezdolnego do samodzielnego życia maminsynka pogodzonego ze swym losem. Z lalką, dokładną kopią siebie, siedzi bezradnie na łóżku w okularach, z przyczesanymi włosami, ubrany w koszulę, bordowy sweterek, krawat. Apatyczny, uładzony budzi zaufanie ale i niepokój. Broni się przed małżeństwem ale jakoś pasywnie, bez przekonania. Jest niezdecydowany, bez gotowości, woli na jakiekolwiek zmiany w życiu. Jedyny moment, w którym podejmuje samodzielną decyzję i działa a przy tym wydaje się być szczęśliwym, zdecydowanym, aktywnym człowiekiem, jest jego upokarzająca ucieczka przez maleńkie okno domu Agafii tuż przed ślubem. Podkolesin wybiera wolność, którą utożsamia ze spokojem. Radość, którą czerpie z perspektywy miłości, trwa zaledwie mgnienie. Woli się ośmieszyć, skompromitować, niż zaryzykować małżeństwo. Wybiera to, co zna. Co sprawdzone, działa. Choć czyni z niego człowieka nieszczęśliwego, wycofanego, zamkniętego w sobie, pogrążającego się w smutku depresji.  

Tym bardziej dynamiczny, energetyczny, kreatywny jest przy nim Koczkariew Piotra Głowackiego. Ciągle w ruchu, z siatkami pełnymi zakupów. W płaszczu, czapce z nausznikami dwoi się i troi, by doprowadzić do ożenku przyjaciela. Lecz nie dominuje tu podtekst zemsty za swój los męża i ojca, który, jak się domyślamy, jest nie do pozazdroszczenia. Życie Koczkariewa wypełnione jest obowiązkami rodzinnymi. Podporządkowane  innym, nie samemu sobie. Brakuje mu spokoju i odpoczynku. Koczkariew już wie, co to znaczy być mężem i ojcem, głowią rodziny, zależnym od przełożonego pracownikiem. Znosi każde upokorzenie. I nie jest mu lekko, łatwo się dostosować, wytrwać, choć jest sprytny, elastyczny w swej postawie i czynie. Piotr Głowacki buduje konsekwentnie wizerunek ciepły, sympatyczny, zabawny. Pocieszny i zdecydowany. Nakreślony grą subtelną, delikatną, komediową. 

Nie tylko Koczkariew stara się odmienić życie Podkolesina i Agafii. Arina Pantelejmonowna Joanny Żółkowskiej -dojrzała, pretensjonalna, prosta kobieta-ma własny plan, wizję, punkt widzenia. Zaradna życiowo, doświadczona, trzeźwo oceniająca rzeczywistość, spokojnie bryluje w gorączce kawalerskich starań. Dostosowuje się do sytuacji i nic nie robi na siłę. Swatka, Fiokła Iwanowna Anny Dereszowskiej to harpia, współczesna kobieta interesu. Piękna, seksowna, modnie ubrana, pewna siebie, swych walorów, drapieżna, przedsiębiorcza radzi sobie znakomicie. Mimo niepowodzeń łatwo się nie poddaje. Niepowodzenie nie jest upadkiem a kolejnym doświadczeniem, z którego wyciągnie wnioski. Wiemy, że da sobie radę. Pójdzie swoja drogą silniejsza, wzmocniona.

Niestety starania doprowadzenia panów do ożenku kończą się fiaskiem. Ślubu nie będzie. Otoczenie nie ma wpływu na wybory absztyfikantów, decyzję dziewczyny. Nie da się ożenić starych, różnych samotności , które okrzepły w dotychczasowym wygodnym, spokojnym, bezpiecznym życiu. Panowie tak naprawdę nie widzą sensu zmian. Nie będą musieli już o nic zabiegać, z niczego rezygnować. Ani dostosowywać się do towarzyszki życia,  ani zobowiązywać się do nowych obowiązków, tłumaczyć z czegokolwiek. Wracają do komfortu dziecka w nich samych, zabierają swoje lalki, ich miniatury, oznaki niedojrzałości, wygody. Z ulgą, pokornie wracają do swoich domów, do siebie samych, do swojego dotychczasowego życia. Dnia świstaka. 

A przecież Agafia Tichonowna Pauliny Chruściel to apetyczny kąsek. I seksualny, i majątkowy. Naiwny, uległy obiekt pożądania. Łatwy do manipulowania i sterowania. Cóż z tego, ona również nie dorosła do roli żony, matki. Zachowuje się jak dziecko niespokojne, niezdecydowane, nadpobudliwe, niesamodzielne. Definiuje ją choreografia, kostium. Jest albo dzieckiem/białą, surowa sukienka, bose stopy, rozwiany włos/ albo lalką/ strojna sukienka, wyrafinowana fryzura, stroik na głowę, różowe pończochy, czarne lakierki/ wtłoczoną w ramy przezroczystej gabloty-klatki, przeznaczoną do zabawy lub adorowania. Chce męża, który nie ma nic wspólnego z jej dotychczasowym życiem. Ulegając sugestii innych wybiera osobę, która do niej w ogóle nie pasuje. Ten związek zlepiony na siłę, nie miałby racji bytu. Unieszczęśliwiałby oboje małżonków. Czynił życie trudnym do zniesienia. Agafia Pauliny Chruściel nie jest tak beznadziejnie głupia, jak ją nakreślił Gogol. Jest raczej zagubiona, nieśmiała, zakompleksiona, wycofana. Przejęta  zainteresowaniem jej osobą. Swaty są dla niej nadzwyczajną, wybijającą ja z dotychczasowego życia sytuacją. Perspektywa małżeństwa budzi jej nadzieję na duże zmiany. Choć nie wie tak naprawdę czego chce, to jednak pragnie spełnić marzenie zamążpójścia, spróbować innego życia. Może to jej ostatnia szansa.  Nic dziwnego, że jest zdenerwowana, onieśmielona, nadpobudliwa.

Bohaterem zbiorowym są mężczyźni, kawalerowie, pretendenci do ręki Agafii. Oprócz Podkolesina pojawia się stateczny, ujmujący, refleksyjny Jajecznica  Cezarego Żaka grany powściągliwie, naturalnie. Jego bohater nie jest pazerny, raczej wstydliwy, pocieszny. Rzeczowy, nie buja w obłokach. Jest rozważny, nieromantyczny. Szuka towarzyszki życia. Bawi sytuacyjnie. Rudy Anuczkin Janusza Chabiora w zielonych spodniach, krótkim futrze nawykły do katastrofy łatwo znosi porażkę. Pedantyczny, upierdliwy, marudny Żewakin Cezarego Pazury grany jest raczej dramatycznie niż komicznie.  To spójna osobowość urzędnika, wojskowego, którego charakter podkreśla szary, surowy mundur. Pazura zmienia głos, intonację, dostosowuje gestykulację, mimikę do roli, świadomy swojego mocno komediowego emploi. Z powodzeniem!

Płonne były starania, by niemłodą już Agafię wydać za mąż, tchórzliwi panowie odeszli lub uciekli niepyszni. Łatwo przyszło im ponieść kolejną matrymonialną porażkę. Jakby odprawiali stary, dobrze znany rytuał. Tylko scena, gdy niedoszła panna młoda stoi w pięknej sukni ślubnej jest smutna, gorzka, upokarzająca. Ale trwa na szczęście chwilę. W końcu słyszymy znów tango, zaproszenie do tańca. Do zabawy, do śmiechu, radości. Każdy wrócił przecież na swoje miejsce. W stare koleiny samotnego życia. 

Zastanawia ta ciekawa inscenizacja. Scenografia  z krzesłami, stołkami na ścianach, gablotami pułapkami, klatkami, kabaretowymi światłami włączającymi się w momentach wizualizujących się marzeń, snów, pragnień, projekcje wideo na ścianach  tworzące nastrój, sugerująca podteksty, zaskakująca muzyka nadająca rytm, tempo wartkiej akcji, lalki, alter ego bohaterów, dopełniające komplementarnie ich świat wewnętrzny, znacząca choreografia jak cecha charakteru postaci. Wszystko razem stanowi jakiś nie pasujący do siebie zbiór symptomów choroby, której diagnozę znamy ale nie potrafimy skutecznie leczyć. Jakby cała energia życiowa z bohaterów wyparowała, napęd życia w nich wygasł. I tylko ich powłoka, forma świata zewnętrznego sygnalizuje, że coś jest nie tak jak być powinno. Zapracowani, zajęci sobą, też nie jesteśmy i dziś skorzy do ożenku. Pozostajemy często singlami. Innych ludzi traktujemy instrumentalnie, protekcjonalnie, oceniając pod kontem ich dla siebie użyteczności. Bawimy się nimi jak lalkami, niedojrzałymi dziećmi chcąc z wyboru pozostać. Jeśli więc na spektaklu się  śmiejemy, to i z samych siebie. Dobrej zabawy życzę. Ta jest pewna. I refleksji. Ta jest oczekiwana. Powodzenia:)

OŻENEK NIKOŁAJ GOGOL
reżyseria - Andrzej Bubień
scenografia - Anita Bojarska
muzyka - Piotr Salaber

obsada:
Agafia Tichonowna - Paulina Chruściel
Arina Pantelejmonowna - Joanna Żółkowska
Fiokła Iwanowna - Anna Dereszowska
Podkolesin - Michał Żebrowski
Koczkariew - Piotr Głowacki
Jajecznica - Cezary Żak
Anuczkin - Janusz Chabior
Żewakin - Cezary Pazura
Duniaszka - Dorota Krempa
Stiepan - Kamil Szklany
premiera: 11marca 2017






zdjęcie:https://www.facebook.com/nadobre/photos/a.194844877224522.39384.172936456082031/1443889615653369/?type=3&theater
wideo: youtube


czwartek, 23 marca 2017

LAMENT FESTIWAL NOWE EPIFANIE /GORZKIE ŻALE 2017


Widowisko Tomasza Cyza, na podstawie poematu średniowiecznego włoskiego mistyka Iacopone da Todi „Il Pianto della Madonna” („Lament Madonny”) oraz fragmentów „Stabat Mater” Karola Szymanowskiego przenosi nas w świat wrażliwości mentalnej matki, która przeżywa mękę i śmierć swego ukochanego syna. Poznajemy jej myśli, wahania, pytania, uczucia, emocje. Odkrywamy matczyny, głęboko ludzki ale też w jakiejś mierze i boski punkt widzenia. Łączy się to co ziemskie z tym, co transcendentne. Godzi się wola matki z wolą boską. Podporządkowuje jej. Oddaje, zawierza. Ufa. Ale kosztem tego wyraźnie fizycznego, namacalnego człowieczego wyrzeczenia, rezygnacji. Odczuwamy jej osobisty ból i cierpienie, który stapia się z jej syna bólem i cierpieniem.  I udziela nam współczesnym. Powiększa się w ten sposób skala przeżywania, pogłębia kontekst wnikania w istotę dokonującej się przemiany, rozumienia przesłania boskiego planu. Odkrywa się głęboko duchowy, emocjonalny, uczuciowy wymiar zdarzeń. Bo musi. Emanuje swoją intensywnością, intymnością, szczerością i prawdą. Wdziera się w nasze indywidualne przeżywanie męki Chrystusa. I ją wzbogaca.  Uzupełnia. Udostępnia wymiar ludzkiego odczuwania ale tym samym wypracowuje boski pierwiastek. Konieczność posłuszeństwa, rezygnacji z własnego komfortu dla duszy i ciała, przekonanie, że to, co się przeżywa jest normalne, wpisane w los matki i oddanie światu ziemskiemu czy boskiemu dziecka jest niezbędne.  I zawsze coś umiera. W matce umiera i w dziecku umiera, by żyć mogło coś ważniejszego, większego, piękniejszego. Człowiek pełny, dojrzały, wolny. By życie dziecka się wypełniło zgodnie z jego własną wolą, myślą i uczynkiem. Bo jest to plan boski nie matczyny.

LAMENT jest czułym pożegnaniem tego, co było, by mogło nadejść i spełnić się nowe, istotniejsze. Już nie dla matki dziecko jest a dla świata, dla innych ludzi.  Matka musi wyrzec się siebie, zapomnieć o sobie. Musi zrezygnować ze swojego prawa do dziecka, musi pozwolić mu odejść, by mogło przeżyć własne życie, jak musi, jak chce. I jest to bardzo trudne. Bolesne.  Płacze więc matka nad swym losem, płacze nad losem syna. Nad swoją i jego słabością. Niewinnością. Nie rozumie tego, co się dzieje, bo zbyt mocno czuciem jest i troską. Bo to jest wbrew jej naturze i przeznaczeniu. Jej syn oskarżany, znienawidzony, odrzucany, katowany, cierpi. Wolałaby sama na siebie wziąć cały ciężar jego umęczenia. Za niego wszystko znieść, zamiast niego umrzeć. A jednak musi to przeżyć. Przeżyć męczeństwo i śmierć osoby najbliższej. I trwać nadal.

Płaczemy i my nad sobą. Lamentujemy. Bo musimy pogodzić się z tym, na co nie mamy wpływu, co nas przerasta a jest słuszne. Wymaga od nas dojrzałości, siły, ufności. A świadomość pozbawiania nas tego, co do nas nie należy, choć jest częścią nas samych, dziecka, boli bardzo. Boli nas też dziecka cierpienie i rośnie w nas bunt, opór, toczy walka.  Płaczemy więc. Lamentujemy. Zanim ostateczne pogodzimy się z losem. Z wolą Boga.

Ale tu lament zaklęty jest  w brzmieniu muzyki i śpiewie "Sabat Mater", w słowach, które pozwalają panować nad uczuciami. Tonują je. Powściągają emocje, które są tak bardzo ludzkie. Opierają się boskim wyrokom, upominają o wyjaśnienie. Poszukują sensu. A jednak wypowiadane przez Dorotę Segdę obserwowaną przez Przemysława Stippę, naznaczane ciepłem, miłością i troską,  są głęboko wzruszające, proste, szczere. Delikatność i subtelność natury kobiecej zderzona z okrucieństwem traktowania jej syna wydaje się krucha, niepewna. Mimo tego, siła wewnętrznego przekonania, że to nie ona tu decyduje, pozwala jej przeżyć. Pogodzić się z losem, wolą Boga.

I tak uczymy się jedni od drugich. Razem lamentujemy. Nad naszą słabością, marnością tego świata, który nie szczędzi nam cierpienia ziemskiego, bólu niezawinionego, który ma prowadzić nas do wieczności, miłości doskonałej, bezwarunkowej, która wszystko wybacza , która wszystko zniesie i rozumie.

LAMENT
Scenariusz i reżyseria: Tomasz Cyz
Przekład: Jarosław Mikołajewski
Reżyseria światła: Ewa Garniec
Zdjęcia: Jacek Poremba
Harfa: Urszula Nowakowska-Żwirdowska
Występują: Dorota Segda, Przemysław Stippa, Urszula Kryger, Agata Zubel, Chór Centrum Myśli Jana Pawła II pod dyrekcją Jana Krutula.

Fotografie wykorzystane w spektaklu zostały wykonane
w Galerii Sztuki Średniowiecznej Muzeum Narodowego w Warszawie

Muzeum Narodowe w Warszawie
3.03.2017

zdjęcie:http://noweepifanie.pl/wydarzenia/lament/

wtorek, 21 marca 2017

COME TOGETHER TEATR STUDIO



COME TOGETHER to tytuł piosenki Beatlesów i zaproszenie widzów do interesującej zabawy, gry, teatralnej interakcji. To jest bardziej projekt, performans, happening niż spektakl w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Choć dobitnie się do niego odwołuje. Nie można pisać o nim zbyt dokładnie, bo zdradziłoby się pomysł, pozbawiło widzów całej przyjemności oglądania, zaskoczenia. Nie byłoby już sensu w nim uczestniczenie.  A szkoda by było stracić okazję brania udziału w ciekawym eksperymencie doświadczenia sprzecznych uczuć, reakcji, myśli, przekornej chęci łamania zakazów, nakazów, kanonów, świętych reguł. Kiedy coś możemy i jednocześnie jest nam to zakazane. Kiedy wymaga się od nas czegoś, co wcześniej zostało wykluczone. Jest ciekawie. Jest energetycznie. Zaskakująco. Bo są kreowane sytuacje, które silnie angażują widzów, wymagają od nich uwagi. Wszystko, co się dzieje na tym spektaklu, jest jasne, proste, wyjaśnione, ustawione. Zasady zachowania widzów są z góry określone, przewidziane. Aktorzy, to się może zdarzyć, muszą zachowywać się elastycznie. Dostosowują się do zachodzących zmian i nie mogą modyfikować scenariusza, inaczej efekt zakończenia można zniszczyć, pozbawiając go napięcia. A jednak zaskakują nas działania aktorów i nasze, widzów, na nie reakcje. Niektórych mogą irytować. Dają do myślenia przez cały czas trwania spektaklu. Powodują, że widzowie doświadczają różnych czasem sprzecznych emocji.

COME TOGETHER to doskonała, podstępna teatralna pozorna improwizacja. Stosująca cały arsenał prowokacji. Sytuacje, gesty, ustawienia sceniczne są precyzyjnie przemyślane, nakreślone, egzekwowane. Nie ma przebacz. Konsekwencje muszą być. W istocie jest to żart sceniczny. Prosty trik wzmacniający wspólnotę widowni i sceny, widzów i aktorów, rzeczywistości i fikcji. Na scenie umieszczono napis: "Proszę nie wchodzić na scenę". Sam w sobie jest prowokacją. Bo przecież my, widzowie, dobrze o tym wiemy. Ale czemu nie można by przekroczyć określonych granic, zdobyć się na coś, co zawsze chcieliśmy zrobić? Okazuje się, że bez względu na to czy pozostanie się na widowni czy nie, wszyscy obecni na spektaklu biorą w nim aktywny udział. Stanowią jednię. W pewnym sensie są sobie równi co do sprawowanej roli, funkcji. Wszystko jest jasne ale nie do końca oczywiste. Forma spektaklu wymaga określonej aktywności, uważności widza. Zachęca do niej, przekonuje, argumentuje, uzasadnia. Liczy na jego otwartość, poczucie humoru. Kusi, podchodzi go, nęci. Używa szerokiej gamy środków perswazji, by osiągnąć cel. I gdy się to zdarza, okazuje się, że do teatru nie wchodzi się bezkarnie. Nie zawsze jest do końca bezpiecznie. Nie do końca możliwe jest zachowanie czwartej ściany, ale też przenikanie się, łączenie sceny i widowni, wzajemne interakcje widzów i aktorów. Przynajmniej tym razem. Ale teatr działa. Ani aktorzy, ani twórcy, ani widzowie nie zawodzą. 

Gdy jest teatralny pomysł, jest zabawa! Interesujące, intrygujące, inteligentne COME TOGETHER!

Pisanie o nim jest równie karkołomne, trudne i szalone. Nie wspominając o szczegółach, należy powiedzieć prawie wszystko. Nie zdradzając tajemnic, należy dać odczuć, że są fascynujące, warte poznania. A komplikuje to jeszcze wielka niewiadoma, co tak naprawdę w czasie spektaklu każdy z nas myśli, czuje, przeżywa. Jakie pytania sobie zadaje, jakich odpowiedzi sobie udziela. Czy nie żałuje, że w tym projekcie uczestniczy, czy się dobrze bawi, czy taka forma komunikacji mu odpowiada. Niewątpliwie teatr to sztuka żywa. Do końca nieprzewidywalna. Zakłada, że każdy z nas jest inny, że każdy spektakl jest inny. I wzajemnie dajemy sobie do tego prawo. Ryzyko i eksperyment, sukces czy wpadka jest wpisana w reguły gry. A dystans i ciekawość, co sztuka ma nam do zaproponowania, co w nas wyzwoli, w tym pomaga. Również kawa, herbata, smakowite ciasteczka, słodkości przy dźwiękach muzyki w czasie przerwy była pretekstem do pierwszej wymiany myśli, wrażeń. Przyjemnie zachęcała, by po przerwie kontynuować eksperyment lub była idealnym momentem, by zdecydować się na opuszczenie teatru po angielsku. Wolna wola. Piękne!! 

COME TOGETHER 
tekst i reżyseria: Wojtek Ziemilski
scenografia i kostiumy: Wojciech Pustoła
choreografia: Maria Stokłosa
muzyka: Sean Palmer
światło: Michał Głaszczka
obsada:
Lena Frankiewicz
Maria Stokłosa
Sean Palmer
Wojciech Pustoła
Krzysztof Strużycki

premiera: 24/02/2017

HISTORIA JAKUBA TEATR DARAMATYCZNY SCENA NA WOLI FESTIWAL NOWE EPIFANIE/GORZKIE ŻALE 2017

 
HISTORIA JAKUBA Tadeusza Słobodzianka  choć nie dokumentalna jest prawdziwa. To jej główna siła. To jej hipnotyzująca moc. Działa na wyobraźnię, wyzwala emocje, odnosi się do indywidualnej i zbiorowej wiedzy, pamięci. Opowiada o człowieku, który jak świat cały w złożoności uwarunkowań, jak każdy z nas  zastanawia się nad własną tożsamością, chce wiedzieć dokąd zmierza, jaki wyznaje system wartości. Opisuje drogę poszukiwania i dochodzenia do istoty siebie. Odkrywania swojej przeszłości dla kształtowania przyszłości. Dlatego tak bardzo nas zajmuje. Pochłania. Fascynuje. Jest tym szczególnym przypadkiem, który poprzez jednostkowe losy bohatera opowiada o doświadczeniach, życiu każdego człowieka. Jego świecie przeżyć, doznań, wrażeń. Decyzji i wyborów. Historia ta jest uniwersalna, ponadczasowa.  Odnosi się do naszej złożonej historii, skomplikowanych losów przodków. Docieka, co spowodowało, że wielu spośród nas nie jest pewnych swojego pochodzenia, ma kłopot z określeniem swego miejsca i roli w świecie. A odpowiedź na fundamentalne pytanie kim się tak naprawdę jest, nie jest łatwe. Pozostaje zadaniem na całe życie, impulsem działania, które nigdy nie doprowadzi do ostatecznej odpowiedzi ale rozszerzać będzie pole poznania i rozumienia złożoności świata,  natury człowieka. Nie odpowie ostatecznie na wszystkie wątpliwości. Jakby ten proces nigdy nie miał się zakończyć. Jakby każdy z nas musiał nieustannie redefiniować siebie, swoją przeszłość, która z biegiem lat, w procesie poznawania prawdy poszerza horyzont znaczeń świata, który ciągle się zmienia i wymaga od nas nieustającego przystosowywania. Zmusza do przyjęcia postawy ciągle aktywnej, twórczej, wszystkiego ciekawej. Charakteru twardego, nieustępliwego. Tak, by się można było sprawdzić, przekonać, co jest ważne i jakie ma znaczenie, ile człowiek jest wart. I ważne jest, by nie rezygnował z tego testowania siebie. Nie bał się prawdy. Starał się ją oswoić, przeżyć, bo ma to tajemnicze, nie do końca określone znaczenie. Zakłada, że człowiek chcąc ocalić to, co jest dla niego najważniejsze - miłość, wierność, godność, szacunek, życie- musi być elastyczny, sprytny, mądry. Co wiąże się też z postawą afirmującą to, czego nie można zmienić, po to, by móc nadal żyć w zgodzie ze sobą tak, by nie krzywdzić innych ludzi. 

Na początku wkraczamy w surowy, sceniczny Jakubowy świat,w którym dominuje solidny jak niewzruszona opoka drewniany, potężny stół, ale też gdy trzeba ołtarz, łóżko lub katafalk otoczony kilkoma starymi, rzeźbionymi szafami. Te są symbolicznymi przejściami  zarówno w różne miejsca, jak i w różne czasy, skrywają mroczne tajemnice, ludzi, rzeczy. Poznajemy Mariana Polaka, podążamy za Jakubem, po zmianie imienia gdy już wie, że jest Żydem, by się dowiedzieć, że tak naprawdę jest Romualdem Jakubem Wekslera-Waszkinelem, urodzonym w 1943 r. w getcie w Starych Święcianach koło Wilna i jako chłopiec, będąc synem Jakuba i Batii Wekslerów, na kilka dni przed zagładą został oddany przez matkę polskiej rodzinie Waszkinelów. Chcąc przekonać nową matkę powiedziała: „Pani jest chrześcijanką, pani wierzy w Jezusa, więc niech pani w imię tego Żyda, w którego pani wierzy, uratuje moje dziecko. Gdy dorośnie, niech zostanie księdzem”.  I gdy Marian dorósł został księdzem, a potem Jakubem. Gdy raz zaczął drążyć, nie mógł się zatrzymać. Do końca nie wiedział, kim tak naprawdę jest. Prawda skomplikowała mu życie, jednak wyzwoliła ciekawość, energię, która pozwoliła mu pójść za głosem serca i rozumu, instynktu. Ale spokoju już nie zaznał nigdy. Dwie matki, dwie tożsamości, dwie rodziny walczyły w nim ze sobą, jak to widzimy w Jakubowym śnie w najlepszej scenie spektaklu z szarlotką. Nie ma porozumienia, nie ma takiego rozwiązania, które rozwiałoby wszystkie Jakubowe wątpliwości, odpowiedziało na wszystkie pojawiające się pytania.

Łukasz Lewandowski obdarzył swego bohatera niezwykłym ciepłem, łagodnością, spokojem, rozwagą, mimo gwałtowności niektórych scen. Pokora, chęć zgłębienia prawdy, ciągły niepokój kontrastujący z niezachwianą pewnością nie opuszczały jego Jakuba, czyniły go nieustępliwym. Ambiwalentne uczucia, skrajne postawy doprowadzały go zawsze do samookreślenia, wskazania i oparcia się na punktach stałych w jego życiu. Jakub Lewandowskiego nawiązuje szczególnie bliską więź z widownią. Jest narratorem, komentatorem, dominantą. To wybitna rola. Ale nie przytłacza, nie zawłaszcza tylko dla siebie całej historii. Bo dotyczy ona przy okazji czasów wojny i pokoju, socjalizmu i kapitalizmu, totalitaryzmu i demokracji,  katolicyzmu, judaizmu, mentalności duchownych i zwykłych ludzi, relacji między nimi, warunków życia zarówno w Polsce jak i Izraelu na przestrzeni bardzo długiego okresu czasu. Obejmuje kawał historii dwóch narodów, żyjących razem, żyjących osobno. Dotyczy polityki, moralności, duchowości jednostki i zbiorowości. W różnych konfiguracjach zależności. I jest to niejednoznaczny, bogaty obraz. Nie jest jednoznacznie biały lub czarny.

Nie tylko Łukasz Lewandowski musi pokazać tą złożoną, różnorodną, charakterystykę swej postaci. Magdalena Smalara jako siostra  Jakuba również. Wychodzi z tej roli zwycięsko. Małgorzata Rożniatowska z powodzeniem wciela się w wiele ról. Gra pewnie, naturalnie, wiarygodnie. Równie interesująca jest Magdalena Czerwińska. Podobnie radzą sobie pozostali aktorzy.  Są zdyscyplinowani, rzetelni, różnicują grane przez siebie postacie, co jest dużym, trudnym wyzwaniem. Aktorstwo odgrywa tu wielką rolę, bo konstrukcja dramatu a reżyseria i znakomita choreografia ją jeszcze podkreśla, buduje nastrój, decyduje o sile oddziaływania. Głównie Jakub prowadzi narrację a pozostali ilustrują krótkimi sekwencjami scen opisywane zdarzenia, sytuacje, relacje. Powstają solidnie, precyzyjnie skomponowane epizody, mikro scenki, miniatury obrazów. Toczy się sprawnie fascynująca, bogata opowieść. I jest to sprawdzone już w NASZEJ KLASIE rozwiązanie formalne. Narzuca doskonały rytm, podkręca dramaturgię, wzmacnia wymowę przekazu. Muzyka, kostiumy, światło działają komplementarnie. Bez zarzutu.

Sztuka, mimo śmiałego poruszania wątku seksualności duchowieństwa, ostrości scen z tym związanych, nie bulwersuje, Może dlatego, że równie mocnych kontrowersyjnych tematów jest tu sporo i  siła ich oddziaływania jest rozśrodkowana. Zneutralizowana. Spektakl choć za długi, spłycający wagę tematów zbyt dużą ilością wątków, oparty na stereotypach, zbyt oczywistych, jednoznacznych ocenach, puentach, będący kliszą kompozycyjną, reżyserską i dramaturgiczną NASZEJ KLASY, ogląda się doskonale. Dzięki  aktorstwu, dyscyplinie inscenizacyjnej, dramatowi samej historii, która jest autentyczna, przejmująca, a mimo wszytko nie pozbawiona nadziei, komizmu, wyrazistych portretów psychologicznych postaci mocno osadzonych w realiach życia, które dobrze wszyscy znamy. Bogata, wielopoziomowa, wzruszająca HISTORIA JAKUBA  toczy się dynamicznie, gładko, ale nie będzie miała przesądzającego, ostatecznego zakończenia. Pokazuje Jakuba w nieustającej zmianie, w ciągłym ruchu. Generuje  cały czas kolejne wątpliwości, stawia coraz to nowe pytania. Dzieje się w drodze po zrozumienie ale nie z potrzeby ciała a wzmacniającego się, niegasnącego ducha. Z miłości i wiary, które powodują, że nadzieja nakręcająca działanie Jakuba nigdy nie słabnie, nie umiera, wręcz przeciwnie, bez ustanku jest podsycana ciekawością, dociekliwością, pasją. Dręczona wiecznym niepokojem, niezaspokojeniem. Głodem prawdy.

W finale spektaklu Jakub opuszcza scenę, wychodzi z walizką, wszystkie drzwi pozostawia za sobą szeroko otwarte. Jakby zapraszał nas delikatnie, sugestywnie, nieśmiało do pójścia jego drogą, zachęcał do wspólnej wędrówki. Jakby mówił nam, że nie ma końca szukania odpowiedzi na dręczące go i nas wszystkich pytania, które dziedziczone przechodzą z pokolenia na pokolenie. Gwarantują nieustający, wiecznie trwający ciąg dalszy. Kształtują człowieczy los.


HISTORIA JAKUBA  TADEUSZ SŁOBODZIANEK

reżyseria: Ondrej Spišak
scenografia, kostiumy: Szilárd Boraros
współpraca kostiumograficzna: Aneta Suskiewicz
muzyka: Piotr Łabonarski
drugi reżyser: Anna Gryszkówna
konsultacje wokalne: Małgorzata Hauschild
ruch sceniczny: Anna Iberszer
reżyseria świateł: Andrzej Król
kierownik produkcji: Rafał Łukasz Renner

Obsada:
Łukasz Lewandowski – Marian/Jakub
Małgorzata Rożniatowska – Mama/Gospodyni/Siostra Genowefa/Ciocia Chaja
Izabela Dąbrowska/ Magdalena Smalara – Stefa/Księgowa/Siostra Judyta
Zbigniew Dziduch – Tata/Proboszcz/Ojciec Rektor
Magdalena Czerwińska/Marta Król – Nauczycielka/Hania/Żona Urzędnika/Nina/Siostra Nela/Dina/Inez/Matka
Marcin Sztabiński – Prorektor/Urzędnik/Biskup/Arcybiskup Paryża/Stryj Noam/Rabin/Ojciec
Otar Saralidze – Józek/Wikary/Esbek/Siostra Anna/Kuzyn Cwi/ Abram/Brat Daniel/Samuel

Premiera spektaklu odbyła się w ramach Festiwalu Nowe Epifanie / Gorzkie Żale 2017.

niedziela, 19 marca 2017

WYZWOLENIE TEATR STUDIO FESTIWAL NOWE EPIFANIE/GORZKIE ŻALE 2017

"- My jesteśmy wychowani na Konradów, mamy wielkie narracje we krwi - mówi Garbaczewski. - Wolność jest dla nas nowością, bo nasze mity są mitami niewolników. Dobrze by było poszukać nowych. Może więc pozwólmy się zabrać do San Escobar, gdzie nie ma ani jednej wielkiej narracji!"

I wszystko jasne. Teleportacja Konradów na San Escobar pozwala im budować nowy wspaniały świat, konstrukcje, systemy społeczne, dekalog wartości. Wiwisekcja wypada dramatycznie. Jest jak było zawsze. Nudne życie, normalne, przyziemne. Ćwierkanie ptaszków, roślinki, uprawa warzyw, już nie szklane ale tylko tekturowe, jak bezdomnych, wypędzonych, wykluczonych domy. Nie ma buntu, kontestacji, rozdrapywania ran. Szukania, rozumienia, wypracowywania wspólnej narracji. Miotania się chorej, zranionej wyobraźni. Jest raczej odlot w niebyt. Nie ma mowy o wyzwoleniu, bo nie ma sensu się wyzwalać. Sztuka już nie wynosi ponad poziomy ale sprowadza na ziemię. Wyzwolenia nie ma. WYZWOLENIA nie ma. Brak interpretacji ma tu być interpretacją.

Witajcie więc w teatrze na spektaklu! Takim, który unieważnia wszystko, co dotychczas zostało w nas wychowaniem zaszczepione, literaturą romantyczną zbudowane. Krzysztof Garbaczewski wyzwala nas od tego, co znamy, w sobie hodujemy, podsycamy, czego oczekujemy. Buduje swoją formą. Co z tym zrobimy, czy ten sceniczny gest zrozumiemy, zaakceptujemy? Tą work in progress?Bo smutny jest w swej wymowie, obrazie, wnioskach. I jakiś jednak obcy, wynaturzony, szalony.

Konradem jest robot, kosmita, sztuczna inteligencja /TERMINATOR/, który prześwietla, obserwuje, ocenia gdzieś z góry, będąc poza zasięgiem bezpośredniego działania. Lustruje przestrzeń, którą zasiedla różnorodna Konradów barwna społeczność /bohaterowie sztuki łącznie z obsługą techniczną/, w istocie nie mająca nic do powiedzenia, która buduje, wznosi konstrukcje. Żyje jak zwykli, normalni,  ludzie.

Konradem jest też kobieta, a właściwie dziewczyna wygłaszająca monolog Konrada w całkowitej kontrze do Wielkiej  Improwizacji DZIADÓW Mickiewicza. Ubrana jest w męską koszulę narzuconą na koszulkę, krótkie spodnie, podkolanówki, żółte tenisówki. Nosi słuchawki, przez które słucha Treli w monologu Konrada/?/, korzysta z laptopa, w którym wyświetla się inscenizacja WYZWOLENIA w reżyserii Konrada Swinarskiego czy może jakiś inny bełkot, obrazotok, słowotok medialny, internetowy/?/. Kobiecy Konrad, dziewczyna mówi tekst, jakby go nie rozumiała. Błądzi więc, szuka znaczeń. Chce się przebić przez to, co do niej dociera z zewnątrz ale i ona to samo robi. Coś do nas mówi. Ale jak? Nie epatuje, nie przeżywa a duka, wypowiada, powtarza bezwiednie za Trelą/?/, który jest jakby suflerem, obcym głosem w niej samej, tym, co wtłoczone, nabyte ale nie jej własne. Dla nas też nie jest już nasze, do zrozumienia, do użycia to, co popkultura z klasyką robi. Nie wyraża więc siebie, o nic nie walczy, o nic jej nie chodzi. Nie wyzwoliła się spod wpływu męskiego Konrada. Jakby powtarzała tylko bez rozumienia zasłyszane treści. Jakby ten tekst nic nie miał znaczyć. Co wydaje się nieskładnym, wyjałowionym wyrazem bezsilności i niemocy, pomysłu na to, co można ze swoim życiem, sobą zrobić. Za nią zbudowana jest ściana z pustych pudeł i gdy kończy monolog, odwraca się od nas i uderza w nią wybijając przejście. Przechodzi na drugą stronę kartonowego muru, gdzie wcześniej majaczyły jakieś głosy gromadne, niewyraźne. Nie wiadomo, co wypowiadały, o co walczyły, w jakiej sprawie/np.czarny protest?/. Dziewczyna Konrad w tamtą zmierza stronę i ginie z naszych oczu. Ostatecznie dołącza do reszty sobie podobnych, nie potrafiących się zdefiniować, określić, wybić na indywidualność. Przepada jak jednostka statystyczna, anonimowa na zawsze.

Publiczność chyba jednak do końca nie rozumie tego spektaklu, odrzuca go. Uznaje, że to nie o niej jest, nie dla niej. Nic dziwnego, bo Garbaczewski nie stara się wcale być komunikatywny, gładki, atrakcyjny dla kogokolwiek. Jakby robił ten spektakl tylko dla siebie, o sobie. I był jedynym, najważniejszym widzem. I jak tu widz może zrozumieć  trudno definiowalną nieokreśloność, pozorną przypadkowość i udziwnienia, zaskoczenia inscenizacyjne. Narracje scenicznego, pozawerbalnego języka. Barwne, słodkie, pretensjonalne kostiumy z perukami. Postacie anonimowe, trudno identyfikowalne, jakby to miał być jeden bohater zbiorowy, o obojętnym psychologicznie składowym portrecie indywidualnym. Każdy jest osobny i zbiorowy jednocześnie. Jak klony mentalne. I nie ma tu dyskusji, relacji, interpersonalnych oddziaływań. Są indywidualne wypowiedzi, deklaracje, monologi narracje. Kolorowa magma budowniczych, wznosząca od nowa konstrukcje bez przeznaczenia, bez właściwości, bez działania. Bez funkcji. Coś człekopodobni budują z niczego. Coś bardzo nietrwałego, ulotnego, bezwartościowego. Pustego. I sami też są z tej samej materii. Bo są te kartony, pudła jak cegły, jak komórki, jak elementarna jednostka budulca tworząca  mur, domy, a nawet postacie ludzkie. Łatwopalne, łatwe do manipulowania, zniszczenia, obrócenia w nicość. Wszystko umieszczane obok rozrastających się szkieletów pustych, niebotycznych konstrukcji. Brak jest idei, pomysłów, planów, które wypełniłyby je treścią, działaniem. Słomiany zapał Konradów na popiół wszystko obraca I tak z pustki do pustki czas przemierzają, nic nie tworząc. Z niewoli w niewolę. Mimo szczerych chęci, zaprzeszłych górnolotnych deklaracji, szczytnych medialnie idei. Mimo wyzwolenia Polski, narodu, sztuki. Mimo panującej demokracji. Jakby to była ciągle syzyfowa praca.

Sztuka nadal zawodzi. Pokazuje tylko wariacje na temat stanu rzeczy, rozgląda się, analizuje i zatrzymuje się na klęsce, porażce, stuporze chocholego tańca. Jakby jej wyobraźnia, kreatywność nie mogła się wyzwolić z okowów zniewolenia niezgłębionego nadal pochodzenia, z niemocy, braku pomysłu na ciąg dalszy po wyzwoleniu. Konkluzje, wnioski zatrzymują Konradów na skraju przepaści wyborów niemożliwych do spełnienia. Albo wybiera jednostka emigrację wewnętrzną, cieszy się życiem jakie jest-wiatru podmuchem, roślinką, kwiatkiem, Konrad z wędką, Konrad z porem i kapustą- wiecznym tu i teraz, i w tym ma szansę ocalenia albo zaangażowana jest we wspólne szaleństwa narodu a wtedy sczeźnie, zginie, spłonie w tym ogniu wielkich wspólnych spraw, politycznych idei beznadziejnych/zapalony płomień gigantycznej zapałki, który wszystkich pochłonie- w scenie końcowej/. Sztuka nie wyzwala , a więc ani naród, ani Polska nie ma szans na wyzwolenie poprzez nią. Prawdziwe, dające nadzieję,  zmiany. Rozwoju a więc i ocalenia. San Escobar Garbaczewskiego jest wynaturzonym marzeniem o wyzwoleniu. Groteskowym obrazkiem, ironiczną karykaturą Polski, Polaków. 

Bo zmienia się tylko forma. Utknęliśmy w starej, emocjonalnej, zjełczałej, archaicznej treści. I nawet tak wolny, bezkompromisowy artysta jak Krzysztof Garbaczewski, nie jest w stanie poprowadzić nas o krok dalej. Pozostawia nas w mrokach mentalnego zniewolenia. Ze świadomością budowania nowych jego form według starych szablonów, zasad. Technologiczny kontekst się zmienił, możliwości się rozszerzyły, Konradem może być każdy z nas a jednak pozostajemy bytem, umysłem zniewolonym, skupionym na codziennym życiu. Jałowym, papierowym, przaśnym, modnym, zdezorientowanym. Zmierzającym w nieznanym kierunku. Nadal jesteśmy pawiem narodów. 

Nie dziwmy się temu Garbaczewskiego WYZWOLENIU próbującego wyzwolić nas za Wyspiańskim, za Witkacym. Reżyser pozostaje sobą. Jak zwykle, trudny w oglądaniu jest to spektakl. Niezrozumiały, hermetyczny w zbanalizowanej, uproszczonej, karykaturalnej, groteskowej nowoczesnej formie. Gdzie Konradem może być potencjalnie każdy, ale tak naprawdę go nie ma. Mimo wszystko to nadal jest głos Wyspiańskiego. Jego o nas prawda. Najpierw rozszerzona o konstatacje Witkiewicza co do wyczerpania się potencjału sztuki i wyzwolenia się z wyzwolenia. Potem też nawiązań znanej nam współczesności/np. do roku 1968:"ojciec był bohater, my jesteśmy nic"/. Ten wielki traktat o teatrze, patriotyzmie i poszukiwaniu własnego ja ubrany jest w odjazdową, dla wielu niezrozumiałą formę, która pozbawiona jest konsekwencji, sensu, treści. Jakby reżyser szukał, błądził. Ale przecież my też szukamy, błądzimy. Ciągle niezadowoleni, zdegustowani. Skażeni  pulpą popkulturalnej pułapki, która wszystko banalizuje, upraszcza, wyśmiewa, spłyca, pożera.

Problem w tym, że zawsze potrzebujemy narracji, która porządkowałaby nam świat, która wyręczając nas wyznacza nam cele, jasno artykułuje sensy. A im jest większa, niebotyczna, mityczna, uwznioślona, tym bardziej pożądana. Zawsze śnimy o wolności, ale nigdy się z tego snu nie chcemy obudzić, bo wymagało by to konkretnej nad nią pracy, działania. Zbyt jest słodki ten sen mara, zbyt nęcący, zbyt dla nas ważny. Marzymy o wyzwoleniu ale nigdy go nie wywalczymy, bo tak naprawdę nie chcemy, nie umiemy, nie wiemy jak. Bo jesteśmy wiecznym niewolnikiem, który nowe, kolejne formy zniewolenia myli z wolnością, w zaślepieniu euforii zwycięstwa oddaje się mu z miłością, nadzieją, wiarą. Ale bez świadomości zagrożeń, bez odpowiedzialności. I może to jest najcenniejsza wartość tej interpretacji WYZWOLENIA. Mówi o tym, że zawsze bardziej lub mniej jesteśmy zniewalani, zwodzeni, manipulowani ale gdy o tym wiemy, jesteśmy tego świadomi, możemy mieć nad swymi wyborami, nad życiem kontrolę. Wolność jest w nas, od nas zależy jej zakres.  O życiu trzeba myśleć, nie o śmierci. Na przyszłości się skupiać nie na przeszłości. Dziś wolność jest wywalczona ale trzeba nadal ją chronić, monitorować, badać. Konrad romantyczny to artysta samobójca kamikadze, samotny wojownik. Dziś maską jego jest codzienna praca, indywidualne radości i troski życia.

"Wyzwolin ten doczeka się dnia, kto własną wolą wyzwolony!" W Konradzie Mickiewiczowskim to JA naród się próbuje wyzwolić, walczyć chce jeden za wszystkich. Wyspiańskiego naród to MY indywidualni, poszczególni, w różnych maskach. Garbaczewskiego naród to zmultipblikowany Konrad bez właściwości, zagubiony, bezsilny, ciągle poszukujący swojej tożsamości. Wyrwany z korzeniami. Pije, łowi ryby, uprawia ziemię, łapie wirusy, buszuje w internecie, powtarza bez rozumienia. Żyje w rzeczywistości wirtualnej, malignie mitów, religii niby normalnie. Cudaczny, przaśny, groteskowy. Wylogowany z nurtu głównego świata cywilizowanego. Zesłany albo dobrowolnie migrujący. Podatny na manipulację. Tu każdy Konrad ciągle na nowo musi się zdefiniować, określać. Odbudowywać. Ale czeka na gotowe, przetrawione ścieżki, hasła dostępu,
adresy wi fi. Tak, by nie musieć myśleć. Tymczasem spala się na popiół w bezsensownej, codziennej walce. Wychodzi z ciemności, na nowo w nią wkracza. Mały, przyziemny, bezrozumny. Ograniczony. Skazany na klęskę. Na śmierć, na jedyny pewny cel życia. Garbaczewskiego kurtyna.

Ciągle jesteśmy niezadowoleni, podzieleni, niezgodni. Indywidualnie i zbiorowo. Oliver Frljic /KLĄTWA, Teatr Powszechny/ nas oburza estetycznie, obraża religijnie, straszy politycznie ale ekstremalnie zachwyca siłą bezpośredniego, bezkompromisowego ataku, artystycznej spójnej formy, aktorskiej sprawności, zaufania. Wstrząsa, szokuje i każe się określić. Öhrna uznajemy za dziwoląga, który gdzieś zgubił Strindberga/SONATA WIDM, Nowy Teatr/, ale też ostro atakuje naszą cywilizację za to, że jeśli nas nie zabija to udziwnia radykalizacją bezwstydu, okrucieństwa, gwałtu. Jarzyny sztuka estetycznie wydelikacona, wysublimowana, kompozycyjnie doskonała jest jednak emocjonalnie pusta/G.E.N, TR Warszawa/. Niestety, pozostaje bezsilną propozycją, sugestią, bo nie gwarantującą sukcesu grą wstępną możliwych zmian w życiu jednostki czy społeczności. Na jednych mocno działa, estetycznie urzeka, dla drugich jest wtórna i obojętna. A Garbaczewski, jak to Garbaczewski, znów odlatuje w kosmiczne otwarte narracje, których już niekoniecznie statystyczny widz jest ciekaw, bo go nudą, brakiem komunikatywności, interpretacyjnej jasnej wykładni irytują i po cichu, zastanawia się nad kombinacją środków, które umożliwiłyby wniknięcie mu w świat sztuki, dzieło artysty. W tym względzie Witkacy poszedł dalej. Nie ukrywał źródeł swych artystycznych inspiracji.

Nie wiem, co reżyser miał ostatecznie na myśli. To, co pokazał, to co zobaczyć można na scenie oznacza, że nie ma już narracji, motywacji, spójnej, sensownej, zrozumiałej, która by nas zainteresowała. Nie ma wyzwolenia. Jesteśmy co prawda kolorową, różnorodną, niby wolną masą społeczną krzątającą się wokół siebie, coś tam budującą ale to twór bez właściwości- twórczej, spójnej, napędowej, kreatywnej. Naród, którego nie ma, nie ma tez idei, która mogłaby go wokół niej jednoczyć. Niby wszyscy jesteśmy Konradami, ale dziś nie potrafimy nic z tej myśli romantycznej już zrozumieć, przetworzyć, dostosować. Nie podoba się to publiczności? Prawidłowo. Nie powinno się jej podobać, jaka jest. Jak jest traktowana nie tylko przez artystów ale i polityków, wszystkich, którzy mają jakikolwiek wpływ na kształtowanie rzeczywistości, budujących wspólne, na przykład narodowe, polityczne, medialne, marketingowe, wizerunkowe narracje.

Jak jest? Garbaczewski pozostawia nas z tym pytaniem. Niektórych wypycha ze swojego spektaklu. To też jest jakaś rekcja widza. Reżyser nie chce wykonać za nas pracy nad samym sobą. Nie chce rządu dusz. Ale czy to zrozumiemy? Nawet nie daje nam nadziei/Jarzyna sugeruje, daje/. Chyba i sam pomysłu na wyjście z impasu nie znajduje. Nie znalazł. Przynajmniej w WYZWOLENIU. Tak naprawdę pozostał sobą a spektakl jest tego dowodem. Ma wszystkie znamiona jego estetyki, sposobu myślenia i działania- ciągle na deficycie czasu, w pełnej improwizacji, nieokreśloności, niedopowiedzeniu, zaproszenie do kreacji zarówno aktorów, jak i widzów.

Sztuka nie zawsze musi działać. Nie zawsze się udaje. Nie działając też działa. Nic nie proponując prowokuje. Ale jeśli odrzucimy ją bez przemyślenia, co tak naprawdę w nas poruszyła i dlaczego, dołączymy jak dziewczyna Konrad do korowodu mieszkańców San Escobaru, udowodnimy słuszność obserwacji reżysera. Wiemy, wiemy, ze najłatwiej odwrócić się od wysiłku stwarzania siebie na pięcie, zburzyć z łatwością pozorną barierę, fałszywy mur, by dołączyć do sobie podobnych i zanurzyć się bezpiecznie w anonimowym tłumie,  zmierzającym siłą inercji nie wiadomo dokąd. Za tym czy innym hasłem, tą czy inną ideologią, a najlepiej bieżącą sprawą.

Ja wolę nudzić się, upadać, błądzić, przeżywać klęski spektakli Lupy i Garbaczewskiego/ nie jestem wyznawcą, fanem/,  niż być dziewczyną Konradem i rezygnować, uznawać, że problemu nie ma. Górale mówią: "jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz". Porażki mobilizują, są kolejnym, czasem niezbędnym, nieuniknionym elementem rozwoju. A eksperyment i podejmowanie ryzyka jest wpisane w rewir sztuki. WYZWOLENIE Garbaczewskiego miało zachwycić a nie zachwyca? Miało wstrząsnąć a nie wstrząsa? Jest bez sensu? Nudzi? Rozglądam się w realu wokół siebie. I co widzę? Jestem wstrząśnięta. Chyba muszę się wylogować z tej  otuliny nudy, braku sensu, fałszywego zachwytu. Głupoty i omamiania. Od pijanych egocentryzmem współczesnych, niedojrzałych Konradów, polityków. Wojenek z porem i kapustą zamiast twardych argumentów w ręku. Muszę wziąć się do roboty. Nad sobą, nad światem. Inaczej spalę się ze wstydu. Moja kurtyna. :)  


poniedziałek, 13 marca 2017

WIELKA WYGRANA TEATR ŻYDOWSKI


WIELKA WYGRANA może być wielką przegraną. I to jest chyba ten casus. I jest to wielka niespodzianka, bo Teatr Żydowski ma różnorodny, solidny artystyczny poziom repertuaru. Zasłużenie nagradzany, bardzo lubiany, chętnie oglądany. Może i ten spektakl znajdzie swoich wiernych widzów. Takich, którzy lubią sztukę lekką, łatwą i przyjemną. Puszczającą do nich oko. Osuwającą się w zbanalizowany,  kabaretowy show, posługujący się nieskomplikowaną fabułą, prostym tekstem, niewyszukanym poczuciem humoru, okraszonym dosadną piosenką, tańcem, rubasznym żartem, gagiem, wtrętem politycznego krytycznego komentarza. Niewymagającym, dopowiadającym wszystko do końca, z jasnym morałem, jednoznacznymi wnioskami, karykaturalnymi bohaterami, których się lubi, nawet jeśli to są schwartz charaktery. Fani SPADKOBIERCÓW, BULIONERÓW będą usatysfakcjonowani.

Sztuka  Szolema Alejchema ma duży potencjał, który w tej inscenizacji został roztrwoniony. To nie jest zły tekst-pomysł jest dobry, fabuła spójna, logiczna, lekka, ironiczna, metaforyczna, dialogi nieprzegadane, historia, sytuacje, typy ludzkie potocznie znane- ale w zaproponowanej wersji scenicznej pozostawia wrażenie, że został niewystarczająco solidnie przemyślany, nieprzekonująco zinterpretowany a aktorzy niewłaściwie poprowadzeni. Bo bohaterowie dają się lubić, są poczciwi, naiwni, prostolinijni. W istocie życzliwi, szczerzy, dobrzy. Zabrakło tego szwungu, maestrii wykonania, lekkości, dystansu, zadziorności, całkowitego, skupionego wejścia w role, co by je uwiarygodniło, poniosło akcję/czego namiastkę daje rola Babci/. A tak konwencja grubej, rozmazanej kreski, przerysowany gest sceniczny, stereotypy, klisze, schematyczne charakterystyki, nonszalancja zużytych, nudnych, oklepanych szablonów zachowań, pretensjonalność całości spowodowała, że spektakl nie bawi, nie śmieszy, gubi swoje walory, zatraca je, unieważnia. W efekcie rozczarowuje. Zadziwia nieporadnością warsztatową. Brakiem pomysłu, jak rozniecić ten ogień w aktorach, by dawali z siebie wszystko, przekraczali własne możliwości, byli kreatywni, swobodni, dramatyczni. Jak podtrzymać tą energię wrażeń, wyzwolonych uczuć w widzu, która wybaczyłaby wszelkie niedostatki, zgrzyty i, mimo wszystko, dobrze się bawił. By wychodził ze sztuki podbudowany, a nie tylko rozbawiony. Zadowolony, że sceniczny przypadek WIELKIEJ WYGRANEJ  go nie dotyczy. Bo ta prosta, ciepła, mądra w istocie opowieść o naturze ludzkiej, szansie jak szczęście może ją zmienić, przedstawiła się nam jako niefrasobliwa przypowieść o głupocie, naiwności, bezsilności ludzkiej wobec nawet bardzo szczęśliwego zdarzenia losu. To raczej smuci. To raczej przygnębia. Zawiodła reżyseria, w konsekwencji wykonanie, co skutkuje niezadowalającym efektem końcowym.

A przecież historia skromnego, dobrodusznego, biednego krawca, który wygrywa ogromną sumę pieniędzy w loterii odkrywa nam jego życie, świat wartości, stawia fundamentalne pytania o to czy pieniądze dają szczęście, co jest najważniejsze w życiu: mieć czy być, niesie prawdę życiową każdemu bliską, ważną, atrakcyjną. Pozwala się rozmarzyć, na co można by przeznaczyć tak łatwo zdobytą fortunę, jak wyglądałoby życie, jak bardzo by się zmieniło. To dodaje siły, skrzydeł. A tu wygrana zmienia życie wszystkich członków rodziny krawca, lecz nie ich samych. Jest chwilową transformacją, próbą, doświadczeniem. I choć daje możliwości realizowania marzeń, planów, sprawdzenia siebie to w tym przypadku przede wszystkim obnaża naiwną nieudolność, zaślepioną bezradność, niegroźne zagubienie. Bohaterowie nie są w stanie swoje szczęście skonsumować, swoją wielką szansę wykorzystać. Bogactwo łatwo przyszło, łatwo poszło. Pozostawiło niesmak niemożności wyjścia poza swoją życiową rolę, status społeczny. Rodzina godzi się z losem bezrefleksyjnie. Z ulgą wraca na stare śmieci, do poprzedniego życia jakby nic się nie stało. A nawet więcej, można odnieść wrażenie, że  to całe zamieszanie nic jej o sobie nie uświadomiło. Niczego nie nauczyło. Po co więc marzyć, po co narzekać na swój los? Trzeba się cieszyć tym, co się posiada, jakim się jest.

Powstał miks kiks kabaretowy z pretensjami afirmacji życia pozbawionego kreatywnej roli człowieka. Spektakl zachęcający do wizyty w teatrze widza, który jedynie chce odpocząć, rozluźnić się, odstresować. Zabawić. Jeśli uda się nim zainteresować widza przyzwyczajonego do telewizyjnych rozrywek, reklam, podniet, które rozbudzają apetyty na lepsze życie, nowe możliwości,  złudną nadzieję na spełnienie marzeń i tylko na tym poprzestają, dają chwilę zapomnienia, luzu i swobody, prostego, bezpośredniego nawiązania do rzeczywistości, to będzie duży sukces. Bo może przyjdzie on na kolejne, doskonałe przecież spektakle Teatru Żydowskiego. Może do niego wróci skosztować czegoś innego o bardziej wyszukanym smaku, wyrafinowanym guście, wyższym, bardziej wymagającym poziomie artystycznym. I będzie się przyzwyczajał do teatru, rozwijał, szukał. To byłaby ta prawdziwa, oczekiwana, pożądana WIELKA WYGRANA tej sztuki. Czego sobie, widzom i przede wszystkim Teatrowi Żydowskiemu szczerze życzę. Tymczasem tą pozycją jego oferta repertuarowa rozszerza się, staje bardziej różnorodna. Coraz więcej widzów znajduje w niej dla siebie coś godnego uwagi. Tak więc WIELKA WYGRANA może być przewrotnie wielką przegraną przynoszącą nadspodziewany dla wszystkich zysk. Powodzenia więc, powodzenia:)


WIELKA WYGRANA  Szolem Alejchem
Reżyseria: Tomasz Szczepanek
Scenariusz: Marta Guśniowska
Scenografia i kostiumy: Paweł Cukier
Muzyka: Igor Przebindowski
Choreografia: Aleksandra Dziurosz

OBSADA:

Marcin Błaszak
Piotr Chomik
Joanna Przybyłowska
Rafał Rutowicz
Monika Soszka
Barbara Szeliga
Małgorzata Trybalska
Marek Węglarski
Piotr Wiszniowski

premiera: 10.03.2017

zdjęcie:https://www.facebook.com/teatrzydowski/photos/pcb.1909306986023095/1909305872689873/?type=3&theater

piątek, 10 marca 2017

G.E.N TR Warszawa



Trudno udawać w przypadku tego spektaklu, że jest on bytem całkowicie niezależnym. Odnosi się do filmu IDIOCI Larsa von Triera, proponuje analizę kondycji człowieka w optyce jego niezmiennej natury, poszukiwania sensu, miłości, samostanowienia. Ucieczki od lęku do wolności, normalności, spokoju. Wyruszenia w bezkompromisową podróż w nieznane. By mógł znów budować nowy wspaniały świat. Wspólnie. Razem. Wespół zespół. Na własną modłę. Na swój obraz i podobieństwo. Nie w kontrze a przede wszystkim w zgodzie ze sobą samym.

Na początek trzeba wylogować się z systemu. Zdystansować. Odseparować. Od świata, który zawodzi, nie działa, nie wystarcza. Boli. Należy wkroczyć w przestrzeń czystą, pustą, laboratoryjną. Dla widzów i artystów tylko. By dociec przyczyny zaistniałych problemów, wywalczyć możliwe wyzwolenie, osiągnąć oczekiwany spokój. Znaleźć cel. Na nowo się narodzić, stworzyć, określić. W zmodyfikowanym, poprawionym kształcie zaistnieć. To propozycja dla tych, którzy chcą dać sobie szansę. Programują psychodramę zgodnie z bieżącym stanem rzeczy, jedni dla naprawy, drudzy dla ratunku siebie obciążeni spuścizną dotychczasowego życia. Bo te mocne, młode, piękne ciała bohaterów doświadczają cierpienia, upadku, kryzysu ducha, motywacji nadziei i wiary. Wewnętrznie okaleczeni, popaprani, udziwnieni  są doskonali na zewnątrz. Swoimi działaniami/np. zaklejanie oczu plastrem/ po omacku szukają, zbierają nowe doświadczenia, wywlekają na wierzch to, co ukryte. Nic dziwnego, że prowokują, eksperymentują. Drażnią. Grzebią w swoich życiorysach, w sobie, w emocjonalnym i moralnym dekalogu. Chcą dotrzeć do źródła kryzysu ale i źródła siły, odrodzenia. Bohaterowie są w okresie, któremu jest przypisany bunt, postawa całkowitego zaprzeczenia, zakwestionowania, odrzucenia wszystkich i wszystkiego, co dotychczas poznali, czego doświadczyli. Muszą wybebeszać, burzyć, drążyć, przenicować siebie i świat, by móc od nowa stwarzać, kreować lub po prostu żyć. Być w zgodzie ze sobą a nie wbrew sobie. Nie po to, by zaspokoić nadzieje i oczekiwania świata wobec nich ale własne potrzeby ducha i ciała. 
Na początku wszystko wydaje się skomplikowane. Nie wiadomo o co młodym chodzi. W jakim stopniu są zaprogramowaną kopią rodziców, w jakiej mierze konsumpcyjnego świata mediów, mód, trendów. Mięsem dla maszyn ideologicznych, politycznych systemów, które ich uprzedmiotowiają, ubezwłasnowolniają, wykorzystują. Badają więc młodzi siebie, testują otoczenie. Szaleją, prowokują, atakują. Improwizują. Nonszalancja miesza się z głęboką potrzebą, zabawa z poważnym przewartościowaniem tego, na czym im tak naprawdę zależy. Próbują czego jeszcze nie znają. Chcą spojrzeć z różnych punktów widzenia. Pozanormatywnych, nowych, dziwnych. Zaskakujących ich samych i otoczenie. 
Ale i świat zewnętrzny, który chcieliby młodzi pozostawić za sobą wdziera się w ich przestrzeń/ojciec, kochanek, dziennikarka/. Na swój przewidywalny, staromodny, klasyczny sposób podobnie uporczywie badają tę nową, również dla nich intrygującą sytuację. Chcą wiedzieć o co grupie chodzi, dlaczego i po co ten bunt wybuchł, dokąd ma prowadzić. Jakby macki przeszłości, obawy rodzicielskie, nadwrażliwość i lęki dorosłych, systemu znów osaczała młodych. Lub starała się na powrót sprowadzić ich w stare, wydrążone przez przeszłe pokolenia koleiny. Ta ingerencja dorosłego świata pokazuje wszystkie lęki i obawy, ograniczenia systemu paraliżujące młodych, jeśli nie wprost, to podświadomie. Wywołuje jeszcze większą agresję, zniecierpliwienie, protesty. Lub powrót na łono cywilizacji, rodziny, do układu, który porzucili. Młodzi odkrywają, że opresja nadopiekuńczości, rodzicielski reżim jest przejawem stosowania kontroli, oznacza brak zaufania, jest oskarżeniem o brak odpowiedzialności za siebie i innych, za to co młodzi robią, jak postępują. To wszystko, co nie pozwala im dorosnąć, od czego chcieli się uwolnić, uciec. Im większa jest wywierana na nich presja, tym brutalniejszy odpór wywołuje.

A przecież i tak nie ma idealnej swobody, wolności. Nie można odciąć się od przeszłości, tego, co koduje ciało w swojej pamięci. Człowiek dziedziczy po przodkach tak wiele, wydaje się być repliką swoich rodziców, ich kopią. Niesie ich lęki, ich ocenę siebie, wszystkie zawody, upadki i klęski. Efekty błędów wychowawczych, szablony chorych, toksycznych, niszczących relacji z rodzicami, nieudanych, krzywdzących związków z partnerami. Przechowuje ślady przeżytych rozczarowań, klęsk, zaniechań, głębokie blizny straconych złudzeń w zdominowanym materializmem,  konsumpcjonizmem, uprzedmiotowującym współczesnym matriksie.

Bohaterowie w chwilach szczególnej słabości, podczas szczerych, bardzo emocjonalnych wyznań, bolesnych starć ze sobą, z partnerem zamykają się w całkowicie uszczelnionym, wyciszonym boksie. Ale i tam nie są do końca bezpieczni. Oko kamery pozwala nam ich obserwować, słuchać. Bezwstydnie podglądać. Możemy analizować, oceniać. Poznajemy bliżej i głębiej ich uzewnętrzniany ból, traumę, tajemnicę.

Czy przemiana jest w ogóle możliwa? Bohaterowie chcą lub muszą w to wierzyć. Nadzieja umiera ostatnia. Ale ta walka o przetrwanie, o sobie jest bolesna i trudna. Łatwiej podejmować próbę w grupie, wśród sobie podobnych: młodych, inteligentnych, cierpiących, samotnych, nie radzących sobie z życiem, ludźmi, światem, bólem zawodu, porażki, istnienia. To nie rodzina, bliscy pomagają, ale tak samo okaleczeni, doświadczeni, poszukujący. Każdy kontakt ze światem zewnętrznym jest bolesny. Mimo, że pyta on o sposób funkcjonowania w tym nowym układzie społecznym. Dziennikarka przeprowadzająca wywiad docieka, prowokowana matka nieśmiało komentuje, ojciec uporczywie pyta o sens odcięcia się od świata, dotychczasowego życia, co w przypadkach skrajnych nie jest możliwe/choroba, sklepy, sądy/. Grupa nie jest do końca samowystarczalna, niezależna. Chcąc zmieniać system, zmuszona jest do korzystania z jego dobrodziejstw.
Jednak nie o to tu chyba chodzi. Młodzi ludzie, czujemy to po drastyczności prowokacji zachowań, ostentacyjnym buncie, drastycznych scenach, że są w fazie negowania, całkowitego odcinania się od przeszłości, od ludzi, z którymi byli związani. W gruncie rzeczy stanowią grupę psychoterapeutyczną, intuicyjnie uwalniającą się od tego, co doprowadziło do traumy, skazy, uzależnienia. Szukają w sobie siły, pierwotnej, naturalnej, genetycznej, która pomoże im się odrodzić. Stanąć na nogach. W ogóle funkcjonować.

I tak się dzieje. W drugiej części spektaklu młodzi ludzie  poprzez pantomimiczną choreografię werbalizują gestem, układem zniekształconego ciała gnębiące ich wynaturzenie doznanego cierpienia. Po czym uwalniają się od niego, uwalniają się od jego balastu. Odrzucają, co ich zniewala i więzi. Każdy z nich symbolicznie rodzi się ponownie. W grupie jest łatwiej. Choć i ona musi mieć przewodnika, nauczyciela, mentora. 
Czasem warto zastanowić się się nad problemami, traumami współczesnej nieprzystosowanej młodzieży do życia. Wydelikacona, syta, roszczeniowa, z bezproblemowym dostępem do wszelkich dóbr, mimo że dziś wszyscy bardzo wcześnie są już świadomi świata, w nim siebie, ma logistyczny kłopot z tym, jak tu wybić się na niepodległość samodzielności, by na własnych warunkach budować swój świat. Odpowiedzialnie pokierować własnym życiem. To spotkanie w teatrze jest podpowiedzią, jak odgryźć garb przeszłości, wylizać rany, neutralizować ból, zlekceważyć go, by żyć w miarę możliwości pełnią życia. Widzimy jak przeszkody, złe doświadczenia ją jednak ograniczają. Grupa wydaje się być niezdolna do walki. Co jej uczestników wcześniej nie zabiło, to jednak głęboko zraniło, udziwniło. I potrzebuje odosobnienia, eksperymentalnej terapii, wsparcia.

Póki co jest to stadium szukania po omacku, amatorska, intuicyjna szkoła przetrwania, leczenia. Forma wydaje się karykaturalna, wykrzywiona, sprecyzowana. Nie ma dramatu, chyba że jest nim brak charakteru młodych przecież ludzi. Niepowodzenie, nieszczęście, odkrycie, że jest się młodszym klonem swoich rodziców, lęk wynikający ze świadomości, że będzie się powielać ich błędy  w wychowaniu własnych dzieci doprowadza to do histerii. Jakaś nieprawdopodobna jest to niedojrzałości słabość. Brak hartu ducha, grubej skóry, przygotowania do życia. Ostatnia scena piękna, tajemnicza, artystycznie przestylizowana, przemawia do naszej wrażliwości, estetycznie łechce i zaspokaja potrzebę optymistycznego zakończenia w fali uderzeniowej oczyszczającego brzmienia buddyjskiego gongu. Tyle, że przypomina chocholi taniec. Bohaterowie rodzą się na nowo odrzucając starą powłokę ograniczeń. Wyzwalają się jak społeczność uciśniona, ujarzmiona, zgnębiona. Trudno uwierzyć, ze po tym seansie oczyszczenia są w stanie pokonać, wyrwać, zneutralizować gen przeszłych pokoleń i odszukać lub wszczepić terapią nowy, dziewiczy dający szansę ocalenia. Należałoby znaleźć taki gen w tkance społecznej, dziś wyjałowionej, zużytej, zdegenerowanej.

Młodzi poruszają się w pustce, zdani są tylko na siebie. Nic nie powinno ich rozpraszać. Nic nie powinno im przeszkadzać. Muszą się skupić na sobie indywidualnym. To zaproszenie do rewolucji. Zniszczenia wszystkiego, co ich ukształtowało, określiło. Muszą chyba budować na zgliszczach. Od nowa. Ale nie jest to proste a efekt niepewny. Nie wystarczy zanegować przeszłość, by zniknęła. Nadal niewzruszona, sponiewierana, pewna swego podniesie łeb. Świadoma, że wszystko się znów powtórzy w chwili słabości, może na innym poziomie, może forma się zmieni, ale istota toksycznych związków i relacji pozostanie. Bo ma źródło w naturze ludzkiej, w jej istocie automatycznego powielania tych samych błędów. Istotą jest nie sam problem ale jak sobie z nim człowiek radzi. Jak go neutralizuje pozytywnym działaniem i z nim kontrolowanym żyje dalej. Tego jednak spektakl nie roztrząsa. Nic o tym w nim nie przesądza. Temat wydaje się już przerobiony, przenicowany, zgłębiony. Od zawsze. Znajduje tylko nową formę dla tych samych treści. Po fazie ostrego buntu młodość musi zanegować świat, buduje go na nowo. Mimo wszystko ten bunt sceniczny przebiega w cieplarnianych, niezagrożonych warunkach. Bohaterowie naiwni, słabi, okaleczeni starają się. Ale nie jest to doświadczenie graniczne, rana śmiertelna.

Spektakl jest precyzyjnie skonstruowany, solidnie wspólnie wypracowany i bez zarzutu zagrany. Sam w sobie emocjonalny, nie budzi jednak większych emocji. Nie zaskakuje, nie jątrzy, nie drażni. Nie wstrząsa. Wszystko jest uzasadnione, wyłożone, proste w swej wymowie. Kryzys zdaje się być opanowany, przyszłość choć niejasna, to jednak dająca nadzieję. Pozostaje poczucie wtórności użytych klisz, opatrzonych pomysłów. Wszystko to już było i skądś jest znane. Młodzieńczy bunt okresu dojrzewania wydaje się być wpisany w życiorys każdego człowieka. Podobnie jak rzeczywistość, która go ukształtowała, ale którą należy zakwestionować i odrzucić. I jeszcze ten imperatyw stwarzania się od nowa, szukania punktów stałych, budujących, wzmacniających. I konstatacja, że życie to walka, jeśli upadek to konieczność podźwignięcia się, wstania jest tak przewidywalna, normalna, oczywista. W teatrze spotykamy bohatera zbiorowego, społeczność zmagającą się z indywidualną samotnością, tożsamością, trwaniem. Ale najważniejsza jest jednostka. Ta ma szukać wsparcia nie w świece poza sobą a w sobie zniekształconym przez ten świat zewnętrzny. Szukać więc musi bardzo głęboko. Instynktu, punktu zaczepienia, oparcia, pierwotnej swojej natury, siły. W tym tkwi możliwość ratunku. Szansa na zmianę. Zacząć trzeba od siebie, by być sobą i światem dla siebie całym. Wtedy może się udać. Ale obraz sceny końcowej społeczności poruszającej się wspólnym krokiem, we wspólnym rytmie i kierunku w jakimś amoku, podporządkowaniu, budzi jednak obok wrażeń przyjemnych, pozytywnych, niepokój. Lęk, że to dopiero niepewny początek dalszej, pogrążonej w ciemnościach drogi. Nie wiadomo tak naprawdę, czy nie prowadzącej na manowce, nad przepaść, donikąd.

G.E.N 
reżyseria i scenografia: Grzegorz Jarzyna
tekst: Grzegorz Jarzyna i Szczepan Orłowski

obsada:
Dobromir Dymecki, Natalia Kalita, Magdalena Koleśnik, Cezary Kosiński, Magdalena Kuta, Lech Łotocki, Rafał Maćkowiak, Marta Nieradkiewicz, Sebastian Pawlak, Paweł Smagała, Edurne Azkarate Sobrino, Agnieszka Żulewska

premiera:17 lutego 2017